>>> Dane tekstu >>>
Autor Karol Mátyás
Tytuł Dwa cmentarze
Pochodzenie Przegląd Literacki i Artystyczny, 1884, nr 19-20
Redaktor Jan Blaschke
Wydawca Jan Blaschke
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia A. Koziańskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DWA CMENTARZE.

Nadeszły smutne dni listopada.
Dzień Wszystkich Świętych był pogodny, wesoły, ciepły; słońce lśniło jaskrawiej na nieba lazurze i oświecało poważne twarze pobożnych ludzi, spieszących do kościoła na modlitwę. Czyżby to był zbłąkany dzień lata w porze, gdy przyroda obnaża się coraz bardziej i płacze zeschłymi liściami drzew, gdy niebo rzadko odsłoni swoje jasne oblicze i pokaże ludziom błyszczące słoneczko, jakby mówiło: Nie traćcie nadziei!
I tym razem zdawało się niebo tak przemawiać do ludzi, pocieszać ich w smutku i rozłące z matką przyrodą i robić im nadzieję lepszej przyszłości. A było to w naszym kraju, gdzie potrzeba więcej niż gdzieindziej, pociechy, gdzie każdoroczna rozłąka z wdzięczną i miłą przyrodą budzi w naszej duszy bardzo przykre i bolesne wspomnienia.....
Słońce świeciło jaskrawo a ciepłe jego promienie padały na ściany kościołów, na wrota i krzyże, jakby wskazywały miejsce gdzie mają śpieszyć ludzie smutni i nieszczęśliwi. Więc szli tam gromadnie nabrać otuchy do dalszej walki z losem a każdy pragnął pomodlić się do swego patrona, bo to dzień Wszystkich Świętych.
Jakże odmienny był dzień następny!
Niebo i przyroda nie uśmiechnęły mu się, poszarzały, zesmutniały, powietrze wypełniła mgła gęsta, zimna, ciekąca. Na dziesięć kroków nie ujrzysz człowieka, a z kim się spotkasz, ten skurczony, zatulony, zziębnięty. Tu i ówdzie ujrzysz niosących wieńce zielone, kwiaty, lampki... Tam oto idzie pochylona staruszka, z bladą twarzą, wpadłymi oczyma, smutna oburącz trzyma wieniec, na który czasem łza upadnie, stoczywszy się po zwiędłych policzkach. Uboga, czarna na niej szata, ubogi jej wieniec — może za ostatni grosz kupiony...
Opodal idzie para dziewcząt w żałobie, a każda niesie wieniec mały, przeplatany różami i innem kwieciem. Za nimi biegnie małe dziewczę, w siedmiu może latach, również żałobą okryte, trzymając trzy lampki w ręku, i woła: „Olga, poczekaj, poczekaj! ja także na grób taty idę, ja mu także swą lampkę zapalę, bo ja go bardzo kocham...“ Stanęły więc obie, a gdy dobiegła, poszły razem.
Przejechała kareta, w niej siedziała jakaś bogata matrona z młodą panienką, znać córką — miały wieńce kosztowne przed sobą...
Pospieszyła w tęż stronę i jakaś biedna dziewczyna, może służąca, zapłakane mając oczy...
I stary człowiek, niby emeryt, stukając zwolna laską tam idzie....
Gdzie ci ludzie idą?... Czemu oni smutni?.. Czemu wieńce niosą?.. Pospieszmy za nimi.
Jesteśmy na cmentarzu. Przez mgłę przeświecają na bliskich mogiłach światełka, ludzie jak cienie chodzą między grobami, zawieszają wieńce, palą światła, klęczą, modlą się, płaczą... Widziałem dużo świateł, dużo wieńców, dużo ludzi, lecz nie nad wszystkimi unosił się duch tęsknoty...
Były jednak groby ocienione prawdziwym smutkiem, skropione niejedną łzą serdeczną...
Widziałem ową dobrą dziecinę, która w drodze siostry swoje prosiła, by na nią zaczekały: dobiegła mogiły ojca, z wieńcem w drobnych rączkach klękła i całowała zimną, zroszoną ziemię, co przykrywała drogiego jej ojca. Po obu stronach klęczały jej starsze siostry, a były w skromnych sukienkach, każących się domyślać, że te dziatki z ubogiego pochodzą stanu. Może dlatego tak gorąco się modliły, wznosząc rączki ku niebu, że były biedne?....
Nie.
O kilka kroków dalej widziałem grobowiec wspaniały ubrany kosztownie w różnokolorowe lampki, ozdobiony mchem i kwiatami, zarzucony wieńcami, przed którym klęczała pani, co przyjechała karetą i z lokajami na cmentarz. Modliła się serdecznie. Blade światełko lampy wiszącej na facyacie grobowca, przepuszczone przez fiołkową szybkę, padało na jej twarz i czyniło ją tak smutną, jak te krzewy na cmentarzu, odarte z liści zielonych. Płakała... a w łzach jej ócz to samo blade łamało się światełko.
Widziałem, że złotych nici pamięci i miłości, wiążących żywych braci z umarłymi, nie zerwali jeszcze ludzie...
Szedłem przez cmentarz i patrzyłem na groby, a wszystkie były ozdobione i umajone, prócz kilku może, które żaliły się smętnie, że niema o nich pamiętać komu. Widziałem na nich drobne lśniące perełki — były to łzy mgły jesiennej, która snać zmiłowała się nad osamotnionymi i popłakała nad ich niedolą...
Smutno tu... smutno...
Opuściwszy to miejsce udałem się drogą, prowadzącą do naszych siół uroczych, aby zajść na jaki cmentarz wiejski i zobaczyć, jak tam w dzień zaduszny bywa..
O zmierzchu błądziłem między niskimi mogiłami, i ani jedno światełko nie rozświecało mi drogi. Żywej duszy nie było na cmentarzu, mgła tylko płakała nad tem cichem mieszkaniem umarłych a wiatr smutniejsze niż zwykle śpiewał piosnki. Daremnie budził mogiły ze snu, daremnie wzruszał gibkimi brzozami i głogami ocieniającymi ich głowy — daremnie?... Może mogiły puste — a duchy gdzieś uciekły na niebo skarżyć się Bogu, że bracia nie dobrzy nie przyszli płakać na ich kurhany?... I dlatego Bóg mgłę posłał, aby za nich na grobach płakała?..
Niedobrzy bracia, niedobrzy! Nawet liści suchych nie zmietli z grobów i dlatego wiatr gniewny rzuca je z świstem w rowy i ścieżki, by nie wstrzymywały wolnego mogił oddechu. Oj! źli bracia, kiedy nawet pozwolą kości święconej bez opieki w bruździe cmentarnej leżeć na to, by ją każdy nieuważny przydeptał nogą — i dlatego wiatr ją troskliwie grzebie liśćmi przykrywając suchymi.
Zmiatając liście i grzebiąc kości, śpiewał wiatr smutne piosnki o żywych małego ducha i o umarłych smutnych, i pocieszał mogiły, że może kiedyś lepiej będzie.
Ucichł wiatr — a na cmentarzu stało się jeszcze smutniej.
Wtem jakieś rzewne westchnienie doleciało moich uszu. Zwróciłem się w stronę, zkąd zdawało mi się pochodzić — i ujrzałem na mogile leżącą postać niewieścią. Twarz i ręce, złożone jak w modlitwie, przytuliła do zimnej mogiły. Spała. Szelest suchych liści, które potrąciłem nogą, zbudził ją ze snu. Podniosła głowę i patrzyła na mnie przez chwilę.
Sierota — śniła właśnie o matce swojej, do której miłość i tęsknota zaprowadziły ją tutaj. Mówiła mi, że jej bardzo ciężko na świecie, bo matula już w grobie, a macocha straszna dla obcego dziecka...

A macocha kole,
jak kolący oset.
Ja kolący oset
z daleka ominę,
na macochę płaczę
w każdziutkę godzinę[1].

„Matusia mnie nie odepchnęli, nie rzucili na mnie dzbanem łez pełnym, chociaż ja ich bardzo dużo wylałam, a moje łzy gorzkie. Ona dobra matusia, ona mnie przytuliła do swego serduszka i rzekła: Nie płacz!.. A gdzie ona poszła?..“
Klękła przy mogile, jakby się bała ból jej zadać lub prochy matuli obrazić, i szeptała różaniec...
A więc i między sennymi po siołach ludźmi są dusze, co pamiętają o mogiłach i mówią im: Drogie wy moje!..
Biedna sierota! ona przeczuwała, że matka dobra nie rzuci na nią dzbanem pełnym łez sierocych.
A wtedy, gdy znów wiatr na chwilę się uciszył, ujrzałem smutek i tęsknotę, jak parę wiernych sobie małżonków, unoszących się nad niskimi mogiłami...

Karol z Myślenic.







  1. Z pieśni gminnej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Mátyás.