Dom tajemniczy/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Mieszkanie przy ulicy d’ Hirondelle.

Dnia 20-go lutego 1772 roku, w tłusty czwartek, czas był pogodny i zimny. Na ulicach Paryża około ósmej wieczorem, pomimo wielce opłakanego stanu bruków w owej epoce, panował ruch niezmiernie ożywiony, bo w 1772 r. tłusty czwartek śmiało mógł być uważany za święto narodowe.
Paryż, tak źle wtedy oświetlany, posiadający niewielką tylko liczbę straszliwie kopcących latarni, wyglądał w tłusty czwartek, jakby się kąpał w płomieniach.
Paryż na tłusty czwartek iluminował się caluteńki.
Illuminował biegnące ku niemu gościńce, illuminował najciaśniejsze uliczki, najnędzniejsze zaułki miejskie. W każdem bez wyjątku oknie, czy należało do ubożuchnej chałupiny, czy do bogatego domu mieszczańskiego lub arystokratycznego pałacu, stawiano świece, lampy lub latarnie, chociażby papierowe tylko. — Niezliczony ten sznur świateł, otaczał gród prastary i opasywał go ze wszech stron świetlnemi gzygzakami.
W pośród tych potoków płomieni, snuł się, latał, skakał, przeciskał się, a czasami dusił się nawet tłum rozgorączkowany, tłum upojony radością i winem, tłum przebrany w najrozmaitsze kostiumy, w najdziwaczniejsze maski zaopatrzony. — Tłum ten snuł się, wydając dziwne okrzyki, śpiewał wesołe piosenki, potrząsał dzwoneczkami i pęcherzami napełnionemi grochem, potrząsał grzechotkami, bębnił w bębenki, trąbił w rogi, bryzgał karnawałowemi dowcipami, a czasami, często nawet bardzo, wszczynał intrygi, które się na pięści kończyły.
Poprosimy czytelników naszych, ażeby w dniu i godzinie na wstępie tego rozdziału wymienionych, raczyli udać się z nami w sam środek gwarnego mrowiska, które czyniło Paryż podobnym do olbrzymiego domu waryatów!...
Dwóch jeźdzców — pan i jego sługa, przesuwali się noga za nogą pomiędzy zamaskowanemi grupami wązkiej ulicy Hirondelle.
Ani pan, ani sługa, nie byli przebrani; ale obaj, stosując się do zwyczaju, obowiązującego w tłusty czwartek, mieli na twarzach pół-maski z czarnego aksamitu, które wówczas tak samo jak dziś, nazywano des loups.
Ten z jeźdźców, który jechał pierwszy i wyglądał na prawdziwego pana, przeszedł już pierwszą młodość, ale nie doszedł jeszcze wieku dojrzałego.
Sądząc po zgrabnej, wysmukłej i eleganckiej figurze, trzeba przypuszczać, że miał lat trzydzieści do czterdziestu. Mały filcowy kapelusik, oszyty złotym galonem, nasunięty miał na lewe ucho z wyzywającą trochę kokieteryą, a z pod wielkiego płaszcza z ciemnego sukna, wyglądała mu pochwa długiej szpady i prześliczna, prawdziwie arystokratyczna ręka lewa, która uzdę trzymała.
Rumak, na którym siedział ów panicz, pochodził z rasy hiszpańskiej, a musiał być nadzwyczaj szybkim w biegu, bo miał uda muskularne i cienkie nogi.
Ubranie służącego, tak samo jak jego pana, znikało prawie zupełnie pod szerokim płaszczem spadającym na zaokrąglone kształty dużego normanda, z powodu czego, jaskrawe galony liberyjnej kurtki, czasami, przypadkiem tylko, dostrzedz można było.
Pierwszy z jeźdźców z nadzwyczajną zręcznością przebijał się przez tłumy plebejuszów, które czuły w nim szlachcica, a bodaj wielkiego pana, i dla tego, jako już bezwiednie przesiąknięte duchem rewolucyjnym, nie zwracały nań uwagi i bynajmniej mu nie ustępowały z drogi. Rączy biegun, powstrzymywany dłonią umiejętną, zrywał się gwałtem do biegu, to też pomimo, że szedł stępa, miał pianę w pysku i cały pianą był okryty.
Od czasu do czasu o uszy jeźdźca obijały się dowcipy i dwuznaczniki, przechodzące po za karnawałową nawet swobodę, a nieraz przybierające znaczenie aroganckiego wyzywania.
Szlachcic udawał, że zupełnie tego wszystkiego niesłyszy i jechał dalej, ani przyśpieszając ani zwalniając biegu.
Nareszcie po pewnym czasie i pan i sługa minęli siedzibę historyczną, zwaną domem Franciszka I-go dla tego, że w tym domu, jak chce podanie gminu, mieszkała kiedyś pani de Chateaubriant, jedna z faworyt królewskich.
W tem miejscu ukazał się oczom jeźdźców fenomen, który w pierwszej chwili zdawał się niewytłómaczonym.
Zobaczyli oto, że na jakie sto kroków przed nimi, ulica płonąca dotąd w oświetleniu lampionów i latarni była zupełnie ciemną.
Dziwna ta ciemność niby cień padający na wodę z arkady mostu, rzuconej z jednego brzegu na drugi, zalegała nagle wśród światłości, która po za tą przestrzenią znów rozlewała się jaskrawo, jak daleko okiem sięgnąć się dało.
Co jednocześnie było rzeczą nie mniej szczególną, to fakt, że tłumy rozbawione, krzykliwe, w ciemnicy milkły natychmiast zupełnie i że po bruku rozlegał się tu zaledwie stuk podeszew podbitych gwoździami.
Tłumy w tem miejscu szły pocichu, ostrożnie, jakby po słomie złowróżbnej, rozścielonej przed mieszkaniem, do którego śmierć się z wizytą wybiera.
Piękny jeździec nie zdawał się być ani ździwionym ani zajęty tym podwójnym fenomenem, którego przyczynę zupełnie prostą i całkiem naturalną wytłómaczymy zaraz naszym czytelnikom.
Z pomiędzy wszystkich domów, oblanych potokami światła, jeden tylko pozostał ciemny i milczący.
Ani zewnątrz ani wewnątrz nie było w nim ani jednej lampy, ani jednego kaganka.
Dom ten ciemnością swoją robił noc naprzeciw siebie.
Nie paradoks to bynajmniej żaden.
Domy tak samo jak ludzie mają fizyognomię swoję.
Ten, który nas w tej chwili zajmuje, przedstawia się strasznie, a że ma w opowiadaniu naszem ważna odegrać rolę, nie możemy nie opisać go chociażby w kilku słowach tylko.
Jednopiętrowy, poprzerzynany rzadkiemi i wązkiemi otworami, dom ten z czasów Franciszka I zbudowany był z kamienia i drzewa, jak większa część domostw starego Paryża.
Dach wysunięty w ulicę, podtrzymywały figury naiwnie szkaradne, figury w rodzaju karyatyd z rzeźbionego dębu, przedstawiające monstra apokaliptyczne i dyabłów z rogami.
Taki sam partacz malarz, jakim był partacz rzeźbiarz, pomalował ongi te monstra najjaskrawszemi jakie mógł dobrać kolorami.
W epoce, w której się opowiadanie nasze zaczyna, malarstwo w lepszym smaku było wspomnieniem tylko.
Niezgrabne i przerażające owe figury, nadpruchniałe i zczerniałe, fatalnie odbijały od muru pomalowanego na kolor czerwony.
Drzwi i okiennice świeżo były pociągnięte kolorem jasno-czerwonym, do drzwi zaś owych prowadziły trzy schodki granitowe także czerwone, a na wpół zużyte podeszwami kilku pokoleń, jakie deptały po nich.
We drzwiach najeżonych łebkami olbrzymich gwoździ znajdowało się po środku okienko zabezpieczone gęstą siatką drucianą, przez którą z wewnątrz można było wszystko widzieć, ale z zewnątrz nie zgoła.
Po nad okienkiem zwieszał się wielki młot ze stali cyzelowanej, przedstawiający głowę Gorgony.
Silne kraty żelazne podobne do krat Bastylii, zabezpieczały każde okno, jakby w jakiem więzieniu albo fortecy, i stawiały dom w możności wytrzymania chociażby regularnego nawet oblężenia.
Podjechawszy przed ten budynek tajemniczy i ponury, dystyngowany jeździec zwolnił kroki konia, a obróciwszy się wpół na siodle, wyszeptał głosem cichym i świszczący n:
— Malo!...
— Służący spiął konia i jednym susem stanął obok pana, od którego trzymał się dotąd na odległość dziesięciu kroków.
Uchylił kapelusza i tonem pełnym uszanowania zapytał:
— Co pan baron rozkaże?...
— Chcę zsiąść z konia...
— Czy mam jak zwykle, czekać na pana barona po drugiej stronie czerwonego domu, w uliczce Estouffade?...
— Nie... W takim tłoku, jak dzisiaj, koń jest wielką przeszkodą... Pieszo powrócę...
— W takim razie będę zapewne musiał odprowadzić wierzchowca do domu?
— Tak właśnie.
— Czy mam czuwać i oczekiwać powrotu pana barona?
— Nie ma potrzeby... nie wiem, o której powrócę.
— Czy pan baron pozwoli mi skorzystać z wieczoru?,
— I owszem. Spij albo się baw, jak ci się podoba... noc to karnawałowa przecie... ostrzegam cię tylko, żebyś się nie wdał w jaką awanturę i nie skompromitował mojej liberyi.
— O! pan baron może być o to spokojny!... wiem jak powinienem szanować barwy pana barona...
— Ale...... nie masz zapewne pieniędzy?
— Niestety, tak, panie baronie!.
Jeździec sięgnął do kieszeni.
— Masz... rzekł, podając sztukę złota służącemu. Masz luidora, zabaw się wesoło i wypij za moje zdrowie.
— Nie wiem, jak mam dziękować panu baronowi!
— Dobrze... dobrze... nie mówmy o tem. Jesteś dobrym sługa, a to, co ci ofiarowałem, jest dla mnie bagatelą.
— Pan baron pozwoli, że mu zadam jedno pytanie?
— Jakie?
Służący zbliżył się do pana, przyciszył głos bardziej jeszcze i szeptał, zatrzymując się za każdem słowem.
— Czy potrzeba przedsiębrać zwykłe ostrożności, przy zmianie monety, która pan baron raczył mi podarować?...
Jeździec uśmiechnął się pod maską.
— Żadna zgoła ostrożność nie jest potrzebną, odpowiedział. Możesz śmiało zmienić ten pieniądz... Nie potrzebujesz się niczego obawiać.
— Byłem już bardzo wdzięczny panu baronowi, odpowiedział sługa, chowając pieniądz do kieszeni — ale teraz dwadzieścia razy jestem mu wdzięczniejszy...
Baron uśmiechnął się znowu, a że właśnie znalazł się tuż przy schodach, do drzwi domu prowadzących, zeskoczył z siodła ze zręcznością i szybkością pierwszorzędnego jeźdźca, i rzucił uzdę w ręce Malo.
Ten ostatni posłuszny rozkazowi, jaki otrzymał, oddalił się w tej chwili z koniem.
Tłumy masek ciągle się przesuwały, ale około czerwonego domu milkły w jednej chwili wszelkie ich krzyki, wszelkie wybuchy śmiechu.
Mężczyzna, którego, jak słyszeliśmy, tytułowano baronem, skierował się prosto do drzwi.
Przechodnie zatrzymali się zdumieni i przerażony prawie.
Nieznajomy wszedł na schodki.,
Gromadka ciekawych, rozstąpiła się z widocznym przestrachem w twarzach.
Mężczyzna podniósł stalowy młotek i uderzył w blachę żelazną.
Ponury huk, podobny do dalekiego grzmotu, rozległ się do okoła.
Gromadka ciekawych nagle się rozbiegła, jak stado ptaków, spłoszone wystrzałem.
Wszyscy ci paryżanie, z których nie jeden w nie zapewne nie wierzył, uciekali co sił, zapytując jedni drugich drżącym głosem:
— Czy widziałeś tego wielkiego pana, zamaskowanego, co o ósmej wieczór stukał do drzwi czerwonego domu?... — Z pewnością noc tłusto-czwartkowa szczęścia mu nie przyniesie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.