<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X
Król żywcem pogrzebany.

Na całym świecie niema może narodu, któryby miał dla śmierci taką pogardę jak naród fidżjański. Powiedzieliśmy już, że dla Fidżjan śmierć jest jedynie przejściem do drugiego żywota, ponieważ w ich duszach zakorzeniło się silne przekonanie, iż rychło po śmierci mają zmartwychpowstać. Oto jednak, do czego dochodzą:
Gdy który z nich uważa, że dość już napatrzył się świata, a raczej swej wyspy, wydaje mu się rzeczą najnaturalniejszą pod słońcem dać się zadusić któremuś z wiernych przyjaciół, który z największą wdzięcznością, jaką można sobie wyobrazić, przystępuje do spełnienia tej smutnej powinności.
A co bywa, gdy ktoś czuje się chorym? Każe się udusić, jako że miałby to sobie za uchybę, gdyby pokazał się Wielkiemu Duchowi bezsilny i wyczerpany męczarnią. Gdy umrze dziecko, matka podąża za niem, prosząc męża, by ją zadusił, gdyż jej się zdaje, że malcowi i na drugim świecie będzie potrzebna jej opieka i pomoc. Podobnież gdy umiera jeden z nierozłącznych przyjaciół, drugi pozbawia się życia, by pospieszyć za tamtym. Gdy zaś dwoje kochanków nie może się pobrać wskutek różnic kastowych, proszą ojca lub niedoszłego teścia albo też kogo bądź innego, by ich pozbawił życia... a zacni dzicy nie dają się prosić dwa razy.
Niedość na tem. Gdy ojciec rodziny jest już stary i zgrzybiały, synowie z całym szacunkiem oznajmiają mu, że żył już dość długo, przeto przyszła nań pora opuścić ten padół płaczu… poczem z jednakim zawsze szacunkiem duszą go lub każą go zadusić[1].
Gdy król zestarzeje się lub zachoruje, ludność oznajmia mu w pokorze, że czas mu już przelać władzę królewską na najstarszego syna, i przygotowuje się do wyprawienia wspaniałego pogrzebu swemu władcy oraz powitania następcy. Biedny władca wczorajszy, chcąc nie chcąc, musi się stosować do życzenia najwierniejszych poddanych i zezwala na swój pogrzeb… tylko o ile zazwyczaj grzebie się ludzi umarłych, jego czeka ten obrzęd już za życia.
To grzebanie człowieka żywego, który przecie mógłby dożyć ładnego wieku, odbywa się wśród specjalnych ceremonij, jak przystało na tak wielką osobistość. Małżonka królewska, która ku swemu wielkiemu rozgoryczeniu nie może towarzyszyć królowi w jego wielkiej podróży, jako że zabraniają jej tego obyczaje dworu, maluje pierś i ramiona nieszczęsnego władcy czarną farbą, otrzymaną z gatunku orzecha zwanego aluazzi, potem obwija mu nogi i biodra skrawkami białej materji zwanej masi, utkanej z włókien pewnego gatunku morwy bardzo pospolitego na wszystkich wyspach oceanu Spokojnego.
Po tych wszystkich przygotowaniach wynoszą żywego nieboszczyka z wielką pompą na miejsce wiecznego spoczynku; zanim jednak stoczą go w dół, rzucają tam wpierw zaduszonych już zawczasu dwóch lub trzech najsłynniejszych wojowników, żeby służyli mu za eskortę i oznajmili Wielkiemu Duchowi, iż chodzi tu o ważną osobistość; ponadto rzucają tam kilka kobiet, które mają królowi usługiwać w przyszłem życiu.
Te wszystkie obyczaje, których pomysły mogły się zrodzić jedynie w głowach ludożerców, tak są potworne, iż się wydadzą wprost nieprawdopodobnemi; raczęjby je ktoś poczytał za wymysł pisarzy lub matrosów, gdyby żeglarze, którzy niejednokrotnie zwiedzali ten archipelag, nie przekonali się o nich na własne oczy. Misjonarze, którzy ostatniemi laty zawijali do tych wysp, czynili wszelkie wysiłki, by ukrócić podobne wybryki; w części im się to udało; jednakże nie tak dawne to czasy, gdy wielebny Tomasz William musiał być świadkiem pogrzebu króla Somo-Somo, jednego z najdzielniejszych władców w Nasimie, którego poniesiono do grobu jeszcze za życia (prawda, że złożony był ciężką chorobą) razem z kilkoma kobietami, zaduszonemi uprzednio, by mogły być mu towarzyszkami na drugim świecie! Misjonarz, przerażony i bezsilny, skoro wszystkie jego wysiłki, mające na celu zapobieżenie temu wstrętnemu pogrzebowi, spełzły na niczem, zmuszony był przysłuchiwać się pokaszliwaniu starego króla, przysypanego już ziemią!…
Złowroga wieść, przyniesiona przez krajowca, stojącego na łodzi, wywarła — jak łatwo sobie można wyobrazić — smutne wrażenie na całej załodze, boć każdemu znane były dzikie obyczaje bezbożnych zjadaczy mięsa ludzkiego.
Nieszczęśliwi rozbitkowie z okrętu angielskiego, których spodziewano się zastać jeszcze wolnymi i ocalić bez utarczki orężnej, mieli oto pójść na ofiarę, by służyć umierającemu królowi za eskortę w wielkiej podróży, z której już niema powrotu; z drugiej zaś strony „Nowa Georgja“ narażona była na wściekły atak krajowców, nie mając nawet nadziei wydostania się na pełne morze, odkąd huragan uwięził ją pomiędzy skałami!
Przez kilka chwil panowało na pokładzie okrętu głębokie milczenie; wreszcie kapitan Hill, który był człowiekiem energicznym i zdecydowanym, otrząsnął się z wrażenia i przemówił:
— Nie traćmy odwagi! Prawda, że jest nas mało, wszyscy jednak jesteśmy dzielni i oswojeni z niebezpieczeństwami; mamy poddostatkiem broni, prochu i kul i nie powinniśmy się lękać dzikich ludożerców. Hej, Billu, jakiejże mi teraz udzielisz rady?
Rozbitek, który z zaciśniętemi pięściami, pałającemi oczyma i twarzą wykrzywioną zaciekłym gniewem przyglądał się wyspie, odwrócił się szybko jak ranione zwierzę. Nie był to już ten sam człowiek zimny i spokojny, co przed kilkoma godzinami; na jego bladej twarzy czytać można było wściekłość i jakieś złowrogie, lęk budzące, spojrzenie.
— A co mam panu poradzić? — odezwał się głosem zachrypłym. — Alboż to ja wiem?
— Ty znasz lepiej ode mnie wyspę i krajowców, więc możesz udzielić mi cennych rad. Czy sądzisz, że twoi towarzysze mogą się ocalić?
Błysk radości zalśnił w oczach Billa.
— Pan chce ich ocalić? — zapytał, zmieniając ton.
— O ile to możliwe, jestem gotów próbować ich ratunku.
— Możemy próbować, panie kapitanie, jednakże musimy się uciec do użycia siły i wypowiedzieć wojnę dzikusom.
— Czy masz plan jakiś?
— Być może — odpowiedział Bill po kilku minutach namysłu.
— Przedstaw mi go.
— W chwili obecnej „Nowa Georgja“ nie będzie narażona na żadne niebezpieczeństwo; jestem tego pewny. Póki nie ukończy się ceremonja pogrzebu, żaden z krajowców nie będzie nas niepokoił, bo nikt z nich nie pominie uroczystości, które nastąpią po intronizacji nowego króla. Mamy więc dość czasu do działania i nie potrzebujemy obawiać się nagłej napaści.
— Mów dalej — ozwała się miss Anna.
— Oto mój plan: dziś wieczorem po zachodzie słońca zostawimy okręt pod strażą sześciu śmiałych matrosów i wyprawimy się ku małej rejdzie, znanej jedynie mnie samemu. Ścieżką nieznaną krajowcom przejdziemy przez las i przyczaimy się wpobliżu wielkiej wsi, w której zamieszkiwał król konający. Gdy rozpocznie się obrzęd pogrzebowy, spadniemy znienacka na zgraję, uprowadzimy moich towarzyszy i umkniemy w stronę rejdy. Jeżeli później te łotry, ochłonąwszy ze zdumienia, wywołanego niewątpliwie naszem niespodzianem zjawieniem, spróbują uderzyć na nasz okręt, wykonam fortel, który oddali ich od nas na znaczną odległość.
— Zgoda; spróbujemy tej wycieczki.
— A ja czy z wami nie pójdę? — spytała Anna.
— To rzecz niemożliwa, córuchno — odpowiedział kapitan. — Wiem, że jesteś odważna i umiesz się obchodzić z bronią palną, atoli nie potrafiłabyś przemykać się z nami przez gąszcza, w których o krok od nas mogą się czaić dzicy. W każdym razie dam ci dobrą opiekę, a bądź pewna, że Asthor nie pozwoli nieprzyjacielowi zbytnio się przybliżyć.
— Uczynię wszystko, co mi rozkażesz, ojczulku.
Przez ten czas morze się uspokoiło, a na wybrzeżu nie widać było żywej duszy. Kapitan rozkazał spuścić na wodę dwie większe szalupy uzbrojone dwiema kartaczownicami; dołączył do tego znaczną liczbę co najlepszych strzelb, spory zapas prochu i kul oraz nieco prowjantów, ponieważ nie wiedział, jak długo mogła potrwać ta wyprawa. Zrobiwszy to, dzielny kapitan oczekiwał nocy, by rozpocząć akcję.
O dziesiątej wieczorem wydał rozkaz do wsiadania na szalupy. Uściskał Annę wielce wzruszoną tem rozstaniem, które jednemu z dwojga mogło przynieść nieszczęście, polecił ją opiece starego Asthora oraz sześciu marynarzy, poczem wsiadł do szalupy.
Trzynastu marynarzy, mających wziąć udział w gorącej utarczce, zajęło już miejsca w szalupach. Byli uzbrojeni od stóp do głów i czekali tylko na znak, by pochwycić za wiosła.
— Czuwaj nad nią, Asthor, — ozwał się kapitan, zanim ruszyli na morze. — Powierzam ci moją córkę, która jest mi najdroższym skarbem na ziemi!
— Dam się zabić, gdyby tego było potrzeba, ale pan znajdzie córkę żywą — odpowiedział wilk morski.
Kapitan przesłał ostatni znak pożegnania Annie, stojącej koło parapetu, poczem dał rozkaz do odjazdu.
Dwie szalupy pod osłoną ciemności odbiły od okrętu, czyniąc jak najmniej hałasu, okrążyły zdaleka skały i pomknęły ku południowi.
Rozbitek, który siadł u rudla większej łodzi, kierował wyprawą, wskazując wioślarzom, gdzie znajdują się niebezpieczne rafy i głębie. Od czasu do czasu jednak kazał się zatrzymywać i oczyma, które w nocy błyszczały jak ślepia kocie, z drobiazgową dokładnością przepatrywał krawędzie wyspy, by się upewnić, że nikt go nie śledzi.
Po upływie pół godziny Bill pchnął swoją szalupę ku strądowi i po przebyciu ławicy, na której z pewną gwałtownością łamało się morze, wpłynął do małej zatoki, opasanej gęstym lasem bananów — drzew kolosalnej wielkości, o pniach utworzonych ze splątanych z sobą grubych łodyg, mających wespół po trzydzieści metrów obwodu, oraz o gęstwie olbrzymiego listowia, w którego cieniu mogłoby się pomieścić czterdzieści osób zgórą.
— Stój! — mruknął rozbitek.
Wioślarze zatrzymali się o dziesięć lub dwanaście metrów od brzegu, a nie wiedząc, na co się zanosi, wyciągnęli broń i zaczęli ją nabijać.
— Co się stało? — zapytał kapitan Hill, który nadpłynął na drugiej szalupie.
— Słuchajcie!
Wszyscy umilkli i poczęli nadsłuchiwać, niemal dech wstrzymując.
W oddali posłyszano rozbrzmiewające głucho jakieś dzikie okrzyki, do których od czasu do czasu dołączały się dziwne dźwięki, wywołane prawdopodobnie zapomocą muszli morskich. Kapitan Hill pobladł i poczuł w sercu jakieś ukłucie.
— Czyżby oni napadli na mój okręt? — zapytał.
— Nie — odparł Bill. — Te wrzaski pochodzą nie od strony morza, lecz od strony wielkiej wsi. Albo więc Wawanuho już umarł albo też zdarzył się jakiś inny ciężki przypadek.
— Któż to jest ten Wawanuho?
— To ten król, którego mieli pochować.
— Wysiadajmy.
Obie szalupy przybiły do brzegu i osiadły na ławicy piaskowej. Piętnastu ludzi uzbrojonych w strzelby, pistolety i kordelasy, wysiadło na brzeg u podnóża wielkich bananowców, których korzenie lizała fala małej zatoki. Bill kazał przykryć łodzie wielkim stosem gałęzi i listowia, żeby nie zostały spostrzeżone przez krajowców, poczem stanąwszy na czele oddziału, zapuścił się w gęsty cień, spadający z drzew olbrzymich.
Ledwie przebiegli sześć do siedmiu kroków, gdy Bill znienacka zatrzymał się, wymierzając broń do strzału.
— Cóżeś tam dostrzegł? — spytał go kapitan Hill.
— Jakiś cień przemknął się wpoprzek ścieżki!
— Patrzcieno! — zawołał w tej chwili czyjś głos. — Bill tutaj? Czy śnię, czy też ludożercy wyprawili mnie już na tamten świat?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.
  1. U Batjasów, narodu, zamieszkującego północne wybrzeże Sumatry, między królestwem Achin a morzem, podobno spotyka się ten sam obyczaj. Gdy ludzie starsi nie mogą już pracować, przywiązują się do drzewa, oczekując, aż krewni raczą ich zjeść. A przecie Batjasowie mają pewną, nawet dość starą cywilizację