<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Czerwony Krąg
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1928
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Crimson Circle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
4.
Mr. Feliks Marl.

Jack Beardmore rozejrzał się bacznie wokoło. Jedyną istotą żywą był człowiek z teką pod pachą, który się od nich oddalał powoli. Jack krzyknął, a idący obrócił się.
— Ktoś pan jest? — spytał Jack. — I czego pan tutaj szukasz?
Był to mężczyzna wysoki zażywny, zadyszany, skutkiem dźwigania ciężkiej torby. Sapał przez chwilę, zanim mógł odpowiedzieć:
— Nazywam się Marl, Feliks Marl. Sądzę, że słyszałeś pan o mnie. Jeśli się nie mylę, jesteś pan młodym Mr. Beardmore?
— Tak jest! — odrzekł Jack — czego pan tutaj chcesz? — spytał powtórnie.
— Powiedziano mi, że w ten sposób mogę sobie skrócić drogę z dworca. Ale nie jest ona tak krótka, jak mi obiecywano! — odparł Marl, dysząc co słowo. — Idę właśnie do ojca pańskiego.
— Czy byłeś pan w pobliżu tamtego drzewa? — spytał Jack, a Marl wybałuszył nań oczy.
— Czemuż miałem być wogóle w pobliżu jakiegoś drzewa? — odrzucił wyzywająco. — Powiadam panu przecież, że szedłem prosto polem.
Tymczasem zbliżył się Harvey Froyant, który znał widocznie przybysza.
— A, to Mr. Marl, znam go! Słuchajno pan, czy widziałeś kogoś w pobliżu tamtego drzewa?
Marl zaprzeczył ruchem głowy. Drzewo i jego tajemnica były to dlań widocznie sprawy niezrozumiałe.
— Nie wiedziałem wcale, że stoi tam jakieś drzewo! — odparł. — A cóż... cóż się stało?
— Nic! — powiedział Froyant ostro.
Jack wziął torbę przybysza i niebawem dotarli do domu. Rosła, zażywna postać Marla nie uczyniła na Jacku korzystnego wrażenia. Głos jego brzmiał chrypliwie, zachowanie było poufałe, tak że zachodził w głowę w jakich stosunkach zostawać może ojciec z tym, dziwnym egzemplarzem ludzkiej rasy.
Tuż pod domem wydał gruby Marl, bez żadnego, widocznego powodu, okrzyk strachu i skoczył wstecz. Był blady, wargi mu drżały i dygotał całem ciałem.
Jack patrzył nań ze zdziwieniem, a nawet Harvey Froyant objawił wielkie zainteresowanie.
— Cóż się, u djabła, dzieje z panem? — spytał z wściekłością.
Nerwy jego, napięte już bardzo silnie, doznały nowego wstrząsu, skutkiem niezaprzeczalnego przestrachu dryblasa.
— Nic... nic... — mruknął Marl chrypliwie — ja tylko...
— Upiłeś się pan, zapewne! — huknął nań Froyant.
Odprowadziwszy gościa do domu, ruszył Jack na poszukiwanie Derricka Yale. Detektyw siedział w trzcinowym fotelu, pośród krzewów, z głową opuszczoną na piersi i skrzyżowanemi rękami.
Usłyszawszy kroki młodzieńca podniósł głowę.
— Nie mogę panu powiedzieć, czego się przestraszył Marl! — rzekł Yale, zanim Jack zadał pytanie, a widząc jego zdumienie, zaśmiał się i dodał. — Wszakże o to chciałeś pan pytać?
— Przybyłem z tym zamiarem! — roześmiał się Jack także. — Dziwny z pana człowiek! Czy może spostrzegłeś pan jego przerażenie.
Yale potwierdził skinieniem. — Widziałem go tuż przed atakiem. Widać stąd całą drogę polną! — oświadczył marszcząc czoło. — Przypomina mi kogoś... — ciągnął dalej zwolna — a jednak nie mogę powiedzieć, kto to jest. Ojciec wspomniał, że przybędzie i dlatego odgadłem.
Jack potrząsnął głową.
— Widzę go poraz pierwszy! — powiedział. — Pamiętam atoli, że ojciec i Froyant mieli jakieś interesy z niejakim Marlem. Ojciec wymienił raz to nazwisko. Handluje on, o ile wiem, parcelami gruntowemi, a ojca interesuje to obecnie! — potem dodał — Prócz tego widziałem znak „Czerwonego Kręgu“! — i opisał świeżo malowany znak dostrzeżony na pniu wiązu.
Yale przestał się natychmiast zajmować Marlem.
— Gdym szedł w stronę doliny, przysiąc mogę, nie było go na tem drzewie. Ktoś go wymalował, podczas mej rozmowy... ze znajomym. Pnia tego nie widać od strony płotu, toteż mógł to uczynić ktoś niepostrzeżenie. Co oznacza ten znak, Mr. Yale?
— Oznacza to mnóstwo wielkich przykrości! — odparł detektyw.
Wstał i jął chodzić po wykładanej flizami drodze, a Jack nie przeszkadzał mu w rozmyślaniach.
Tymczasem Marl usiłował, bezskutecznie zgoła, przedstawić interes, z którym tu przybył. Był on, jak mówił Jack, spekulantem gruntowym i przyniósł nader korzystne propozycje, atoli nie był w stanie ich wyłuszczyć.
— Trudna rada, moi panowie, — powiedział dotykając poraz czwarty warg, drżącymi palcami. — Dziś rano miałem atak.
— Cóż to było?
Marl nie umiał objaśnić, potrząsał tylko bezsilnie głową.
— Nie jestem w możności omówić dziś sprawy z koniecznym spokojem! — oświadczył. — Musimy to odłożyć do jutra.
— Czy sądzisz pan, że poto przyszedłem, by słuchać takich bzdur? — rozgniewał się Froyant. — Oświadczam, że chcę dziś sprawę załatwić, a tego samego domaga się Mr. Beardmore.
Jimowi Beardmore było obojętne kiedy to nastąpi i zaśmiał się.
— Nic tak pilnego! — powiedział. — Jeśli Mr. Marl czuje się źle, pocóż go dzisiaj męczyć? Może pan chce przenocować tutaj, panie Marl? — dodał.
— Nie, nie, nie! — wykrzyknął gość niemal ze zgrozą. — Jeśli pan pozwoli, nie zostanę tutaj na noc...
— Pańska wola! — odparł Jim Beardmore obojętnie, składając papiery, przysposobione do podpisu.
Potem wyszli razem do wielkiego przedsionka, gdzie napotkali Jacka.
Pojazd Beardmora zawiózł gościa i torbę jego na dworzec, gdzie Mr. Marl postąpił zgoła dziwnie. Mianowicie nadał torbę koleją do miasta, sam zaś wysiadł na najbliższym przystanku i ruszył pieszo z powrotem dziewięć mil, aż do posiadłości Beardmora, co było wprost bohaterskim czynem dla człowieka nienawidzącego chodzenie, któremu szkodził każdy wysiłek fizyczny. Nie szedł nawet drogą najkrótszą.
Zmierzchało już, gdy wkroczył ostrożnie w zarośla, nad granicą Beardmora.
Usiadł, okryty kurzem, ale pełen odwagi usiadł, czekając, aż noc zapadnie i bawiąc się małym, szybkostrzelnym pistoletem, dobytym z kieszeni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.