<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Dwór Karola IX-go
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1893
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chronique du règne de Charles IX
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Zapóźno.

Drobny deszczyk, który padał przez całą noc, ustał nad ranem właśnie w chwili, kiedy brzask jutrzenki rozjaśnił niebo. Zwoje mgły unosiły się nad ziemią; wiatr niekiedy je rozrywał, ale gromadziły się znów i skupiały, jak toń morska wygładza się po przepłynięciu okrętu. Wśród owych tumanów, majaczyły drzew wierzchołki; zdawało się, że wielka powódź zalała ziemię.
Blady świt i czerwone blaski pochodni oświecały oddział żołnierzy, zebranych na ulicach Roszelli, w pobliżu bystyonu Ewangelii. Tupali nogami i machali rękoma, żeby odpędzić wilgotne zimno, bardziej niż mróz dające się we znaki. Przeklinali głośno wodza, który wymyślił ranną wycieczkę, ale znać było, że go szanują i ufają mu.
— Mańkut przebrzydły, i tamtym biedakom, w obozie królewskim, wyspać się nie pozwoli — wyrzekał jakiś żartowniś. — Przy nim człowiek nigdy nie może wypocząć.
— Wiwat! oto wódka! Zaraz nam będzie lepiej. Przynajmniej nie dostaniemy kataru wśród tej mgły przeklętej.
Kiedy rozdawano wódkę żołnierzom, La Noue stał opodal, otoczony oficerami, którym tłumaczył plan wycieczki. Uderzono w bębny, wtedy wyciągnął rapir:
— Naprzód towarzysze! — zawołał donośnie — spodziewam się, że powrócimy zwycięsko.
— Dziś inaczej pan przemawiasz niż wczoraj — szepnął doń Bernard de Mergy.
— Czy się znasz na przysłowiach, młodzieńcze? — szorstko zapytał La Noue.
— Jak na jakich...
— A więc pomnij na to mądre zdanie: Czas płaci, czas traci.
Wystrzelono z armat i oddział wymaszerował przez otwartą bramę. Jednocześnie z innych furt wysunęły się małe gromadki żołnierzy, które miały w kilku miejscach zaalarmować obóz, żeby odwrócić uwagę wojsk królewskich od głównego oddziału.
Bastyon Ewangelii najwięcej był wystawiony na kule, gdyż artylerzyści królewscy głównie przeciwko niemu wymierzyli bateryę, złożoną z pięciu dział i ustawioną na wzgórku, obok rozwalonego młyna. Rów i wał zasłaniały go od strony miasta, a dokoła tego szańca przechadzały się straże. La, Noue przewidział, że lonty u rusznic przesiąkły wilgocią i nie będą mogły służyć do podpalania. Tak się stało. Czatownicy zaskoczeni znienacka, zziębnięci, przemokli, niewyspani, nie mogli nawet myśleć o obronie.
Krzyk mordowanych zbudził artylerzystów, ale hugonoci już otoczyli młyn i zdobyli armaty.
— W pień wszystkich! w pień! Pamiętajmy o 24 sierpnia!
W młynie kwaterowało pięćdziesięciu żołnierzy. Rozbudzony kapitan zerwał się z łóżka i otworzył drzwi, pewny, że to zwada między jego ludźmi; zaledwie się wychylił, upadł przeszyty halabardą.
Żołnierze widząc co się dzieje, zatarasowali drzwi i przez jakiś czas bronili się walecznie, strzelając z okien do napastników. Na nieszczęście dla nich, w pobliżu leżał stos siana, słomy i faszyny. Hugonoci go podpalili a ogień niebawem ogarnął cały budynek.
Wewnątrz młyna rozlegały się okrzyki rozpaczy; dach na pół przepalony, za chwilę runie na głowy nieszczęśliwych; do drzwi zatarasowanych nie mieli już dostępu, a przez okna nie mogli uciekać, bo czekały tam na nich włócznie i rapiry.
Młody jeden chorąży w zbroi usiłował wydostać się przez okno; miał przytwierdzony do pancerza rodzaj żelaznego fartucha, który zakrywał mu biodra i rozszerzał się u dołu. Okno było wązkie, więc nieszczęsny rycerz uwiązł w niem i nie mógł się poruszyć w tę ani ową stronę. Tymczasem płomienie objęły go zewsząd i rozpaliły do czerwoności zbroję; piekł się żywcem, jak w piecu ognistym, albo jak w słynnym wole spiżowym Falarysa. Napastnicy osłupieli ze zgrozy, po chwili jednak ich wrzaski zagłuszyły jęki męczennika, który znikł w kłębach dymu.
Wśród zamętu walki, wrażenia smutku i zgrozy szybko się zacierają, gdyż co chwila nasuwa się oczom nowy obraz pełen okropności; zresztą instynkt zachowawczy i zapał wojenny głuszą w żołnierzu uczucie litości. Każdy myśli o tem jedynie, jakby własne zachować życie. Jedna część żołnierzy ścigała zbiegów, reszta zagwoździła armaty i pogruchotała koła.
Bernard po zdobyciu bateryi zatrzymał się, żeby wyryć imię Dyany na jednem z dział zagwożdżonych, podczas gdy żołnierze wrzucali do fosy skrzynki z prochem i ciała poległych. Nagle jeden z rannych, który dotąd nie dawał znaku życia, otworzył oczy i zawołał rozpacznie:
— Panie de Mergy, ratuj mnie!... Nie poznajesz dawnego przyjaciela?
Był to Béville. Żołnierz trzymał go za głowę, inny za nogi, i mieli go już zrzucić w głąb fosy.
Béville miał twarz zbryzganą krwią; trudno było w nim poznać wesołego dworaka. Bernard kazał go położyć na trawie i opatrzywszy mu rany, polecił zanieść do miasta.
Właśnie kiedy tego dokonał, spostrzegł oddział jazdy, na drodze pomiędzy miastem a młynem. Była to jazda nieprzyjacielska, która chciała im przeciąć odwrót. Pośpieszył natychmiast zawiadomić o tem wodza.
— Wezmę czterdziestu żołnierzy — rzekł do niego — ukryjemy się za płotem i sprawimy im łaźnię.
— Myśl doskonała — pochwalił La Noue — będziesz kiedyś dzielnym wodzem.
Bernard ustawił żołnierzy, kazał im przyklęknąć lecz zabronił strzelać, dopóki nie da znaku.
Nieprzyjaciel zbliżał się szybko.
— Dowodzi nimi ten sam oficer z czerwonemi piórami, do którego strzelaliśmy wczoraj — szepnął Bernard do żołnierza stojącego obok — teraz nie powinieneś chybić.
Żołnierz w milczeniu kiwnął głową, dając do zrozumienia, że teraz da sobie z nim radę.
Dzieliła ich tylko odległość dwudziestu kroków. Wódz nieprzyjacielski wydawał rozkaz towarzyszom, Bernard, krzyknął: „Ognia!” ale w tej chwili poznał brata. Chciał pochwycić za rękę żołnierza mierzącego doń; niestety, było zapóźno. Strzał się rozległ i Jerzy spadł z konia, przeszyty dwiema kulami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: anonimowy.