<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Doktór Muchołapski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julian Maszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
W morzu zieloności. Strumień „Białej Wody”.


Całe dwa dni następne upłynęły mi niewesoło, bo na uciążliwem przedzieraniu się przez mroczne zarośla. Powikłany gąszcz zakrywał tak dalece niebo, że kierowałem się często jedynie zapomocą kompasu. Roślinność była miejscami tak zwarta i gęsta, że podróż moja stała się w dosłownem znaczeniu tego wyrazu, napowietrzną. Otaczał mię labirynt, który mógłbym bez przesady nazwać oceanem zieloności.


Piąłem się i zstępowałem, mając pod sobą głębię splątanej zieleni, ziejącą ciemnościami i chłodem.

Choćbym ci chciał niewiem jak barwnie odmalować przeszkody, jakie zwalczałem, nie dałbym ci pojęcia o mojem oryginalnem położeniu. Trzeba było to widzieć własnemi oczyma i pokonywać samemu, aby ocenić, co znaczy wędrówka po bujnej roślinności, gdy się ma zamiast pięciu stóp, tyleż linij wzrostu! Wyobraź sobie, że zdarzało mi się przez pół dnia nie dotknąć stopą ziemi; trzeba było bezustannie przeskakiwać i wspinać się z łodyg na liście, z liści na łodygi, niżej lub wyżej, jak droga wypadała. Piąłem się i zstępowałem, mając pod sobą głębię splątanej zieleni, ziejącą ciemnościami i chłodem. Trzeba się było krzepko trzymać i uważnie mierzyć kroki, bo lada nieostrożne stąpnięcie strącało mię w wilgotną otchłań, marnując kilkadziesiąt łokci bezowocnego wspinania się na wyższe piętra roślinności; nie mówię już o możliwem, a niemiłem spotkaniu się z pająkami, obrzydliwemi ślimakami i Bóg wie niejakiemi jeszcze stworzeniami.
Trzeciego dnia trwała jeszcze najpiękniejsza pogoda, rzecz niezwykła na wysokości 1200 metrów nad poziomem morza. Termometr mój wskazywał +20° stopni, ale na słońcu musiało być znacznie więcej. Wilgoć jednak dawała się czuć tak silnie, jak i poprzednio, grunt bowiem, który wydał i utrzymywał strojną w wyższych piętrach puszczę, zasłonił się butwiejącemi szczątkami roślinności, które niechętnie oddawały przesycającą je wodę.
Nawet drobniejsza odemnie istota nie zdołałaby się przecisnąć przez martwiejące warstwy ziół i torfowców do samej ziemi, dokąd jedynie wilgoć miała przywilej dostępu, aby rozpuszczać zawarty w niej pokarm mineralny i odżywiać wiecznie głodne korzonki, będące podziemnymi kucharzami roślin.
Wilgoć ta jednak nietylko korzenie żywiła. W połączeniu z ciepłem, budziła ona do życia tysiączne grzybki, jakie w próchnicy obrały sobie siedlisko i przyśpieszały dzieło rozkładu. Tu, przy samej ziemi, było czynne przez całe lato wielkie laboratoryum życia i śmierci.
Z martwiejących szczątków jednych istot, budowały się tu pośpiesznie nowe twory, podobnie jak z gruzów walących się zamczysk powstają lepianki.
Śmiertelne łoże jednych, jest jednocześnie kolebką innych istot.

„Bo to, co śmierci zwą imieniem
I co snu mogił nosi miano,
Jedynie prochów jest przemianą
I nowych bytów przebudzeniem!”[1]

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tę samą czynność, jaką w wyższych warstwach puszczy prowadzą żarłoczne gąsienice, tutaj natura powierzyła grzybkom, a one, na inny wprawdzie sposób, ale daleko energiczniej wywiązują się z zadania. Cała istota butwiejących szczątków nawskroś jest przejętą delikatnemi ustrojami grzybków. W gwałtownym swym wzroście bezlitośnie sięgają one do najtajniejszych komórek, rozkładają nagromadzoną w nich materyę i natychmiast tworzą z niej swoje wątłe, ale bujne komórki.
Było to prawdziwe roślinne pobojowisko.
Zamiłowany botanik szalałby tu z radości, mając po raz pierwszy sposobność oglądania nieuzbrojonem okiem coraz to osobliwszych śnieci (Ustilagineae), rdzy (Uredineae) i pleśni (Mucorini), jakie ze wszystkich zakątków wyglądały. Ustrojone jaskrawo we wszystkie barwy, bo nawet w szkarłat i fiolet, utuczone trupami wyższych ustrojów, zdumiewają one coraz to fantastyczniejszemi i piękniejszemi kształty.
Butwiejące np. liście, zwykle niemiłe i niepozorne, posiadały dla mnie wygląd czarodziejskich łanów i mieniły się — zamiast od maków i bławatów, — od fioletowych i żółtych kulistych zarodników otoczniowców (Pyrenomycetes) i od różnobarwnych, a wysmukłych grzybków z rodziny pleśni.
Pierwsze przypominały mi ogromne pasorzytne kwiaty Rafplesyi, dla drugich niema w całem królestwie roślinnem nic takiego, coby mogło służyć za porównanie. Jakieś palmy, lekkie kolumny i dziwne gwiazdy, utkane z przejrzystych, niby szklanych komórek, wyglądały raczej na wytwory poetycznej wyobraźni Flamariona, na ludzi­‑drzewa z konstelacyi Łabędzia lub Oriona[2], aniżeli na ziemskie rośliny, tak pospolite, że ich w każdym szmatku lasu wegetują miliardy.
W samo południe natrafiłem na kał owczy, obficie rozrzucony w przejściu, które niewygodnie było ominąć. W zwyczajnych warunkach, spacerujący po Tatrach modny elegant odwróciłby oczy od tak nieesttycznego przedmiotu; dla mnie wszystko przedstawiało się tak dalece inaczej, że przebiegłbym po tym gruncie, nie domyślając się jego natury, gdyby nie oryginalna roślinność, jaka i takie przedmioty w sprzyjających warunkach okrywa. Roślinność owa zdradziła przedemną naturę gruntu, a nadto pozwoliła mi ujrzeć znane mi tylko z botanicznych opisów oryginalne zjawisko.
Zwierzęce bryły, o których mowa, okrywał gęsty lasek prześlicznych pleśni. Były to blado­‑żółte soczyste zrywki (Pilobolus crystallinus). Ujrzałem je w ciekawej chwili dojrzewania. Prawie połowa ich była jeszcze pokrytą czarnemi, twardemi i okrągłemi kapelusikami. Skorom się zbliżył do tego wojska, kilka czapeczek karzełków, jakby na tajemniczą komendę, bez żadnej widocznej przyczyny oderwało się z trzaskiem od czubków i na znaczną wysokość wystrzeliły do góry. Stanąłem jak wryty.
W ciągu pięciu minut ze sto przynajmniej kapeluszy w moich oczach z wielką siłą wyleciało w powietrze i sto pękatych trzonków poczęło kurczyć się powoli, opadając, niby wydęte powietrzem pęcherze, gdy się je szpilką przedziurawi.
Prawdopodobnie roślinki urządziły mi owacyjne powitanie na dowód uszanowania dla ludzkiej istoty, przenikającego nawet grzyby. Oddaliłem się, rozglądając pilnie, azali nie dojrzę gdzie lorda Puckinsa.
Długo jeszcze słyszałem za sobą trzask wylatujących w powietrze czarnych kapeluszy, a wiatr przesyłał mi od nich piżmowo­‑amoniakalny zapach podłoża, na którem grzeczne pleśnie wyrastały.
Zrywki skierowały moją uwagę na świat grzybów, a wiadomo powszechnie, że na wycieczkach to najbardziej rzuca się w oczy, o czem myślimy.
Na jakiś czas wzrok mój stał się czułym na świat grzybów, z pominięciem innych ustrojów, ale nie upłynęło pięć minut, gdy przed memi oczyma roztoczył się nowy, piękny widok.
Natrafiłem na obfitą kolonią śluzowców (Myxomycetes). Mały odłam butwiejącego drzewa okryty był nieprzeliczonemi szeregami żółtych i purpurowych główek, osadzonych na krótkich nóżkach. Całość robiła wrażenie ogromnej masy bedłek, choć w rzeczywistości były to roślinki bardzo wybitnie różniące się od grzybów właściwych. Składały się na nią owoce schowanych w głębi masy drzewnej i nurtujących ją śluzowców.
Strzępki (Arcyria), gruszkowate kędziorki (Trichia) i śliczne, o spuszczonych z wdziękiem główkach Żebrowce (Dictydium), walczyły z sobą o palmę pierwszeństwa i nęciły wzrok wyszukanemi barwami i kształtami.
Choć nie jestem botanikiem, przykuwały one mój wzrok tak potężnie, że mógłbym godzinami wpatrywać się w te utwory, rosnące w oczach i dozwalające z łatwością śledzić rozwój komórek, krążenie soków i zmianę barw.
Noc zaskoczyła mię wśród puszczy. Przytulony do kudłatego pnia zwyczajnej paproci i ukryty w kupce twardych łusek paprociowych, przez całą noc oka nie zmrużyłem. Co chwila niepokoił mię szelest istot sześcio‑, ośmio‑ i Bóg wie ile­‑nogich, jakie roiły się bez litości podemną, nademną i naokoło mnie; mało im było całego dnia na wyprawianie harców.
Gdyby nie ciemności, z chęcią byłbym opuścił legowisko. Oczekiwałem poranka, jak zbawienia.
Roślinność stała się rzadszą, promienie słońca coraz lepiej przenikały przez zbite konary i nareszcie dostałem się na grunt twardy.
Odetchnąłem pełną piersią, bom miał już dosyć wybujałego życia roślinnego, i wstąpiłem z prawdziwem zadowoleniem na brzeg jałowej pustyni. Wprawdzie pod stopami czułem martwą opokę, ale przynajmniej wzrok obejmował szeroki widnokrąg, a słońce ciepłem okiem na mnie spoglądało.
Wskazywało już ono południe, gdy krocząc po granitowych głazach, na których jedynie twarde porosty obrały siedlisko, doszedłem do miejsca, gdzie dolinka przemieniała się w nagie i dzikie łożysko Białej Wody.
Poczciwy ten w oczach turystów i górali strumień, zaimponował mi. Cóżby to było, gdybym go był oglądał wiosną!
W różnych porach roku różnie się on przedstawia. Na wiosnę całą szerokością płyną niepowstrzymanym pędem nurty, powstałe z topniejących śniegów. W lecie strumień wysycha i toczy się wązkiem korytem pośrodku rozległego i przepaścistego szlaku, złożonego z milionów wypolerowanych kamieni, na których żadna roślinność nie może się ustalić. Te nawet wątłe, choć odważne roślinki, jakie w ciągu lata osiedlają się na jego wynurzonych głazach, spotyka zawsze jednakowo bezlitosna zagłada!
Nadchodząca zima mrozi je bez ratunku, a wiosenne wód wezbrania tak dokładnie spłukują, że cieplejsze słonko nie może odszukać nawet śladów po zeszłorocznych swoich wychowańcach.
Despotyczny strumień nie znosi rywalizacyi i niszczy wszystko, co mu na drodze staje.
Na wysokości, z jakiej patrzyłem przez lunetę, zachwycała mię groza spienionych nurtów. Niczem była szerokość Missisipi wobec tej czystej jak kryształ, a wściekłej jak szatan, rzeki; niczem najdziksze wodospady, znane podróżnikom.
Toczyła się ona po ogromnych głazach, wstrząsając zaporami i zagłuszając hukiem i szumem wszelkie dźwięki. Dla mojego ucha tony, wydobywane przez wodę, walczącą ze skałami i powietrzem, były zanizkie, abym je mógł tak jak każdy inny turysta odróżniać. Powolne wibracye cząsteczek powietrza wywoływały w mem uchu tylko coś w guście głuchego dudnienia. Stałem niby nad brzegiem pieniącego się na skałach morza.
Surowość roztaczającej się panoramy i widok kapryśnych wodospadów, przy których osławiona Niagara wydałaby się spokojną śluzą na stawie, odurzyły mię tak dalece, że nie wiem jak długo pozostałbym wsparty na krawędzi misecznicy (Lecanora), gdyby mię nie wyrwał z zadumy jakiś motyl, popchnięty od wiatru, który przydusił mię na parę sekund włochatem cielskiem.
Postąpiłem przeto dalej brzegiem skalistej ściany, a zmęczony zarówno wrażeniami, jak uciążliwą podróżą, upatrzyłem zdatny na stacyę czubek granitu, tkwiący wśród bujnej roślinności, w niewielkiem oddaleniu od brzegu strumienia. W tę stronę skierowałem kroki i po dobrej godzinie znalazłem się już u stóp omszałej skały. Z pod jednego jej boku sączyło się krętą wstęgą małe źródełko. Było ono bardzo na rękę, gdyż dokuczające pragnienie zaspokoiłem wyśmienitą wodą. Pokrzepiony, wdrapałem się na szczyt głazu, celem zostawienia sygnału, oraz wyszukania bezpiecznego na noc schronienia.
Wejście na wierzchołek nie przedstawiało żadnych trudności.
Wypłukana od deszczów i skruszała powierzchnia granitu była szorstka i najeżona drobnemi kryształkami minerałów...
Po tych chropowatościach, niby po stopniach, piąłem się wygodnie do góry — a kępki mchów skalnych ułatwiały mi odpoczynki. Na samym szczycie znalazłem obszerną płaszczyznę. Pochylała się ona cokolwiek w stronę łączki, a wzniesioną częścią graniczyła z kamienistem łożyskiem Białej Wody.
Ze stromej krawędzi prostopadłego urwiska oko moje tonęło w przepaści, na której dnie kłębiła się rzeka.
Miejscowość nadawała się wybornie na stacyę. Szczyt skały widzialny był z ogromnej przestrzeni.


Mieściło się ono na pochyłości skały, prawie u samego wejścia na płaszczyznę...

Po zawieszeniu chorągwi, przyszedł mi wyśmienity plan do głowy. Zawdzięczałem go drobnej napozór okoliczności, a mianowicie znalezieniu schroniska na nocleg. Mieściło się ono na pochyłości skały, prawie u samego wejścia na płasczyznę, i miało kształt głębokiej na kilkadziesiąt kroków pieczary.
Z trzech stron osłaniały mię skaliste ściany, zbiegające się u góry w jednolite sklepienie, a jedyna otwarta strona niszy roztaczała widok na dolinę. Jednę wprawdzie miał mój hotel wadę: był wilgotny, bo promienie słońca nie dochodziły do jego głębi, ale ta wilgoć właśnie nasunęła mi znakomitą myśl, jaka przedtem nie postała mi nawet w głowie. Znalazłem środek ułatwiający mi podanie pomocy zaginionemu człowiekowi.
Myślą tą było rozpalenie ogniska.







  1. Wł. Zagórski: „Król Salomon”.
  2. Pragnącym zabrać z tymi obywatelami bliższą znajomość, radzę zwrócić się do „Opowiadania o nieskończoności” Flamariona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.