Dom tajemniczy/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Janina de Simeuse.

Rozstaliśmy się z księżną de Simeuse, w chwili, gdy blada i drżąca z przerażenia, opuściła chwiejącym krokiem mieszkanie wróżki, w którem świadkiem była sceny dziwnie tajemniczej, jakąśmy powyżej szczegółowo już opisali. |
W błyszczącym arystokratycznym świecie, do którego należała pani Simeuse, uchodziła za kobietę bardzo szczęśliwą.
I tak było niby w rzeczy samej.
Piękna jeszcze w czterdziestym roku życia, nosząca jedno z najświetniejszych nazwisk francuzkich, posiadająca wspaniałą fortunę, poślubiona człowiekowi, który ją po dwudziestu latach pożycia kochał tak, jak w pierwszych dniach po ślubie, matka wreszcie prześlicznej córki, — czegóź mogła pożądać więcej?...
Zdawało się, że niczego, a jednakże na lazurowem jej niebie ukazywała się czarna chmura, grożąca piorunami.
Od lat dwudziestu złowróżbna przepowiednia Ivony Tréal dzwoniła dzień i noc w uszach księżnej de Simeuse.
Nieznane niebezpieczeństwo, krążące nad głową córki, zatruwały biednej kobiecie wszystkie macierzyńskie jej rozkosze.
Chciała nie wierzyć w to, co jej przepowiadano, siliła się, aby zapomnieć o tem, ale na nic się to nie zdało.
Stukając do drzwi Periny, przychodząc poradzić się Sybilli, pani Simeuse miała nadzieję, że posłyszy jaką wróżbę wręcz tamtej przeciwną, że przekona się tym sposobem, iż wiedza astrologiczna była zawodną, że należy ją przyjmować za himeryczną brednię.
Wiemy, jak okrutnie została zawiedzioną,
Wiemy, z jaką szatańską zręcznością uwikłała ją wiedźma.
Teraz pani de Simeuse nie mogła już walczyć przeciwko rzeczywistości, teraz już wątpić nie wolno jej było.
Przyszłość ukazała się jej jasno, widziała ją własnemi wszakże oczyma.
Oto co sobie postanowiła oszukana nędznie dama, wychodzące z Czerwonego domu.
Przy końcu ulicy des Hirondelles, stał w one czasy mały kościółek pod wezwaniem Matki Bozkiej Bolesnej, zburzony do fundamentów w 1793-im roku.
Kościołek w tłusty czwartek był przez całą noc otwarty.
Pani de Simeuse weszła doń, uklękła w najciemniejszym kąciku, modliła się długo i rzewnie płakała.
Kiedy powstała i łzy osuszyła, rzuciła kilka sztuk złota w skarbonkę dla biednych, zdjęła maskę, jaka jej twarz zakrywała i wyszła głównemi drzwiami.
Powóz czekał na nią w ulicy prawie na wprost świątyni.
Lokaj otworzył drzwiczki, wsiadła i pojechała szybko ku górze świętej Genowefy.
Pałac de Simeusów, znajdował się, jak wiemy, na ulicy Wały św. Wiktora.
Gruby mur, blizko czterdzieści stóp wysoki, otaczał ogród, panujący po nad ulicą Clovis, która pochylając się gwałtownie w miejscu, gdzie się łączy z ulicą Wały św. Wiktora, ponury kąt ostry tworzyła.
Imponująca budowa pańskiej siedziby zniknęła od dawna, ale mur, o którym dopiero co wspomnieliśmy, do dziś dnia egzystuje, a tak silnie został zbudowany, że pomimo ciężaru ziemi, jaki podtrzymuje, nigdzie się dotąd nie zarysował i wygląda dziś tak samo zupełnie, jak w zeszłem stuleciu wyglądał.
Kareta wjechała w ogromną wysoką bramę, nad którą unosiły się wspaniałe herby de Simeusów, zakręciła zręcznie na podwórzu piaskiem wysypanem i przystanęła przed peronem, który drzwi podwójne, oszklone, od przedpokoju pałacowego oddzielały.
Czterech, czy pięciu lokai w czarnej liberyi, złotem haftowanej, pośpieszyło na przyjęcie pani. Jedni zdejmowali futra, drudzy ze świecznikami w ręku czekali, aby przeprowadzić księżnę do apartamentów wewnętrznych.
Pani de Simeuse przeszła dwa salony przyjęć, świetnie urządzonych w stylu Ludwika XIV, salony mogące walczyć śmiało z wielkiemi apartamentami Wersalu.
W dali widać było trzeci salon znacznie mniejszy i rzęsiście oświetlony ośmioma świecami dwóch kandelabrów oraz blaskiem ognia płonącego na kominku.
Z saloniku tego rozległ się wesoły okrzyk i jednocześnie nadzwyczajnej piękności dziewica podbiegła do księżnej i rzuciła jej się w objęcia.
Była to Janina de Simeuse, której opisywanie szczegółowe jest już zbytecznem.
Czytelnicy nasi, znają to dziecko, przybyłe na świat 20-go lutego 1752 r.
Wiedzą także, że Janina, córka magnata i Carmen cyganka, tak były do siebie podobne, iż jak się wyraził był baron de Kerjean, wyglądały niby dwa kwiatki na jednej łodydze.
Jedyną różnicą pomiędzy dwoma temi arcydziełami, to stanowiło, że twarzyczka panny de Simeuse nie posiadała wyrazu tej energii i śmiałości, jaką twarz Carmen zdradzała.
Panna Janina miała na sobie suknię z materyi jasno liliowego koloru.
ąElegancka i skromna forma tego ubrania, uwydatniała nadzwyczaj zgrabną figurkę.
Pąsowy podzwrotnikowy kaktus, zatknięty miała w gęste ciemne sploty włosów o jedwabistym połysku, którego nie przyćmiewał najmniejszy pyłek pudru.
Mężczyzna pięćdziesięcio-sześcio, lub pięćdziesięcio-ośmio letni, o rysach pełnych dystynkcyi, ale trochą pobladłych i zmęczonych, wstał teraz z dużego fotelu, na którym siedział przed kominkiem, zbliżył się do księżnej, przyciskającej do serca Janinkę, połączył matkę i córkę w jednym serdecznym uścisku i przyczem twarz jego zajaśniała bezgranicznem uczuciem.
— Kochana żono... kochana córko... szeptał, wy jesteście życiem mojem!... wy skarbem moim jedynym!...
Czytelnicy poznali z łatwością zapewne w tym mężczyźnie księcia Jakóba de Simeuse.
— Dobra, kochana mateczko!... wołała Janina z dziecinną prawie żywością, dla czego tak późno powracasz... gdzieżeś była?...
— W kościele, moja pieszczoszko... modliłam się za ciebie, odpowiedziała pani de Simeuse.
— A czy nie przytrafiło ci się nic złego?
— Nie.
— Dla czegoś więc blada?
Księżna spojrzała w lustro i sama się siebie przeraziła.
— Nie wiem... rzekła pomieszana, ale to zapewne z zimna...
— Nie jesteś przecie smutną, mateczko, i nie masz żadnego zmartwienia?
— Nie, nie, moje dziecię.
— W takim razie, mogę się cieszyć bez żadnego skrupułu... mateczko?...
— Rzeczywiście masz rozpromienioną twarzyczkę.
— O! bo gdybyś wiedziała, jaka ja jestem szczęśliwa, i jak cię niecierpliwie wyglądałam, żeby się z tobą podzielić mojem szczęściem!...
— Mówże mi prędzej, co za szczęście cię spotyka!
— Spotkały mnie aż dwa szczęścia...
— Słucham cię, dzieweczko...
— Przypominasz sobie, mamusiu, że to dzisiaj dzień moich urodzin, i że od kilku godzin zaczęłam rok dwudziesty pierwszy?
— Czy sobie przypominam?... szepnęła księżna z głębokiem uczuciem.
— Patrzajże, mateczko, patrzaj i podziwiaj. Oto co mi tatuś dał na uczczenie rozpoczęcia dwudziestego pierwszego roku.
Powiedziawszy to, piękna dziewuszka wyjęła z tryumfem z za stanika przepyszny naszyjnik z pereł i zapięła go na szyi.
— Jakże ci się to podoba, mateczko?... zapytała. Zachwycające, cudowne, nieprawda?...
— Prześliczne, ale niekompletne.
— Jakto niekompletne?...
— Brak bransolety takiej samej jak naszyjnik.
— Może bransoleta znajdzie się w roku przyszłym, tegoż co dzisiaj dnia i o tejże samej co dziś godzinie... powiedziała księżniczka, spoglądając z czarującym uśmiechem na ojca.
— Zaraz się znajdzie, kochane dziecię... odrzekła księżna, rok czekać byłoby za długo...
I księżna wyciągnęła szufladkę toalety, wyjęła pudełko pąsowe aksamitne, a z pudełka bransoletę, perły w której zupełnie takie były, jak w naszyjniku.
Zapięła to prześliczne cacko na delikatną rączką córki, a ta chwyciła matkę za szyję i zaczęła okrywać pocałunkami.
— Teraz, kochana panienko... odezwała się księżna, powiedzże mi, co za drugie szczęście cię spotkało?
Twarz Janiny przybrała wyraz poważniejszy.
— Kiedy cię w domu nie było, kochana mateczko... rzekła Janina, spuszczając oczy, ojciec otrzymał list od Renégo de Rieux, a w tym liście, był także list do mnie...
Księżna uśmiechała się radośnie.
— Kochany René!... wykrzyknęła. Będzie on kiedyś moim synem, a już go i teraz tak kocham... Gdzież on się obecnie obraca?
— Jest w Brest ze swym okrętem.
— Cóż do ciebie pisze w swym liście?
— Najprzód, wyszeptała dzieweczka z wyraźnie zakłopotaną minką, najprzód powiada...
— Że cię kocha coraz bardziej, czy nie prawda?... dokończyła pani de Simeuse.
— Niby tak... odpowiedziała Janina.
— Ale to nie wszystko zapewne?
— O! nie!... zawołała i pewnym już teraz głosem dodała, że otrzymał obietnicę urlopu, i że przybędzie za miesiąc, lub za jakie sześć tygodni najdalej.
— A jeden Bóg wie, z jaką będzie przyjęty radością!.. powiedziała, śmiejąc się pani de Simeuse. O!... dla czegóż nie dadzą mu zaraz tego urlopu? dla czegóż to nie jutro już przyjeżdża narzeczony twój, droga córko?...
— Kochana mateczko, wtrąciła zalotnie Janina, gdyby minister marynarki raczył mnie o to zapytać, byłabym z pewnością tego samego, co ty zdania...
Rozpoczęta w ten sposób rozmowa, toczyła się jeszcze blizko godzinę, poczem panna de Simeuse uściskała rodziców i oddaliła się de swojego pokoju.
Nie chodziło jej tyle, aby udać się na spoczynek, jak o swobodne odczytywanie listu Renégo.
Książe i księżna pozostali sami w małym saloniku.
— Kochana Blanko, odezwał się pan de Simeuse, ja tak samo, jak Janinka, zauważyłem nadzwyczajną twoję bladość, gdyś weszła do pokoju, ale nie mogę, tak jak ona, zaspokoić się twoją odpowiedzią. Jesteś widocznie wzruszona i zaniepokojona... Chyba, że się nie mylę?...
— Nie mój przyjacielu, nie mylisz się...
— Cóż się więc stało takiego?...
— Rzeczy bardzo ważne, przerażające...
— Wytłomacz się, kochana Blanko... słowa twoje trwogą mnie napełniają!.. Czy jakie nieszczęście komu z nas zagraża?...
— Zagraża ono nam wszystkim, bo Janina Jest w niebezpieczeństwie!...
— Janina w niebezpieczeństwie?.. Ale my po to przecie żyjemy, ażebyśmy jej bronili!...
Pani de Simeuse potrząsnęła głową.
— Niestety!... okropnie to powiedzieć!... okropnie pomyśleć nawet!... My nic nie możemy poradzić, mój przyjacielu!... my nic nie możemy uczynić dla naszego dziecka!...
Pan de Simeuse spojrzał zdumiony.
Księżna mówiła dalej:
— Słuchaj mnie, Jakóbie. Powiedziałam przed Janiną, że byłam w kościele...
— Ale te nieprawda?...
— Prawda!... Wiesz, że kłamać nie umiem... nie powiedziałam jej jednak wszystkiego... Byłam i gdzie indziej jeszcze...
— Gdzież, moja przyjaciołko?...
— U kobiety, której okrutna sława z pewnością doszła i do ciebie...
— Co to za kobieta?...
— Stuletnia Perina Eugrulevand, przezwana przez ludność Paryża wiedźmą...
— Kobieta z Czerwonego domu?... mruknął pod nosem de Simeuse z rodzajem przerażenia.
— Tak jest... z Czerwonego domu... potaknęła księżna.
— I cóż cię tam spotkało?...
— Zaraz opowiem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.