Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/LXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXX.

Lionel wziął klucz, podany przez starą kobietę, ale o wyjściu nie myślał.
Chciał dowiedzieć się o wszystkiem, choćby nawet to, co się dowie, miało być źródłem goryczy i cierpienia.
— Będzie temu kilka tygodni, przejeżdżałem tędy, dobra kobieto — rzekł — i wszedłem w ogrodzenie, po za którem mieszczą się wille... Pamiętam, że szalecik był wtedy zajęty i nic nie zapowiadało, aby lokatorzy jego mieli się wyprowadzać... Zkądże tedy jest dziś do wynajęcia?...
— O, to cała historya, proszę pana — odparła wdowa Lombard.
— Czy mogłaby mi pani opowiedzieć tę historyę?...
— I owszem...
— Ale w takim razie przyjmij, dobra kobieto, to, co ci się, jako słuszne wynagrodzenie za czas stracony na opowiadanie należy...
Lionel wsunął srebrną monetę w pomarszczoną rękę staruszki.
— Ależ proszę pana! — zawołała żywo ostatnia — i bez tego bym wszystko opowiedziała, przyjmuję jednak pięć franków z wdzięcznością i niech ci Bóg za nie zapłaci, mój śliczny panie... Trzeba panu wiedzieć — zaczęła potem — że lokatorką szaleciku, była młoda prześliczna panienka, z wysokiego rodu, chociaż uboga zupełnie... Nazywała się Walentyna de Cernay... Dobra była, przystępna, a śliczna i mądra!... Drugiej takiej niełatwoby znaleźć na świecie, bo choćby kto nie wiem jak zły język posiadał, na nią nicby niedobrego powiedzieć nie był w stanie... Mieszkała z siostrzyczką, małą ośmioletnią, także ładniutką bardzo dziewuszką!... Wyobraź pan sobie, że jednej nocy, (będzie tomu trzy albo cztery tygodnie), obudził naraz wszystkich hałas jakiś i wystrzały z pistoletu... Pif paf! pif, paf!... zupełnie jakby cały świat zabijali... Działo się to w ogrodzeniu, w pobliżu willi...
— Cóż to było takiego? — zapytał Lionel.
— Nikt nigdy się o tem nie dowiedział — odpowiedziała stara. — Nikt nie chciał narażać się na oberwanie czego w zamieszaniu, nikt też nosa z domu nie wyścibił... Dopiero nazajutrz rano zaczęto śledzić przyczynę nocnego hałasu, ale nic nie znaleziono... Tylko brama wchodowa na oścież była otwartą...
— A panna Walentyna de Cernay?... zawołał hrabia.
— Siedziała cichutko u siebie, spokojna i zajęta, jak zawsze... Lecz poczekajno pan trochę... Otóż upłynął dzień, potem wieczór, potem znów noc cała upłynęła... Nazajutrz, oho! Szalet puściuteńki, sieroty gdzieś przepadły...
— Porwano je, uwieziono... szepnął Rochegude osłupiały.
— Myślano z początku, że porwano albo poprostu zamordowano.
— Ale to nie prawda?
— Nie... nie... we dwa dni bowiem, gdy już wybierano się na policyę, aby śledztwo zarządziła, zjawił się jegomość jakiś, młody, bardzo przystojny, trochę do pana nawet podobny. — Ten jegomość miał klucze od domku i pismo do odźwiernego od panny Walentyny. Ten odźwierny jest zarazem naprawiaczem starego obuwia i polecam go panu w razie potrzeby. Otóż pan ów zabrał z domu to, co mu było potrzebne i poszedł zkąd przyszedł.
— I więcej nie wrócił — rzekł hrabia, pewny, że ma z Hermanem Vogel do czynienia.
— Poczekajże, panie kochany!... — odparła wdowa Lombard. Wystaw sobie, że będzie temu dwa tygodnie, kiedy dwa piękne powozy po parę koni zatrzymały się przed bramą ogrodzenia... Wyszłam, ma się rozumieć, przed mój sklepik... i zgadnij pan, co zobaczyłam? Zgadnij pan, kto wysiadł z pierwszego powozu!... No?... nie, nigdy pan tego nie zgadniesz, wolę więc już sama odrazu powiedzieć. Otóż wysiadła zeń panna Walentyna ze siostrzyczką, z młodym człowiekiem, który ją często odwiedzał i jakąś starą damą, pięknie ubraną, w pąsowym szalu, w kapeluszu z piórami, słowem, wystrojoną, jak na uroczystość jaką wielką. A co najważniejsze... panna Walentyna ubrana biało, miała długi welon na głowie... wieniec z kwiatów pomarańczowych... i takiż sam bukiet w ręku!...
— Ależ to ślubne ubranie! — jęknął Lionel z nieopisanem wzruszeniem.
— Ma się rozumieć!... Jechali do ślubu... Świadkowie siedzieli w drugim powozie... Panna młoda i jej otoczenie poszli wszyscy do szaletu, przebyli tam z dziesięć minut, a najwyżej kwadrans, następnie wsiedli z powrotem i pojechali do u merostwa, a z merostwa do kościoła...
— Czy pewna tego jesteś, moja kobieto? — zapytał hrabia głosem stłumionym.
— A to dobre zapytanie? Czy jestem pewna? Ależ najpewniejsza jestem, mój panie!... Bardzo lubię patrzeć na śluby, bo to przypomina dawne dobre czasy i mojego biednego męża (świeć panie nad jego duszą), który, jak się upił, to mnie bił aż skóra trzeszczała, ale pomimo to kochał mnie szalenie... Otóż zamknęłam sklepik, pobiegłam do kościoła i słyszałam na własne uszy, jak nasz ksiądz proboszcz po skończonej ceremonii, prawił takie rozczulające do młodej pary historye, że jej łzy ciurkiem z oczu leciały... Tak, tak, panna Walentyna poszła za mąż, widziałam to na własne oczy i mogę panu zaręczyć, że wszystko odbyło się według przepisów... Zdaje mi się tylko, że to pana nie cieszy wcale?... Co panu jest, mój dobry panie?...
Hrabia de Rochegude schował twarz w dłonie, aby ukryć rozpacz, co mu rysy wykrzywiła.
Za chwilę podniósł głowę, spojrzał do koła i wyszeptał:
— Nic mi nie jest...
— Czyś pan znał pannę Walentynę?
— Nie, nie znałem... Mów dalej, kochana pani...
— Już prawie skończyłam... W kilka dni potem przyjechał wóz po rzeczy. Komorne zapłacono, wszystko zabrano i oto szalet do wynajęcia; klucze oddano mnie, boć nie można było drzwi otworem zostawić... Wiesz pan teraz, dla czego domek opustoszał, wiesz także, dla czego możesz go wynająć, jeżeli ci się spodoba, i wprowadzić się choćby dziś nawet...
Lionel wrócił do drzwi, lecz stanął natychmiast.
Poczuł, że mu zbraknie odwagi do przestąpienia progu mieszkania, w którem tak niedawno widział Walentynę.
Po co się narażać na boleść niepotrzebną?
Po co rozkrwawiać ranę, nigdy zagoić się nie mającą?
Więc Walentyna poszła za mąż?... Walentyna stracona dla niego na zawsze, w chwili, gdy namiętność z nową gwałtownością w sercu jego ożyła, w chwili, gdy stanowczo zapragnął poślubić młodą dziewczynę...
Zachwiał się pod strasznym ciosem przeznaczenia.
— Nie pójdę dzisiaj do tego szaletu — rzekł do wdowy Lombard, zwracając klucz i dając jej drugą pięciofrankówkę, a następnie, niesłuchając podziękowań, wyszedł ze sklepiku, wziął lejce z rąk służącego, skoczył na konia, i puścił się pędem do lasku Bulońskiego.
Po godzinie szalonej jazdy, którą napróżno chciał zagłuszyć cierpienia moralne, zawrócił konia okrytego białą pianą i pojechał do pałacu de Rochegude.
Hrabina czekała nań z wielką niecierpliwością.
— Jakżeś blady! — zawołała gdy wchodził do swego pokoju. — Dalekoś bledszy teraz, niż gdyś na spacer wyjeżdżał... Mam nadzieję, że cię nic złego niespotkało?...
— Nie, droga matko, nic złego — odrzekł młody człowiek, starając się ukryć stan swego serca przed panią de Rochegude.
— Musisz być jednak zmęczony?
— Cokolwiek...
— Zanadto twym siłom zaufałeś... Jeżeli kochasz mnie, szanuj się, mój Lionelu!... Nie wiele potrzeba, ażeby recydywę sprowadzić...
— Bądź spokojna, mateczko... za chwilę przyjdę do siebie...
— Odpocznij i żebyś mi tak dobrze, jak rano, wyglądał... Podczas twej nieobecności, wuj twój zawiadomił mnie, że przyjedzie z Esterą, aby nas zaprosić na obiad...
— Cieszę się bardzo z tej wizyty — odpowiedział hrabia, siląc się na spokój.
— O i ja się cieszę — powtórzyła hrabina.
Kto wie — dodała z uśmiechem — może niedługo... moje dawne marzenia... ty wiesz, o czem myślę... może te moje najgorętsze pragnienia spełnią się nareszcie...
— O jakich pragnieniach mówisz, matko droga?...
— O małżeństwie twojem z kuzynką...
— Proszę cię, nie myśl o tem, moja mamo... odrzekł Lionel głosem stanowczym... Lepiej to będzie i dla twego i dla mego spokoju, zawód bowiem zawsze sprowadza cierpienia... Kuzynka moja jest prześliczną, najgodniejszą jest miłości, ale ja się z nią nigdy nie ożenię...
— Dobrze, moje dziecko — wyjąkała pani de Rochegude — ponieważ postanowienie twoje jest niezłomnem, nigdy ci już o Esterze nie wspomnę... Poszukamy razem innej żony dla ciebie...
— Napróżno, moja matko — przerwał Lionel, bo ja się nigdy nie ożenię...
— Jednakże...
— Nigdy!... nigdy! — powtórzył młody człowiek z przekonaniem.
A cicho dodał:
— Czyż mam prawo rozporządzać życiem mojem?... Czyż ja do siebie należę?... Należę przecież do Walentyny... która należy do innego, która straconą jest dla mnie, lecz którą odzyskam, czuję to, jestem pewnym tego...


∗             ∗

Czy hrabia de Rochegude, zaślepiony namiętnością szaloną, mógł mieć nadzieję zbliżenia się z Walentyną?
Czy odnajdzie ją kiedykolwiek?
W jakich okolicznościach nastąpi spotkanie tych dwóch istot stworzonych dla siebie, a rozłączonych podstępem piekielnym?
Druga część naszego opowiadania, pod tytułem „Wdowa po kasyerze”, da nam rozwiązanie tej zagadki...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.