Dom tajemniczy/Tom III/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Buduar.

Zaraz nazajutrz rozpoczęły się roboty w posesyi pseudo zięcia Simeusów,
Chmary robotników pracowały zawzięcie pod kierunkiem właściciela.
Nie opuszczał on ich ani na chwilę, a sypał złotem w sposób prawdziwie fantastyczny.
W nocy pracowano przy pochodniach.
Po upływie trzech tygodni, przeróbki wewnętrzne i zewnętrzne były już uskutecznione, w czwartym wykończono malowidła i złocenia,
Następnie przyszła kolej na tapicerów.
Znosili oni meble, godne naprawdę rodziny książęcej.
Na ścianach porozwieszano obrazy mistrzów najznakomitszych.
Przepyszne kryształy, porcelana sewrska i saska, a wreszcie wspaniałe srebra — zajęły miejsca na pułkach szaf sali jadalnej.
Całe gaje kwiatów rozstawiono w przedsionkach, na schodach i galeryach.
Krótko mówiąc, stało się, jak Luc obiecał Carmenie, stara rudera przemieniła się w przybytek zaczarowany.
Nie mamy potrzeby mówić, że cały Paryż interesował się przeróbką hotelu i że nazwisko barona de Kerjean, było na wszystkich ustach. Zdecydowano, że zięć księcia de Simeuse był oryginałem i nie dziwiono mu się bardzo.
Baron popłacił ostatnich robotników ze wspaniałomyślnością, która mu wdzięczność i szacunek zapewniła.
Odprawił ich i wyszedł ostatni z hotelu, zabierając wszystkie klucze.
Przez całą resztę dnia tego i przez cały dzień następny hotel stał opuszczony, jak przed restauracyą. Nareszcie około godziny pierwszej następnej nocy, kareta bez herbów, zaprzężona w dzielne konie, zatrzymała się nie przed główną bramą, ale na wprost małej furtki w murze, jaką dobrze już znamy.
Pomimo zimna konie były pokryte pianą; świadczyło to, że odbyły daleką i szybką drogę. Z tyłu pojazdu nie było, wbrew zwyczajowi, żadnego lokaja. Stangret sam siedział na koźle, a był nim wierny Malo...
Nocny gość natrafił odrazu na nowy zamek, włożył weń klucz i drzwi się otworzyły bez najmniejszego hałasu.
Uczyniwszy to, powrócił do karety.
— Moi przyjaciele — rzekł z nadzwyczajną grzecznością do tych, co niewidzialni jeszcze siedzieli w karecie — wysiądźcie, proszę... Przybyliśmy na miejsce...
Dwóch ludzi wysiadło jeden za drugim, stąpali bardzo powoli, prawie po omacku.
Łatwo to sobie wytłomaczyć — skoro obaj mieli twarze zakryte czarnemi aksamitnemi maskami, nawet bez otworów na oczy.
Jeden miał zarzucony na ramię worek skórzany, bardzo, jak się zdawało, ciężki. Brzęczało w nim żelaztwo.
— Chodźcie... powiedział człowiek z latarką.
I ująwszy obu za ręce, wprowadził poza drzwi, które starannie zamknął w tej chwili...
Zaraz potem posłyszano na ulicy oddalającą się pośpiesznie karetę.
Człowiek z latarką, którym, mówiąc nawiasem, nie był nikt inny, jeno Luc Kerjean, przemieniony w pana Dawida — wziął znowu obu towarzyszów za ręce i oprowadzał po różnych stronach ogrodu, w celu wpojenia w nich przekonania, że idą gdzieś daleko.
Gdy nakoniec przechadzka się skończyła, wszedł z towarzyszami na schody szerokiego peronu i otworzył drzwi przedsionka, zupełnie przeistoczonego od czasu, gdy go zwiedzał z Carmeną.
Prześliczna mozajka zastąpiła czarne i białe kamienie posadzki. Biały marmur pokrywał ściany, wielki mosiężny żyrandol o czterdziestu ośmiu ramionach zwieszał się od sufitu.
Miejsce strasznych murzynów zajęły postacie bogiń i nimf, umieszczone w niszach na podstawach z marmuru zielonego. Miały one na głowach srebrne kosze, napełnione świeżemi kwiatami.
Atmosfera przedsionka przepełnioną była zapachem, jak oranżerya.
Luc otworzył duże szerokie drzwi, przysłonięte zieloną aksamitną portyerą ze złotemi frędzlami, i minął następnie dwa salony umeblowane z nieporównanym przepychem,
Po za tymi dwoma salonami był buduar, w którym zmuszeni jesteśmy się zatrzymać, bo i ci, za któremi idziemy, także się w nim zatrzymali.
Buduar ów odegrać ma ważną rolę w niniejszem opowiadaniu, więc go nie możemy pominąć. Duży ośmiokątny — miał on dwie ściany, dotykające sąsiedniego salonu, złożone z wielkich luster, które w razie potrzeby można było zasłaniać jedwabnemi pąsowemi firankami, sześć ścian innych zdobiły ujęte w prześliczne gzymsy, gobeliny, przedstawiające różne sceny mitologiczne.
Pomiędzy freski sufitu, pędzel jednego z lepszych uczniów Bouchera, rzucił odpowiednią liczbę satyrów, bachantek, amorków, czczących tańcami i libacyami uroczystość bożka winobrania.
Dwie duże sofy, fotele i kanapki z rzeźbionego drzewa, miały obicie podobne do gobelinów, zawieszonych na ścianie.
Wielkie lustro weneckie, oprawne w ramy czarne, hebanowe, srebrem inkrustowane, pochylało się nad kominkiem...
Zegar, kandelabry i wazony, były z sewrskiej porcelany. Pastuszki, pasterki i białe igrające owieczki — przepysznie były naśladowane.
Dywan przedstawiał zupełnie te same żywe kolory i freski co i sufit.
Na nim także wyobrażoną była wesoła bachanalia.
Chodziło się po bachusach i erigonach, po faunach i bachantkach.
Luc i dwaj mężczyźni, których ze sobą przyprowadził, zatrzymali się tutaj.
Baron otworzył latarkę i pozapalał jedna po drugiej wszystkie świece w kandelabrach.
Przepych dywanowego buduaru teraz się dopiero uwydatnił.
W głębi stał mały stolik, zastawiony jedzeniem, widać było na nim pokrajany chleb, szynkę, drób i z tuzin butelek z winem,
Szkło, porcelana, widelce i wszystkie w ogóle akcesorya, potrzebne do biesiady, znajdowały się w komplecie.
— Moi przyjaciele kochani, odezwał się Luc, jesteśmy zatem u celu naszej podróży...
— Więc możemy zdjąć maski, odezwał się jeden z ludzi.
— Zaraz sam odwiąże wam sznurki...
Maski spadły i odsłoniły dwie uczciwe twarze dwóch robotników paryzkich, wesołych i zadowolonych ze swojego losu.
Byli to rzeczywiście rzemieślnicy.
Spojrzeli zdumieni na otaczający ich przepych.
— Aj! do licha!... odezwał się jeden, jakże tu jest prześlicznie, Wiesz pan co, mój dobry panie, że ten szlachcic pański, z zuchwałym przepychem jest urządzony... Toż tu ładniej, niż u króla.
— Szlachcic, którego mam zaszczyt być intendentem, to bogacz kolosalny, odparł Luc zupełnie swobodnie. Najskromniejszy to pokój w jego wiejskim domu. Gdybyś pan widział pałace jego w Paryżu, no... tobyś pan dopiero powiedział...
— Sapertelle!... wykrzyknął z energią robotnik. I powiadasz pan, panie intendencie, że się w okolicach Ville-d’Avray znajdujemy?...
— Oh! trochę dalej... Musieliśmy dosyć długo wszakże jechać... a konie dobrze leciały...
— Trzeba im oddać sprawiedliwość... Zresztą, czy jesteśmy w Ville-d’Avray, czy gdzie indziej, to nas nie nie obchodzi, to wcale nie nasza rzecz... Płacą nam za to, żebyśmy nie wiedzieli, gdzie się znajdujemy.. więc czy jesteśmy w Pantin, czy w Saint-Cloud, śmiejmy się z tego...
Gdzież robota?...
— Zaraz wam ją wskażę... Ale najprzód, czy nie chcecie się czego napić?...
— Zanadto jesteśmy dobrzy ludzie, ażebyśmy odmówić mieli szklaneczki za zdrowie pana intendenta.
Luc poprowadził robotników do stołu.
— Jedzcie i pijcie, powiedział, wszystko to dla was przygotowane.
— O!... wykrzyknęli obaj, rzucając pożądliwe spojrzenie na wspaniałe przekąski, jeżeli to zwykła przegryzka pańskiego obywatela, to się doskonale odżywia!... No, Franciszku, połóż narzędzia, a chodź wypić i przegryźć, kiedy nas tak grzecznie o to proszą...
— Kiedy... odrzekł Franciszek, nie wiem, gdzie worek położyć...
— Na podłodze, mój przyjacielu, objaśnił Kerjean.
— Nie chciałbym powalać dywanu.
— Nie obawiaj się i nie rób sobie ambarasu.
Robotnik posłuchał, rzucił w kąt dużą skórzaną torbę i powrócił do swojego towarzysza, który się André nazywał.
Zasiedli do jedzenia.
— Teraz, odezwał się André po chwili, ocierając usta dłonią, teraz kiedyśmy się już posilili... gdzież robota?...
— Odczepcie ten dywan, rzekł baron, wskazując.
— Czy zdjąć go zupełnie?...
— Nie... odkryjcie go tylko do połowy i odłóżcie na bok tę połowę.
Dwaj rzemieślnicy zabrali się bezzwłocznie do spełnienia rozkazu.
— A teraz co?... zapytał Andre.
Luc ukląkł na posadzce, kazał sobie przyświecać jednemu z rzemieślników, i wlepił oczy w spojenia tafli składających posadzkę.
— Macie kredę?... zapytał.
— Nie ruszamy się bez niej nigdy.
— Dajcie mi kawałek...
— Oto jest.
Baron oznaczył na podłodze długi kwadrat, około trzech stóp do czterech i powstał.
— Wyłamcie posadzkę, rzekł, w tem miejscu, jak oznaczyłem, ale zróbcie to w ten sposób, ażeby wyjąć od razu cały kawał, a później go dopasować razem z zawiasami, w jakie wam się zaopatrzyć poleciłem.
— Wzięliśmy je ze sobą, odpowiedział André.
— Chodzi o to, aby robota dokonaną została z największą starannością, aby klapa, jaką zrobicie, jak najmniej była widzialną, aby jej ten, kto o niej nie wie, nie domyślił się wcale...
— Nie jest to niepodobnem, ale zabierze trochę czasu...
— Nic zgoła was nie nagli...
— Skoro tak, to pan będzie zupełnie zadowolony.
Robota się rozpoczęła.
Nie będziemy opisywać jej szczegółowo, powiemy tylko, że po trzech godzinach kwadrat oznaczony był wyjęty i że ukazały się silne belki, na których posadzka była położoną.
— Co dalej?... zapytał André znowu.
— Przepiłujcie belki, odpowiedział Luc.
W dziesięć minut i to było zrobione.
— Dobrze, rzekł baron, a teraz weźcie łopaty...
— Oto one...
— Wybierzcie gruz, jaki zapełnia otwór i ułóżcie go tu na boku...
W pięć minut łopaty na mur natrafiły.
— Jakieś sklepienie!... mruknął André.
— Trzeba je przebić koniecznie...
— Czy nie zagrozi to zawaleniem?...
— Zróbcie, jak wam mówię... niema żadnego niebezpieczeństwa.
Żelazne drągi zaatakowały mur.
Ta część roboty była dłuższą i trudniejszą niźli pierwsza, ale nakoniec jeden kamień ustąpił, i słychać było, jak upadł z głuchym łoskotem w pewnej głębokości.
Reszta gładko już poszła.
Po kwadransie wyłom był zrobiony.
— Pochylcie latarkę i zajrzyjcie w głąb, odezwał się Luc.
— Ho! ho!... wykrzyknął André po spełnieniu tego rozkazu.
— Cóż takiego?...
— Schody... tuż zaraz pierwszy stopień...
— Byłem tego pewnym!... wykrzyknął Kerjean z widoczną radością. Schodźmy!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.