Dwa a dwa cztery czyli Piekarz i jego rodzina/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Dwa a dwa cztéry
czyli
Piekarz i jego rodzina
Wydawca A. Marcinowski
Data wyd. 1837
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
ZWADA.
Nuż więc się łajać żwawie i zuchwało,
A gdy się stronie obojej sprzykrzyło,
Już mieli wracać.
Tassoni tł. Krasicki.

— Zgiń!
— Przepadnij!
— Uparty młokos!
— Stary gdéra! Tak odzywali się dwaj przeciwnicy rozchodząc się przed znakiém piekarza Pana Mączki. Obydwa musieli być sobie straszni, bo się lękliwie oglądali, czy się wzajemnie nie gonią, a wymienione wyrazy, z ust ich słyszeć się dawały, jak grzmoty po uchodzącej burzy. Tak unikając się odeszli kilkadziesiąt kroków, a starszy z dwóch stanął nareście z miną wyzywającego do boju: z zapaloném okiem, wydętemi policzkami, z brwią zmarszczoną i pięścią mocno ściśnioną, okazując jawnie, iż po niebezpieczeństwie, gotów był z niego żartować. Młódszy przeciwnie, którego nadęta postać w kłótni poruszoną być musiała, nie oglądał się, ale zatopiony w myślach posuwał się dalej. — Kapelusz nasunął na uszy, wzrok wlepił w ziemię i szedł dziwnie tylko czasami poruszając głową. Zniknęli wreście, a plac boju pozostał wolnym; na błocie tylko mocno wyciśnięte ślady podkutych bótów i gęstych stąpań, okazywały poniekąd same pobojowisko. W okolicy widać było sklep piekarski Pana Mączki, długą stajnię i obok drogę, na której mnóstwo kolej, kazało się spodziewać, iż często tamtędy przejeżdżano. Nad sklepem ukazywał się znak piekarski olbrzymiej wielkości, na którym dwa lwy uzbrojone w szpady rozrywały od lat kilkunastu zarumieniony obwarzanek. Walka tych zwierząt tym dziwniejszą się zdawała, iż tuż koło nich odmalowano cały stos bułek, chleba, placków, babek, strucli, rogalów i innego ciasta. Duże okno złożone z szyb nowych i czystych, dozwalało widzieć w środku nieprzejrzane półki świeżego i pięknego pieczywa, słoje z piernikami i innemi przysmakami stanowiły straż przednią, a tylnią były ogromne bułki sitniego chleba. Zadziwiający porządek panował w tych szykach, a młoda piekareczka, pulchna i tłuściuchna, jak pączki przed nią leżące, sparta na białej rączce, zamyślona i milcząca, oczekiwała kupców, zwabionych pięknością bułek, lub jej twarzyczki. Z drugiego mniejszego okna widać było, podeszłą matronę, w czépku z szeroką szlarką, w maleńkich skórką obwarowanych okularach, z rozłożoną na kolanach księgą. Oczy jej niegdyś niebieskie, dziś pozbawione żywości i ognia, spuszczone były na karty, usta poruszające się zwolna, ukazywały jeszcze zdrowy rząd zębów, a włos wymykający się z pod czepka, był czarnego koloru, przypruszony siwizną. Na tej twarzy malowała się sama prawie obojętność, a rysy regularne nie okazywały na sobie śladu żadnej namiętności. U nóg jej leżał szpic wierny towarzysz trosk i zabaw, na skórzanej poduszce, stuliwszy się w kłębek i niekiedy tylko cichość sapaniem przerywał. W ciemnym kącie postawiony zegar, głośnym i regularnym gankiem, dopomagał szpicowi do przerwania jednostajnego milczenia; i za każdym kwadransem, przedłużonym odgłosem zapowiadającym bicie swoje, ściągał na ciemny cyferblat, oczy staruszki. Taki był widok z dwóch okien wychodzących na plac boju — przed stajnią zaś siedział na ławce drzémiący sługa, w długich bótach, drélichowym spancerze i kapeluszu, na którym nosił znak swego urzędu. Głowa jego dziwne figury kréśliła w powietrzu: raz podnosząc się, to znów w niestałym kierunku spadając na te lub na drugie ramie; na tył, lub z przodu.
Wóz ciężko obładowany skórami ciągnął się drogą, a przy nim z biczem postępował żyd w cichości. Ubior Starozakonnego składał się z długiego żupana, zapinającego się na haftki, a w ówczas podniesionego do góry od błota; z pasa, za którym założona była para łozowych prętów, z czapki aksamitnej z lisem, i nakoniec z pończóch i trzewików dosyć przestronnych. Gdy jeszcze dodam do tego, ze w oddaleniu z tej i drugiej strony ciągnął się długi rząd domów, że ponad dachami wznosiło się kilka kopuł kościelnych, że drzewa z pożółkłym liściem stérczały tu i ówdzie między domami — nikt mi nie zaprzeczy, żem ze wszelkiemi szczegółami pobojowisko opisał.



ilustracja przedstawiająca lampę z uchwytem w kształcie węża i leżącym za nią sztyletem









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.