<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Dwadzieścia lat życia
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I

...I jest to wielkie dla nas szczęście, że Niemcy zaopiekowały się naszym biednym krajem, że w kulturalnej atmosferze niemieckiego ducha wychowacie się na dzielny, pracowity i szlachetny naród... To też paskudne słowa Golika o żołnierzach niemieckich winny być piętnowane, tym bardziej, że Niemcy nie wywierają żadnej presji na szkolnictwo tutejsze... — Golik, możesz się ubrać, wyjdziesz na ulicę, podejdziesz do pierwszego niemieckiego żołnierza i przeprosisz go: powtórzysz coś powiedział i przeprosisz. — Co ty chcesz, Kurant?
— Proszę pani, co to znaczy presja?
— Nie wszystko trzeba wiedzieć od razu, mój chłopcze. Uczyć się należy systematycznie, żeby się w głowie nie pokręciło. Lepiej będzie, jeśli weźmiesz ten żółty dzbanuszek co jest w kuchni i zeskoczysz na dół po mleko; litr mleka, powiesz sklepikarce, żeby zapisała na mój rachunek, przy okazji przypilnujesz Golika w związku z żołnierzem. A teraz moje dzieci wrócimy do poprzedniego tematu, który tak brzydko przerwał nam Golik; otóż w sierpniu tysiąc dziewięćset piętnastego roku, Niemcy zajęli Warszawę...
W ciemnym przedpokoju dwaj chłopcy włożyli palta, po czym weszli do kuchni. Podczas gdy Kurant płukał dzbanek przy zlewie, Golik szperał w kącie.
— Czego tam szukasz, Golik?
— Drzazeg, chcę zamoczyć drzazgi tej małpie, żeby nie mogła napalić w piecu. O, już, puść mnie do kranu.
— Tylko śpiesz się, chciałbym trochę pooglądać wystawy.
Zbiegli po schodach. W drodze Golik nie mógł się powstrzymać od naciśnięcia dzwonka prywatnego mieszkania. Obaj mieli po dziewięć lat. Twarz Kamila Kuranta była rumiana i poważna. Między skośnymi oczami i małym nosem mieściła się owa nieuchwytna, komiczna powaga dziecka. Golika — ruchliwego żydka o jajowatej głowie i odstających uszach — Kamil traktował pobłażliwie i przyjaźnie. Kiedy wybiegli na ulicę, uderzył ich niecodzienny nastrój. Już rano Kamil zauważył coś niezwykłego, ale śpiesząc się do szkoły, nie zwrócił na to uwagi. Listopadowy dzień był suchy, jasny, ale bez słońca. Przechodnie stawali grupkami lub też szli wolno. Gdzie niegdzie kilku cywilów otaczało żołnierza niemieckiego. Daleko strzelano z karabinów. Żołnierze mieli na piersi czerwone kokardki, z uśmiechem oddawali każdemu, kto zechciał, broń i nawet pasy. Sztubak zatrzymał się koło chłopców i krzyknął:
— No, pentaki, chodźmy rozbrajać szwabów. Rzuć ten garnek do cholery!
We trzech ruszyli naprzód. — Bronią ratusza i dlatego strzelają, mówił sztubak. Na rogu Złotej i Sosnowej zatrzymali żołnierza o dobrodusznej twarzy z wąsami jak słoma. U jego boku samotnie dyndał bagnet. Sam go odpiął i oddał sztubakowi. — Potrzymajno, rzekł sztubak, wręczając Golikowi bagnet. — Zobaczymy, czy niema jakiegoś rewolweru w kieszeni. Za jego plecami Golik mrugnął na Kamila. Odeszli parę kroków wolno i zaraz poczęli biec w stronę szkoły. — Zaczekaj na mnie na schodach, ja pójdę po mleko, powiedział Kamil. Zdyszany Golik stał w bramie i oglądał bagnet. Po chwili Kamil wrócił z mlekiem. W przedpokoju rozebrali się po cichu. Weszli do klasy. Nauczycielka coś kreśliła na tablicy. Odwróciła się.
— Posłać was po śmierć. Kurant niech siada, a Golik opowie nam jak się sprawił. Sądzę, że Golik nauczył się w mojej szkole na tyle po niemiecku, aby móc rozmawiać z żołnierzem. Proszę.
— Muszę pani powiedzieć, że germańców w tej chwili wylewamy na zbity łeb. Nie słyszy pani strzelaniny? Nasze legiony osaczyli ich na placu Teatralnym w ratuszu. Wiem wszystko. Rozmawiałem z żołnierzem, ale o bagnecie, mam go tu. Jeszcze raz mogę pani powiedzieć to, za co mnie pani wylała na ulicę: że żołnierze niemieccy to wstrętne świniopasy. Już idą won, niech pani sobie wyjdzie i sama zobaczy.
Nauczycielka popatrzyła z przerażeniem na bagnet.
— Golik, tyś zwariował! Wyrzuć to przez okno. Dzieci, zachowywać się spokojnie. Wyskoczę na chwilę na ulicę. Golik będzie wyrzucony z mojej szkoły.
Wybiegła z hałasem z klasy. Uczniowie powyskakiwali z ławek z piekielnymi wrzaskami. Wyrywali sobie bagnet, szarpali Golika. Kamil usiadł w oknie i posępnie patrzył na walczące pod balkonem gołębie. Żal mu było Niemców, wyrzucanych i rozbrajanych. Jeszcze trzy lata temu tak dzielnie wygnali Moskali z Warszawy. Kamil pamiętał tę straszną noc, którą z matką przesiedział w bramie, wtedy, kiedy Rosjanie wysadzali mosty. Mieszkańcy domu powynosili krzesła do bramy i w ponurym świetle zakopconej lampki modlili się. Dom na Powiślu był tak blisko mostów. I potem, gdzieś nad ranem, okropny huk, krzyki lokatorów i płacz dzieci. A rano, śliczny, słoneczny dzień i Niemcy na koniach wkraczający do miasta. Byli znacznie przyjemniejsi od Rosjan, dla Kamila byli przede wszystkim nowi, inni, ciekawi. A teraz oni idą precz. Kamil nie wiedział nawet kto ich wygania. Wprawdzie Wercman wspominał o legionach i o Piłsudskim, ale ten przeklęty Wercman zawsze kłamie jak najęty i kto to wie, czy ten Piłsudski i legiony naprawdę istnieją. Kamil nie lubił oficerów niemieckich, bo zaczepiali matkę na ulicy, nie zwracając uwagi na jego obecność. Ale żołnierze byli poczciwi, jeden dawał mu przez długi czas znaczki pocztowe, i jeśli się cośkolwiek o nich złego słyszało, to winni byli oficerowie, bo żołnierze musieli ich słuchać. Od najwcześniejszego okresu pojmowania Kamil nie lubił ludzi z tytułami, ludzi błyszczących. Węglarz z pełnym koszem na plecach budził w nim więcej podziwu niźli dygnitarz w limuzynie.
Nauczycielka wróciła rozgorączkowana, ruda, wspaniała. Dzieci — krzyczała od progu — będziecie wzrastać jako obywatele wolnego kraju! Najeźdźca uchodzi. Polska jest wolna, wolna, wolna! Dziś zwalniam was od nauki, wolno wam będzie patrzeć na szczęście naszego kraju. Unikajcie zabłąkanych kul. Golik mimo niesforności jest dzielnym chłopcem. Do domu, zanieście waszym rodzicom radosną wiadomość!
Chłopcy hałaśliwie tłoczyli się w przedpokoju. Kamil ociężale zsunął się z okna, usiadł w ławce i począł układać książki. Ze schodów i z podwórka słychać było opętańcze wrzaski i gwizdania. Z kuchni dobiegł Kamila głos nauczycielki: — Chłopiec, który to uczynił, wyrośnie na zbrodniarza, i to takiego, który całe życie spędzi w więzieniu. Kamil ściągnął książki paskiem i począł wkładać palto w przedpokoju. — Kurant, przyniosłeś mleko zmieszane z wodą! — krzyknęła nauczycielka. Zginiesz nędznie, ponieważ jesteś niedołęgą. Czy mógłbyś potwierdzić, że to Golik zmoczył mi drzewo na podpałkę?
— Golik, ale ja przy tym byłem, więc obaj jesteśmy winni. Idę już do domu, proszę pani, i nie wiem czy jutro przyjdę, bo mamusia ciągle jeszcze nie ma pieniędzy dla pani.
Był już na schodach, kiedy nauczycielka krzyknęła:
— Ale przez ten czas co będziesz w domu ucz się, żebym nie miała z tobą kłopotu jak pozostaniesz w tyle. Postaraj się jednak zainteresować arytmetyką!
Na ulicy tłumy rozgadanych przechodniów. Kamil przeszedł przez jezdnię i wszedł do sklepu z przyborami piśmiennymi. Kazał sobie pokazać piórnik jeden i drugi, następnie obejrzał mnóstwo obrazków z kalkomanii. — Kupiłbym, gdybym miał pieniądze, powiedział do sklepikarza. — Ja to wiem, mój synu. Chciałbym jednak wiedzieć co miałeś na myśli wchodząc do mnie? — Mówili mi, że ma pan ładne piórniki; to prawda. Kupię za kilka dni ten składany, tylko doda mi pan kalkomanii.
Wyszedł i znów zatrzymał się przed wystawą sklepu filatelistycznego. Łakomie patrzył na wielki oprawny album do znaczków pocztowych. Codziennie zatrzymywał się przed tym sklepem. Jego dziecięcą psychikę dręczyły wielkie, namiętne pragnienia, ograniczające się tymczasem do albumu, piórnika, lub fuzji. Biegł teraz do domu truchcikiem, tuż pod ścianą ulicy, posuwając prawą ręką wzdłuż wypukłości muru, podczas gdy w lewej zwisały na pasku książki. Wbiegł do bramy, ale zaraz zawrócił, ponieważ w oszklonych drzwiach sklepu spożywczego mignęło mu coś żółtego. Duży pies, wilk, oparł się przednimi łapami o szybę i wyglądał na ulicę. Kamil przypłaszczył nos do szkła i popatrzył w wilgotne, wielkie oczy zwierzęcia. Pies potrząsnął łbem i poszedł w głąb sklepu. Zaczepka nie udała się i chłopiec wolno szedł przez podwórko. Pukanie w oknie suteryny zwróciło jego uwagę. Świeciła tam ryża czupryna Hieronimka, syna tragarza z Dworca Głównego.
— Dlaczego nie bawisz się na podwórku? przecież nie chodzisz już do szkoły, bo cię wyrzucili.
— Matka schowała mi buty. Zejdź do mnie, to pogramy w malowanki, jestem sam.
Ponętna propozycja. Kamil wyszedł wcześniej ze szkoły, więc ma co najmniej dwie godziny czasu. Kiwnął głową i ruszył w stronę schodów, ale, och, ten znienawidzony, miękki, aksamitny głos Wercmana:
— Kamilu, cóż ty tutaj robisz o tej porze, dokąd zmierzasz? Podejdźno do mnie.
Na asfalcie stał mężczyzna z założonymi do tyłu rękoma. W lewej kieszeni czarnego, jesiennego palta z aksamitnym kołnierzem sterczała wieczna, nieodłączna gazeta. Pod sztywnym kapeluszem błyszczały binokle w czarnej oprawie. Policzki Wercmana były wygolone o granatowym odcieniu, przegrodzone czarnymi, po angielsku przystrzyżonymi wąsami. Wercman był czarny; miał czarne ubranie, czarne oczy. Był przystojnym brunetem.
— Wypuściła nas pani wcześniej ze szkoły, bo Niemcy...
— Ach, tak... dziś mamy wielki dzień; nawet nie zdajesz sobie sprawy jak wielki. Znów zadajesz się z tym łobuziakiem, chodź na górę.
Wielkości dnia Kamil w żaden sposób nie mógł pojąć. Dotychczas w ustach Wercmana rodziły się słowa: wielkie Niemcy, potężne Niemcy, ratunek, to Niemcy. Mówił ich językiem, czytał ich książki i przyjaźnił się z nimi, a teraz, kiedy odchodzą... Schody były brudne i kręte. Na pierwszym piętrze cukiernik piekł swoje ciastka, śmierdziało i mdliło łojem czy margaryną. Drugie piętro... Drzwi otworzyła matka, ta piękna i wiecznie zaniedbana, rozczochrana matka Kamila. Ściągała z syna palto i zadawała pytania w związku ze szkołą. Była tak drobna, wątła; jej twarzyczka miała tyle smutnego wdzięku; wdzięku dwudziesto­‑siedmioletniej kobiety, wykpionej i uciśniętej przez los. Jeszcze dwa lata temu Kamil chciał dotykać jej głowy, jej pięknie zaczesanych, jasnych włosów. Uparcie nie pozwalała na to i raptem zobaczył ją kiedyś rano: brzydka, naga czaszka z kosmykami czarnych, rzadkich włosów. Wyglądała tak potwornie, jak tylko może wyglądać łysa kobieta. Później posłyszał jak mówiła do ciotki Zosi o szkarlatynie, o łotrze lekarzu i potrzebie kupna nowej peruki. „Już siedem lat tak się męczę“. Teraz miała na głowie białą chustkę, ściśle zawiązaną na karku. Pochylała się nad Kamilem i jej fartuch czuć było jedzeniem, tłuszczami.
— Słuchaj, Julku! Co będzie z Kamilem, już jutro nie może pójść do szkoły.
Siedział w drugim i ostatnim pokoju. Czytał gazetę i popijał herbatę; po każdym łyku stękał jak stary, brodaty Żyd. Poruszył się niecierpliwie na krześle.
— Narazie nic nie mogę ci dać, nie mam... no nie mam... Będę mu zadawał lekcje, będzie się uczył w domu, to nawet lepiej mieć go pod okiem. Wyłażą z niego te złe instynkty, podły charakter ojca. I wogóle zamknij drzwi, bo cuchnie słonina.
Zamknęła drzwi. Kręciła się koło kuchni. Kamila dręczyła bolesna nuda. — Mamusiu czy mogę wyjść trochę na podwórko? — Siedź w domu, bo znów będzie awantura. Wskazała ręką na drzwi. Usiadł w oknie i palcem wodził po matowej szybie. Na dole dziewczyna o czerwonych łydkach trzepała dywan. Znaki na szybie: kółko i cztery punkty, to twarz. Zamazał to ręką. Sąsiad z góry rozpoczął swą codzienną grę na okarynie. Karmelkowa, Schubertowska serenada. Siedzenie w oknie, to było ulubione zajęcie Kamila. Tutaj zalewała go powódź nieuświadomionych tęsknot. Wspomnienia. W lubelskim parku właściciel łódek również grał na okarynie. Kamil kochał go, kochał również Chińczyka sprzedającego drobiazgi i osiołka, który nosił Kamila, kiedy ojciec był wesoły i dawał na to pieniądze. Ten ojciec, wyraźny, plastyczny, tak bliski przez pamięć i tęsknotę. Dlaczego matka ciągle kłóciła się z nim i dokuczała mu. Przecież teraz jest jej chyba gorzej z Wercmanem. Ale w tym parku to ojciec razu pewnego bardzo zbił Kamila. Kiedyś rano, było tak słonecznie i ciepło, Kamil wstał wcześnie i zobaczył, że rodzice śpią razem w jednym łóżku, co zawsze robili po większej kłótni. Kamil wyszedł z pokoju i skierował się w stronę przystani. Właściciel łódek siedział na brzegu jeziora i wystawił twarz ku słońcu. — No, cóż mój mały, kiedy wynajmiesz ode mnie łódeczkę? — Zaraz, proszę pana, tylko skoczę po pieniądze. Ach, Boże, rzeczywiście... bardzo chciałbym przejechać się łódką. Podszedł do nocnego stolika i wziął dużą, srebrną monetę. Ciężko było wiosłować, a już na środku stawu zupełnie zabrakło mu sił. Należało odpocząć, usiadł więc na burcie i nie wiadomo kiedy znalazł się w wodzie. Trzymał się łódki i krzyczał. I wtedy po raz pierwszy poczuł, że tracić życie to strasznie. I że zabierać monetę ze stolika bez pozwolenia, to kradzież. Ojciec bił i krzyczał o więzieniu za kilkanaście lat. Co to jest więzienie? Matka płakała, wielka awantura.
Kamil popatrzył na matkę. Gniotła kluski w swych drobnych palcach. Kamil wspomniał portret Matki Boskiej, jego matka miała tak samo przechyloną głowę. W tej swojej chustce. Raptem zupełnie wyraźnie zobaczył taki obraz: pokój w hotelu, przy oknie stoi matka i płacze, a ojciec, ten olbrzym w sportowym ubraniu chodzi wielkimi krokami. Kamil siedzi na kufrze i nienawidzi w tej chwili matki, ponieważ nie chce jechać z ojcem do Rosji. Z rozmowy wynika, że jeśli matka zostanie, to i on, Kamil, również. Boże! akurat z ojcem i nie chce jechać, ta wstrętna uparta baba. Powiada, że boi się, że ją zostawi gdzieś w obcym mieście i kraju. Ale nastrój jest taki, że Kamil nie może się wtrącić. Krzyczą okropnie. Wkońcu ojciec mówi: No to zostańcie z Bogiem a ty moja droga jesteś nudna. Podchodzi do Kamila, chwyta go w pasie swymi wielkimi rękami i podnosi gdzieś daleko, aż do sufitu. — Ach, tatusiu! — I Kamil płacze, bo wstyd mu mówić przy matce, że tak bardzo chce jechać z ojcem. Zawołał stróża, kazał zabrać kufry i pojechał. I zginął bez śladu. Przyszedł Wercman, sztywny, ponury i często niegrzeczny dla Kamila. Czy opowiedział mu kiedykolwiek coś ciekawego? Czy podniósł go może kiedy aż do sufitu? Z początku całował ciągle matkę i często kazał mu wychodzić z pokoju. A teraz jest dla nich opryskliwy i powiada, że są mu ciężarem. Jak Wercmana raz przejechała dorożka, to Kamila cieszyły jego okrzyki i jęki. Tak, o ojcu Kamil myślał dość często; kochał go.
Przyjemnie było wysiadywać w oknie. Zwłaszcza po południu, kiedy Kamil był sam w domu. Podwórko było posępne, szare. Czasem zabrzmiał żałosny głos blacharza. To, co wołał, długo huczało po piętrach. Wszystkich tych, którzy chcieli produkować się na podwórku wypędzał dozorca domu. Na przeciwległym murku pięły się łodygi dzikiego wina. Zimą i latem siadywały tam wróble. Kamila rzadko wypuszczano z domu: „żeby się nie rozłobuzował“. W tym roku chodził do szkoły, dawniej było jeszcze gorzej. Wszystko robił na ponuro i w zamyśleniu. Ludzie, z którymi mieszkał byli jeszcze młodzi, zainteresowani sobą.
Często zdawał sobie sprawę, że jest tu piątym kołem u wozu. Szeptali ze sobą, kryli się. Ostatnio matka poświęcała mu więcej uwagi. Wercman ochłódł, zaczęła się bieda, trzeba było więc swój sentyment gdzieś ulokować. Kamil wyczuwał sztuczność, był więc zgorzkniały i zamknięty w sobie. Kilka dni temu zdarzyło się coś, co — mimo że niezupełnie pojmował przyczynę — oddaliło go bardzo od matki. Na Siennej mieszkała Wanda, znajoma, czy też przyjaciółka matki. Bywali u niej często. Wanda mieszkała razem z sierżantem z orkiestry, klarnecistą, który nie był jej mężem. Rok tysiąc dziewięćset siedemnasty z wielką, niemiecką nędzą w Warszawie. Wercman często wstawał o piątej rano, aby stanąć w ogonku za mięsem. Jako pokątny doradca miał jakieś stosunki w rzeźni, udawało mu się przynieść coś nie coś. Kamil pomyślał raz, że Wercman gdyby mógł, zjadłby surowe mięso gdzieś w bramie, ale musiał jeść gotowane, więc dlatego przynosił je do domu. Matka chodziła bez grosza na zdartych obcasach. U Wandy piło się herbatę, przystojny sierżant opowiadał historię o swej muzyce na froncie i klepał po udach swoją kobietę. Wercman nie zachodził tam wcale, raz tylko, w jakieś święto złożył wizytę. Spędzano więc we czwórkę popołudnia, w maleńkim pokoiku zarzuconym poduszkami, fatałaszkami próżnej i głupiej kobiety. Kamil oglądał jeden i ten sam album, a starsi prowadzili długie i bezsensowne rozmowy. Kiedyś sierżanta nie było, kobiety rozmawiały cicho, Kamil słyszał pojedyńcze słowa: czwartek, czwarta, nie bądź głupia, nie możesz przymierać głodem. Matka miała zatroskaną minę. Po kilku dniach, po południu matka myła się długo i starannie, potem kładła czystą bieliznę i włożyła najlepszą suknię. Kamil nie znosił, że matka tualetowe czynności załatwiała przy nim, tak jakby był sprzętem.
Odwracał się. Wercmana nie było w domu. Wyszli razem. Matka była zdenerwowana i raz nawet zatrzymała się na ulicy, jakby zastanawiając się czy nie wrócić. U Wandy zastali jakiegoś eleganckiego bruneta. Prowadzono sztuczną i niemiłą rozmowę. Wreszcie Wanda ubrała palto i powiedziała do Kamila: Chodź ze mną do kina, mam akurat dwa wolne bilety. Kamil bardzo lubił kino, ale teraz powiedział, że nie pójdzie, że zostanie z matką. Nie ma chęci na kino. — Musisz iść ze mną, rozumiesz!
Nie, stanowczo nie pójdzie. Matka powiedziała smutnym głosem: Idź sama, Wandziu, on może zostać. Kiedy wyszła, brunet kazał mu patrzeć przez okno. Stał tam chwilę, ale zaraz odwrócił się i zobaczył matkę na kolanach bruneta. Całowali się. Sam nie wiedział dlaczego zrobiło mu się strasznie wstyd. Znów odwrócił się w stronę okna i przeżywał tam jakieś straszliwe, nieuświadomione upokorzenie. W pokoju było mroczno. Za plecami słyszał szepty i westchnienia.
Nie wiedział co robić, bał się odwrócić, że ujrzy coś strasznego. Raptem zaczął płakać i powiedział przez łzy: — Mamusiu, chodźmy już, ja już chcę do domu. Za plecami ucichło. Podszedł do niego brunet i pochylił się nad nim. Mimo mroku, twarz jego była czerwona i mówił przyduszonym, drżącym głosem: — Chłopczyku, masz tu pół marki, idź kupić sobie czekoladek, proszę cię, idź... masz tu, kup sobie. Odsunął rękę z pieniędzmi. Płakał teraz głośno i mówił, że stanowczo nie wyjdzie. Brunet wrócił na tapczan.
W oknach naprzeciwko zapalono światła. Kamil przestał płakać i przerażony, ze ściśniętym sercem wsłuchiwał się w dźwięki poza siebie. Po kilkunastu minutach ucichło. Chwila ciszy, potem kroki, pluskanie wody i szelest sukni matki. Brunet znów podszedł do Kamila: Czegoś płakał, przecież nie było czego, usiądź obok mnie, pogawędzimy sobie. Ale matka była już w palcie, podała rękę brunetowi i wyszli. Na ulicy żółciły się latarnie we mgle. — Czegoś nie wziął pieniędzy, kiedy ci ten pan dawał? Dołożyłabym ci i mógłbyś kupić nową czapkę z orzełkiem. Nie odezwał się, było mu bardzo smutno. Matka zachowywała się bardzo wesoło. — Tylko nie mów nic panu Julianowi, kupię ci coś za to. Nie, nie miał zamiaru mówić i nie chciał, aby mu coś kupowała. Tego wieczoru w domu była dobra kolacja. — Pożyczyłam pieniędzy od mojej koleżanki szkolnej, której się teraz dobrze powodzi — odpowiedziała matka na pytanie Wercmana. Był zadowolony, zjadł dużo i zaraz po kolacji pociągnął matkę do pokoju. Na trzecim piętrze grano na pianinie i Kamil popłakiwał na swym łóżku w kuchni. Nie wiedział dokładnie, za co, ale brzydził się i pogardzał matką.

Wercman otworzył drzwi i stanął na progu z gazetą w ręku.
— Ładna historia z Niemcami, mają rewolucję w kraju. Ciekaw jestem co teraz u nas będzie się działo. Kiedyż będzie ten obiad, u licha, muszę wyjść na miasto.
— Już podaję, odpowiedziała matka. — Kamil, otwórz trochę lufcik, jest parno.
Otworzył i zeskoczył z okna. Wziął ściereczkę i począł wycierać mokre talerze. — Mój kochany synuś, powiedziała matka i pocałowała go. — Tylko nie stłucz, dziecinko. Nie pragnął jej czułości, chodziło mu tylko o przyśpieszenie obiadu, bo był głodny. Nakryła wreszcie do stołu i jedli w milczeniu.
— Mogłabyś się trochę ubrać do obiadu, przerwał Wercman.
— Po co mam się ubierać, kiedy i tak zaraz po zjedzeniu kładę się do łóżka. Rzęzi mi w piersiach, nie powinnam zajmować się gotowaniem, ani nic robić po tym ostatnim przeziębieniu.
Wstała i przyniosła kluski na małym półmisku. Brak mięsa nie psuł apetytu Kamilowi, było mu wszystko jedno co je, aby się najeść. Wercman jadł, jak każdy krótkowidz: z nosem tuż przy talerzu. Po chwili zagadnął:
— Z tego wszystkiego widzę, że zaczynam cię mało obchodzić, że nie zależy ci na tym, aby mi się podobać.
— Przestań zrzędzić przy dziecku. Jeszcze raz ci mówię, że kiepsko się czuję i nic mi się nie chce.
Kamil przypomniał sobie scenę u Wandy i to: „przy dziecku“ wydało mu się śmieszną podłością. Wercman uniósł swój miękko brzmiący głos.
— Ciągle tylko o sobie mówisz. A co ja, pytam się, co ja?! — Nic mi się nie należy od życia, ciągle tylko mam harować jak wół roboczy! — I jeszcze opiekować się tym nieznośnym smarkaczem, który ciągle patrzy na mnie spode łba i ledwie raczy się odzywać. Chwilami robi na mnie wrażenie karykatury dojrzałego, przeżytego mężczyzny. Po to kończyłem uniwersytet i znam kilka języków, aby teraz wegetować przy was! Ponura gęba tego chłopaka może obrzydzić życie!
— To przecież jest moje dziecko... Sam błagałeś, żeby żyć z tobą, że Kamil uprzyjemni nam jeszcze to pożycie. Co ja zrobię, że jest ponury, taki widać ma charakter. Przestań lepiej wściekać się.
Wercman gwałtownie powstał i cisnął talerzem z kilkoma kluskami o podłogę. Był wzburzony i binokle trzęsły mu się na nosie.
— Ciągle to przypominanie... za jedną chwilę słabości w życiu, wiecznie muszę słyszeć: a błagałeś... klęczałeś... przyrzekałeś! Żeby jaki piorun zrównał z ziemią ten dom... wychodzę, zaraza niech was wydusi!
Narzucił palto na rękę, porwał kapelusz i trzasnął drzwiami. Matka rzuciła za nim:
— Życzę ci, aby cię pierwsza kula nie minęła, ty łajdaku!
Po każdej kłótni matka miała zwyczaj płakać. Teraz też stała przy oknie i chlipała, ocierając łzy rogiem chusteczki. Kamil sprzątnął ze stołu, zmiótł skorupy rozbitego talerza i wziął się do zmywania naczyń. Czynność swoją spełniał w ponurym milczeniu. W drzwiach zajęczał dzwonek. Kamil otworzył — weszła ciotka Zosia. — Wyobraź sobie Andziu, Niemców wypędzają z Warszawy — mówiła.
Kamil kochał ciotkę Zosię, lubił również jej męża, Janka, hojnego hulakę i wesołka. Ten Janek z zawodu był fryzjerem, ale udawał felczera. W Stanisławowie, pod Mińskiem Mazowieckim, miał swój salon fryzjerski. Niemcy zrobili z niego powiatowego felczera, a chłopi uważali go za lekarza. Dla Kamila wuj Janek był bohaterem: zabił bandytę Kiełbasę. W swoim miasteczku wuj Janek był możnowładcą: pił wódkę ze starszymi oficerami niemieckiemi, miał prawo nosić rewolwer i brał od chłopów takie honoraria, jakie mu się podobało. Nosił sztylpy i french z koalicyjnym pasem. Był niejako pół­‑wojskowym. Bandyta Kiełbasa przyszedł do wuja Janka z raną postrzałową w rękę i powiedział, że kolega dźgnął go nożyczkami. Wuj Janek opatrzył go, a wieczorem przyszedł do knajpy, gdzie Kiełbasa grał w karty i chwycił go z tyłu za ręce, bandyta wyrwał się, zaczął strzelać i wtedy wuj Janek zabił go. Wuj Janek był dzielny. Utrzymywał u siebie całą prawie rodzinę: babkę, wuja Leona, który się uczył u niego fryzjerstwa, ciotkę Lucynę, a ciotka Zosia jego żona, gospodarowała w domu. Wuj Janek był kiedyś w przyjaźni ze swym szwagrem, ojcem Kamila, ale to, co wynikło z tej przyjaźni jest okropne. Wuj Janek lubił bardzo wódkę i kiedy był pijany, strzelał do własnych prosiaków lub kaczek. Potem wuj Janek zaczepił Żyda na szosie, w nocy, i zażądał od niego pięciuset marek, bo inaczej zadenuncjuje go jako szmuglera. Żyd dał pieniądze i pobiegł szybko do policji, gdzie oskarżył wujka Janka o napad rabunkowy. Żandarmeria znalazła jeszcze tej nocy pijanego wuja Janka w knajpie, w Mińsku. Owszem, miał przy sobie akurat tyle pieniędzy, ile mu wręczył Żyd. Po drodze jednak, żandarmi wypuścili wuja Janka i powiedzieli, że im uciekł. Kamil słyszał rozmowę na ten temat ciotki Zosi z matką. Ciotka Zosia była bardzo piękna; miała delikatną, bladą twarz, od której odcinały się czarne, granatowe prawie włosy. Pachniała parfumami i lubiła całować Kamila w oczy. Wuja Janka kochała ogromnie, bo wuj Janek był też piękny, i ciotka Zosia wyszła za niego z wielkiej miłości, mimo oporu rodziców. Już za czasów narzeczeństwa wuj Janek mieszkał u rodziców swej narzeczonej i całymi dniami wylegiwał się w łóżku, gdzie przynoszono mu różne przysmaki. W łóżku czytywał wuj Janek Jacka Texasa, Barbarę Ubryk i Sherloka Holmesa. Ciotka Zosia zagroziła wówczas, że jeśli wyrzucą wuja Janka z domu, to rzuci się do Wisły, albo zrobi jeszcze gorzej, i odda się swemu narzeczonemu; tym ostatnim trzymała rodziców w szachu. Ciotka Zosia, od czasu jak musiała się przenieść na stałe do Warszawy, odwiedzała często swą siostrę Annę.
...i to jest bardzo dobre dla Janka, bo Niemcy już nie będą go ścigać. Ukrywa się na Polnej, powiedz, jak to dobrze, że ja oszczędzałam te pieniądze. — Znów płakałaś, pewnie przez tego parszywego Żyda?!
Ciotka Zosia bardzo nie lubiła Wercmana. Matka powiedziała:
— Proszę cię, nie nazywaj go tak. Czekaj, położę się do łóżka.
— Kładź się. Zrobiłaś wielkie głupstwo, że nie pojechałaś wtedy z Andrzejem do Rosji. Klepiesz tu biedę i nawet nie masz z tym draniem ślubu. Zawsze go będę tak nazywała, jest ohydny, uwiódł cię, oszukał. Andrzej jaki był to był, ale był twoim mężem, masz z nim dziecko i kochałaś go, a pewnie kochasz jeszcze. Boże, na ulicy taka straszna strzelanina. Kamilku, mój słodki chłopaczku, chodź do cioci, to cię pocałuję w oczko. Zostaw te talerze, chodź!
Ciotka Zosia była tak żywa, wesoła. Kamil wskoczył na jej kolana. Całowała go, taka świeża, przyjemna; mówiła miłe słowa.
Matka leżała już w łóżku. Była blada. Zmrużyła oczy i oddychała szybko.
— Rozpieścisz go zupełnie. Przestał chodzić do szkoły, nie mamy na zapłacenie. Wymawiasz mi, że nie pojechałam z Andrzejem. Kto wie, coby się teraz ze mną działo. Był przecież nieraz taki podły dla mnie.
— Już nie opowiadaj, miał tylko taki burzliwy charakter. Ale kochał cię, napewno tęskni gdzieś tam za tobą. Musiałaś się poznać z tym draniem Wercmanem, z tym psem policyjnym, łapaczem, który cię zdobył przez nieszczęście Andrzeja.
— Nie mów tak, Julek bardzo się przyczynił do wydostania Andrzeja z więzienia. Sam go przecież aresztował, zeznawał potem przychylnie dla niego. Ułatwiał mi widywanie się z nim, niszczył dowody rzeczowe.
— Bo mu się podobałaś. Potem skorzystał, że Andrzej wyjechał i odrazu przykleił się do ciebie.
— Trzymasz stronę Andrzeja, a sama zapominasz co twój mąż zrobił swego czasu i ty mu w tym pomagałaś.
— Tak, ale to było ich prywatne nieporozumienie. A Janek odcierpiał to aż nadto. Pięć lat więzienia, to chyba dosyć.
Te straszną historię, która krążyła w rodzinie w tysiącach wspomnień i opowiadań, jak krwawa klechda, słyszał Kamil niejednokrotnie. Kiedy Andrzej Kurant żenić się miał z Anną, pracował jako komiwojażer w wielkiej firmie metalurgicznej. Rodzice Anny nie chcieli się zgodzić na to małżeństwo, zdaniem ich, Andrzej mało zarabiał i stanowisko jego nie było poważne. Stara, mieszczańska rodzina, miała swoje tradycje. Jednocześnie Jan Górski, starał się o ich druga córkę, Zofię. Była to jeszcze możliwa partia: przynajmniej uczciwy fachowiec — fryzjer. Jednak temu konkurentowi także czynili wstręty. Młodzi ludzie zmówili się. Andrzej przedstawił Janowi plan: fikcyjne fałszerstwo pieniędzy. Jan musi wyszukać człowieka z gotówką, który przeznaczy pewną ilość banknotów, a on, Andrzej rzekomo odbije z nich drugie tyle; włożone pieniądze i połowę odbitych otrzyma finansista, drugą połowę podzielą się oni. Ma to być suma duża. Zanim cała sprawa doszła do skutku, obaj pożenili się ze swymi wybrankami. Zofię rodzice wydali dobrowolnie za Jana Górskiego, Anna uciekła z Andrzejem do Lublina i tam wzięli ślub. Oszustwo udało się, znalazł się naiwny, który dał nowiuteńkie banknoty, Andrzej zrobił z nich paczkę, w paczce tej banknoty przetykane były papierami nasiąkniętymi olejkami. Pod ręką miał drugą, identyczną paczkę, gdzie były również papiery przekładane kartkami w formie banknotów, umaczanymi uprzednio w zwykłym kalihypermanganicum.
Kartki te miały tłumaczyć, że pieniądze się spaliły. Andrzej zamienił zręcznie paczki, po czym wyszedł, tłumacząc, że zabrakło mu jakiegoś olejku. Skradzionymi pieniędzmi nie podzielił się z Janem, przynajmniej zwlekał z podziałem. Wówczas Jan zaprosił do siebie Andrzeja na jakąś kolację i tam go pociął nożem. Tę scenę najlepiej opowiadała babcia Weronika: — Janek był przecież słabszy od tego nicponia, musiał więc sobie radzić scyzorykiem. A że Andrzej akurat musiał upaść, to co, Janek miał stać z założonymi rękami? Usiadł sobie na nim okrakiem i krajał mu tę przystojną gębę. Co to było hałasu. Boże mój drogi! A krwi... po kostki. Dopiero żeśmy wszyscy pouciekali z mieszkania, obejrzałam się za tym hultajem; z gęby ciekła mu krew strugami, łaził na czworakach, jak ślepy wieprz. Janek odrazu uciekł do Żyrardowa, ale go tam złapali na drugi dzień. Ten byk miał miał zdrowie zejść z czwartego piętra na ulicę i tam go zabrało pogotowie. Poleżał sobie parę tygodni w szpitalu a biedny Janek plótł koszyki przez pięć lat w Mokotowie. Przy tych słowach babka Weronika pokazywała Kamilowi drewnianą szkatułkę pięknie wyklejaną kolorowemi słomkami, drewnianego Chrystusa na krzyżu, przy którym się modliła, i przeróżne drobiazgi z chleba. Wuj Janek miał talent rzeźbiarski. I Kamil przebaczył mu pokrajanie ojca. Dzielni mężczyźni zawsze walczyli między sobą, a potem byli w przyjaźni. Przykładem historie starożytne.
Ciotka Zosia zaperzyła się.
— Pomagałam? Musiałam mu podstawić krzesło pod nogi, bo byłby zabił Janka jednym uderzeniem pięści. A potem żeście na niego tak szczuli w sądzie, że pięć lat musiałam żyć sama, jak jaka wdowa. A jak go już wplótł w to oszustwo, to mógł się chyba podzielić. Ach, moja Andziu! nie miałyśmy szczęścia do mężów.
Matka poprawiła sobie poduszki i palcami skubała brzeg kołdry. Było już ciemno. Kamil siedział na kolanach ciotki Zosi i wsłuchiwał się w odgłosy z podwórka. Było cicho, tylko matka zakaszlała sucho. Ciotka Zosia monotonnie opowiadała o swych zmartwieniach. O tym, jak ze wstydem musiała opuścić miasteczko, gdzie przez szereg lat tak dobrze im się powodziło. Została tylko babka. Weronika i wuj Leon, który odkupił od nich salon fryzjerski. O tym, że teraz mieszka na Chmielnej, w ponurym, wielkim domu. Mieszkanie jest wilgotne i ma kamienną posadzkę. Wuj Janek przychodzi tam potajemnie nocami i pędzi wódkę w bocznym pokoiku. Sam skonstruował aparat. Daje mu to utrzymanie. Narazie musi się ukrywać i nie może nigdzie pracować. Ale teraz jest nadzieja, że się to skończy, że w ogólnym zamęcie zapomną o jego winie. Ona wie, że życie w wielkim mieście będzie znacznie cięższe, będzie je jednak spędzać przy boku męża, którego kocha.
Około ósmej przyszedł Wercman z nowinami. Niemcy bronią się w Ratuszu, ale już zaczynają kapitulować. Nie chcą jednak złożyć broni, ponieważ obawiają się komunistów, tak to tłumaczą. Legioniści zatrzymali na szóstym posterunku pięć pociągów, uwożących do Niemiec produkty. Żołnierze wysłani do kraju, otrzymali po pięć kilo żywności na osobę. Polska jest wolna: Komendant Piłsudski załatwił to wszystko. On, Wercman, przypuszcza, że jest to człowiek dzielny, który zrobi coś dla biednej, uciemiężonej ojczyzny.
Ciotka Zosia odchodziła. Całowała Kamila i prosiła, aby często odwiedzał jej synów. Przyrzekał, ale myślał, że Zbyszek i Jerzyk to w gruncie rzeczy nudni, rozkrzyczani smarkacze. Ciotka Zosia wyszła, a Wercman zapalił lampę i polecił Kamilowi przygotować herbatę. W takie wieczory, przy żółtym świetle lampy naftowej, Kamil odczuwał tęsknoty ściskające mu gardło. Matka i Wercman byli nudni, drobiazgowi, mówili rzeczy nieciekawe, dotyczące obiadu lub oszczędzania nafty. Herbata była gotowa, Wercman smarował chleb marmeladą, jadł i czytał gazetę. Matka cicho leżała w łóżku. Kamil nie miał ochoty na kolację. Przygotował posłanie na swym małym łóżku w kuchni, rozbierał się powoli, składając drobiazgowo odzież. Potem uklęknął przy łóżku w długiej koszuli i mówił pacierz. Nauczone słowa wypowiadał automatycznie: myślał o kinematografie, gdzie wyświetlano obraz pełen dzikich zwierząt. Dżungla, czarni wojownicy... Łaskiś pełna... dlaczego bumerang wraca... dzieciątka Jezus... i lwu musi być strasznie w dole z palami... wstąpił do piekieł.. trzeba się dowiedzieć jutro ile kosztuje bilet... trzeciego dnia zmartwychwstał... muszę pójść na to koniecznie... Amen.
Potem skulił się pod kołdrą i leżał z głową nabitą najróżniejszymi obrazami. W pokoju było cicho i przez szpary drzwi smużyło się światło na podłodze. Sąsiad nie grał na okarynie, zato naprzeciwko ćwiczono na fortepianie. Kamilowi wirowały obrazy: fuzja, kino, wieś, Golik, album, wuj Janek strzelający do Kiełbasy, kilka klusek na podłodze. Na kluskach skończyła się świadomość, sterczały długo przed oczami. Usnął.

Kiedy matka po raz pierwszy zaprowadziła Kamila do szkoły pani Skucz, wszystko zapowiadało się dość pomyślnie. Wercman otrzymał miejsce tłumacza przy jakimś Amerykaninie. Trwało to parę miesięcy. W tym okresie Kamil wstawał o siódmej rano, wypijał szklankę mleka, brał ze sobą bułkę z masłem i szedł do szkoły. O tej porze ulica Złota tętniła życiem. Przepełnione tramwaje, dzwonki, trzask otwieranych sklepów, ludzie śpieszący do zajęć; wszystko to podniecało Kamila. Zaczynał się dzień. Przesuwały się tym szlakiem te same twarze uczniów i uczennic. Jeśli Kamil się spóźnił, widział spóźnionych i wówczas uśmiechał się. Raz nawet dostał za taki uśmiech po karku od starszego ucznia z gimnazjum Górskiego. Czasem ulica błyszczała w słońcu, czasem zalewała ją mgła lub deszcz. Jeśli Kamil wyszedł wcześniej z domu, wstępował po Procha. W mieszkaniu Procha pachniało nocą i pościelą, w łóżku ziewali rodzice i w oknach żółciły się rolety. Proch był najgorszym uczniem w klasie, ale Kamil cenił Procha za jego charakter i indywidualność. Proch nie znosił arytmetyki tak samo jak i Kamil. Ale Proch nie uczył się jej, ponieważ twierdził, że nie ma pociągu do cyfr, natomiast Kamil wkuwał. Proch lubił grać w szewca i pięknie recytował wiersze. Proch strzelił raz do pani Skucz z pistoletu korkowego, ale nie został wydalony za to, ponieważ ojciec Procha był urzędnikiem przy kartkach żywnościowych. Proch nauczył Kamila wagarować i kilkakrotnie spędzili razem przedpołudnie w Łazienkach. Jeśli Kamil spóźnił się do szkoły razem z Prochem, wszystko było w porządku, sam natomiast musiał przyprowadzać matkę. Proch grzmiąco recytował Ujejskiego. Proch był interesującym chłopcem.
Pierwsza i wstępna klasa w szkole pani Skucz mieściła się w jednej sali. Obok była kuchnia i pokój sypialny. Uczniowie siedzieli w ławkach, na krzesłach i czterech na kanapce pluszowej. Lekcje nie miały pauz, odbywały się chaotycznie i bez programu. Kamil był w pierwszej klasie. Jeśli pani Skucz zmęczyła się wykładem języka niemieckiego lub arytmetyki, wówczas czytała na głos Sienkiewicza lub Przyborowskiego. Proch wymówił jej kiedyś, że nie czyta „Krzyżaków“, za co stał w kącie pół godziny. Pani Skucz wysługiwała się chłopcami, a biedniejszym kazała wystawać w ogonku za chlebem lub mięsem. Kamil lubił tę szkołę. Można było się wygadać z chłopcami w cieple, grać w szewca lub malowanki i słuchać ględzenia pani Skucz. Jeśli Proch był najgorszym uczniem, to musiał mieć w tym kierunku talent, ponieważ nad tym, czego uczyła pani Skucz, nie trzeba było się wysilać. Proch wyraził się kiedyś, że pani Skucz prócz języka niemieckiego, nic nie umie.
Ale w południe trzeba była wracać do domu, pomagać matce w gospodarstwie i rozwiązać zadania arytmetyczne z odpowiedzią na pytanie: ile jaj chłop miał w kobiałce, lub: ile jabłek urodziła jabłoń? Kamilowi czasem udawało się zgadnąć, czasem nie. Jeśli Kamil przyniósł piątkę, Wercman milczał, jeżeli czwórkę, mruczał, jeśli trójkę, krzyczał, jeśli pałkę, w domu było piekło ze słowami: po co ja łożę te pieniądze? Ponieważ Kamil nie uzyskał nigdy pochwały, ambicje jego ograniczały się do trójek: zwykły krzyk, krzyk pospolity. Jeśli matka czuła się lepiej i była w stanie wytrzeć podłogę lub pozmywać naczynia, wówczas Kamil mógł wyjść sobie na ulicę. Zazwyczaj wstępował do Procha i razem szli do Piwowarskiego. Ojciec Piwowarskiego był krawcem i opowiadał zabawne historyiki, a Kamilowi mówił: kawalerze. W mieszkaniu było parno, pachniało przypalonym płótnem, dwaj czeladnicy żwawo operowali igłami, Kamil siadał przy warsztacie i wesoło gawędził z nimi. Stary dzwonił gorącym żelazkiem, sprytnie prasował ramiona marynarek, podkładając różnej wielkości poduszeczki. Czasem pytał Kamila:
— No cóż, kawalerze. Kiedy pójdziemy na wojnę?
— Czy mój syn dogania choć trochę kawalera Procha w nauce?
To były żarty, bo Piwowarski był pierwszym uczniem. Kiedy Kamil opowiadał, że nie wie kiedy pójdzie na wojnę, krawiec mówił: A gdzie jest miska, to kawaler wie? Z czasem Kamil przestał lubić starego, nudził go. Z synem odrabiał lekcje w kącie, lub grał w malowanki. Czasem Proch czytał wiersze na głos i wtedy stary krzyczał, bo czeladnicy przerywali robotę. Duszna atmosfera krawieckiego warsztatu, wydawała się Kamilowi po domowych nudach rajem. Następujący wypadek przerwał te wizyty: Kamil czyścił rozpalone żelazko, posuwając je po piasku, raptem Proch krzyknął, aby szybko biegł do niego, bo coś bardzo ciekawego widać przez okno. Kamil postawił żelazko na warsztacie i podszedł do okna. W mieszkaniu naprzeciwko myła się do połowy obnażona kobieta. Obu zapatrzeńców ocknęły krzyki czeladników. Żelazko wypaliło kształtną stopkę przez trzy „przodki“ różnodeseniowych marynarek. Kamil otrzymał kilka uderzeń metrem i został sromotnie wyrzucony. Sprawę Piwowarski przegrał, ponieważ nie powinien dopuszczać obcych dzieci do warsztatu. Teraz Kamil musiał spędzać popołudnia w domu. Nie ruszaj mi się z domu, bo jeszcze kiedy kamienicę podpalisz! — krzyczał Wercman.
Spadł pierwszy śnieg. Matka posłała Kamila do ciotki Zosi, aby pożyczyła im drzewa. Gwar ulicy Złotej przyciszały płatki śniegu. Powietrze było zimne i wilgotne. Chłopiec biegł zaśnieżonym trotuarem, przystając przy wystawach, oglądając się za każdym tramwajem. Przez kilka dni brak butów więził go w domu. W końcu matka poszła do Wandy. Rezultatem były piękne buciki, o cholewach z mosiężnymi haczykami. Kamil wyglądał jak pańskie dziecko. Wspaniała czapka z siwego baranka i błękitne palto z barankowym kołnierzem. Rzeczy te kupił Wercman rok temu na jakiejś licytacji. Skręcił w Chmielną i zadyszany, wspinał się po kamiennych schodkach. Ciotka stała przy kuchni i smażyła placki kartoflane. W pokoju czuć było swąd oleju, ale jakże przytulnie tu było w porównaniu z wyziębionym i smutnym mieszkaniem na Złotej. Mały Jerzyk o wypukłym brzuszku obierał kartofle, Zbyszek zacięcie tarł je, a ciotka Zosia, piękna i pogodna, przyrządzała placki.
— Mamusia prosi, żeby ciocia pożyczyła nam trochę drzewa, bo w domu nie ma ani grosza. Kamil tupał butami, niby to strzepując śnieg.
— Masz śliczne buty, Kamilu. Chodź, to cię pocałuję w oczko.
— Tak, są nowe.
Ciotka Zosia poczęstowała Kamila gorącymi plackami i białą kawą. Dwaj chłopcy patrzyli na Kamila nieufnie i z podziwem. Był starszy, okazalszy od nich, dzikusów wychowanych na wsi. Kamil jadł i patrzył na nich życzliwie. Wyglądali jak dwie obite małpki. Marszczyli brwi i wzrok ich wyrażał krzywdę. Ciotka Zosia całkowicie była zajęta Kamilem. Czy uczy się w domu, czy pamięta tatusia, jaki zawód najbardziej mu się podoba? O, tutaj są jeszcze świeże placki, prosto z patelni.
Kamil chce być szoferem, ojca pamięta a za placki bardzo dziękuje, bo ma dość. Może ciocia da mu to drzewo, to sobie pójdzie, bo matka tam marznie. Pocałował ciotkę w rękę i w policzki Jerzyka. Dziecko patrzyło na niego przerażone i korne. Zbyszek zwinnie się wykręcił, ukazując uwalane ręce. Ciotka Zosia ulokowała na plecach Kamila mały worek z drzewem i uściskała go. — Tylko worek odnieś, jak przyjdziesz następnym razem.
Szedł teraz wzdłuż muru, przygarbiony i zamyślony. Dzieci ciotki Zosi są takie zahukane i on, Kamil chciałby być dla nich miły, ale są obrzydliwe. Kamil pamiętał, że Jerzyk urodził się ślepy i dopiero z czasem mu to przeszło. Zbyszek miał główkę małpki o odstających uszach i pachniał workiem, a ręce mu się pociły. Zamyślony, uderzył głową o brzuch jakiejś babinki. — A niechże cię dźwigało, smarkaty. Uniósł głowę, chciał przeprosić, ale kobieta już poszła. Czapka mu się zsunęła, palce skostniały od zimna i drzewo ugniatało plecy. Poczuł nagle, że mu jest potwornie ciężko, zmarznięte palce przejęły go bezradną złością. Począł płakać i biegł truchcikiem; z płaczem wpadł do mieszkania. Rzucił worek i nie odpowiadając matce, zalewał się łzami. Ach, wszystko mu jest jedno, zmarzł tak strasznie, do szkoły nie chodzi, ciągle siedzi w domu i tak smutno... smutno!
Książki czytał Kamil jednym tchem i zawsze było mu ich brak. Wybór był bez dozoru. Po „Lalce“ Prusa, biedził się długo. O co chodziło Wokulskiemu? Dostojewski śmieszył go hulankami Karamazowa, lub nędzą Raskolnikowa. Do „Serca“ — Amicisa czuł wstręt za opisywanie tajemnic chłopców. Czytał chaotycznie, co mu wpadło pod rękę. Kiedyś Wercman i matka zabrali go do kina. Ponieważ dzieci nie wpuszczano na ten obraz, Kamil dzięki znajomości Wercmana z właścicielem, dostał miejsce w przepierzeniu orkiestry. Przed oczami chłopca przesuwały się olbrzymie, rozpłaszczane postacie. Węgrzyn całował Bruczównę, która była kochanką oficera carskiego. Obok grali muzycy i było bardzo gorąco. W tyle terkotał aparat. Bruczówna miała wielkie, czarne oczy i Kamil długo myślał o niej. Sam nie wiedział o co mu chodziło, ale przedstawiał sobie Bruczównę w różnych okolicznościach. Czasem nawet całował ją; działo się to wieczorami, kiedy naprzeciwko ćwiczono palcówki, a także i we snach. Później miejsce Bruczówny zajęła jakaś Amerykanka, blondynka.
Jeśli Wercman nic nie mógł wskórać, Kamil musiał czekać w poczekalni, dopóki obraz się nie skończy. Wówczas dręczył go żal i smutek, a dźwięki muzyki potęgowały to. Raz nawet rozpłakał się i jakiś pan poczęstował go cukierkami. Cukierka nie przyjął, płakać przestał, ale czuł się bardzo upokorzony. Wieczorami Kamil bał się sam siedzieć w domu i dlatego musiał czekać. Na Marszałkowskiej było kino „Stella“ i jeśli się los uśmiechnął, Kamil chodził tam czasem na fantastyczne wizje. Były to wielkie dni. Jeśli Kamilowi Wercman obiecał pieniądze na niedzielę, z Kamila wyłaziła kanalia już w czwartek; wstrętny, dwulicowy podlec. Łasił się, uśmiechał, usługiwał Wercmanowi. Sprzedawał mu siebie po kawałku. Potem przez półtorej godziny narkotyzował się w ciemnościach. Prerie, dzikie zwierzęta, Indianie. Och, ten czarny podlec zastrzeli go napewno, schyl głowę, panie Jack, on jest z tyłu. Wychodził z kina zmięty, bez siebie tam w środku. Po co brał pieniądze? Już, skończyło się. Płaszczył się przed tym tyranem po to, żeby się mamić przez półtorej godziny. Uczucie braku charakteru psuło mu wspomnienia cudownej rozrywki. Znów był zimny, nieugięty i opryskliwy wobec Wercmana i ten przypomniał mu to kiedyś. „Jesteś tylko wtedy dla mnie grzeczny, kiedy masz dostać na kino. Jesteś bez wartości, bez czoła, tak jak twój ojciec.“ Było to złośliwe i upokarzające. Ale na kilka dni przed następnym kinem, Kamil zaniósł Wercmanowi buty do szewca i zrobił mu dwieście papierosów ze szmuglowanego tytoniu. Namiętność chwyta w swe szpony.
Do Zbyszka miał Kamil pogardę specjalną. Kiedyś ciotka Zosia, tuż po przyjeździe ze wsi, dała obu chłopcom na kino. Zbyszek był o trzy lata młodszy od Kamila, ale prawie tego samego wzrostu. Weszli więc do środka, usiedli, zgaszono światło. Kamil usadowił się w krześle z uczuciem błogości. Jak Chińczyk, który ma za chwilę zapalić opium. Tłoczne ulice Nowego Jorku. Bandyci ostrzeliwują się, ich samochód pędzi na wprost. Zbyszek wydaje drżący, dziki okrzyk. Zapalają światło i wyprowadzają go. Kamil skurczony ze wstydu, siedzi. Publiczność śmieje się i chłopaki wytykają Zbyszka palcami. Ale ten małpiszon nie chce sam wyjść, woła Kamila, zdradza go, pokazuje wszystkim, że Kamil jest jego towarzyszem. Wychodzą razem. Czy Kamil ma go bić, tego prostaka, chama, który zepsuł cudne widowisko i okrył hańbą? — „Nie mogłeś sam wyjść, ty faryzeuszu?“
Kobietą hojną, z gestem, była ciocia Stasia. Często zabierała Kamila na spacery, do kina lub do cukierni. Ciotka Stasia miała twarz z dołeczkami, po ospie, rude włosy i nadzwyczaj żywe usposobienie. Miała dwadzieścia dwa lata, była panną i prowadziła własną pracownię kamizelek. Na ulicy uśmiechała się do chłopców, zatrzymywała się przed wystawą i mówiła do Kamila: zaczekaj chwileczkę, poprawię sobie kapelusz, albo: przypudruje sobie tylko nos, już idziemy dalej. Ciotka Stasia miała koleżankę Kamę. Kama całowała często Kamila i pakowała mu język do ust. Wtedy Kamil był oszołomiony zapachem perfum, pudru Kamy, jej wielkich gorących ust i przyjemnego, ciepłego oddechu. Wtedy było mu dziwnie. Nie wiedział, czy się wyrwać, czy jeszcze bardziej przytulić. Zresztą Kama sama go odsuwała, trzymała za ramiona, patrzyła w oczy i mówiła: Kobieciarz z ciebie wyrośnie, Kamilku. — A powiedz, jakie wolisz: brunetki, czy blondynki?
Wtenczas Kamil odpowiadał ciężko i ze wstydem: blondynki.
Czasem obie zabierały go ze sobą. Jeździli dorożką, jedli słodycze, a raz pili słodką, wiśniową wódkę. Było to u Kamy na czwartaku, gdzie mieszkała z matką i gdzie wisiały na ścianach pocztówki i pejzaże malowane na owalnym drzewie. Dziewczęta się upiły, a odurzony Kamil tkwił w kącie otomany. Kama całowała go i Kamil nie mógł na to nic poradzić, tak bardzo kręciło mu się w głowie. Potem zwymiotował, wrócił do domu blady, z pierwszym przeżyciem męskim niejako. Od tej pory unikał Kamy. Ciotka Stasia zabierała go w dalszym ciągu do kina, ale to było rzadko, raz na miesiąc może. Na gwiazdę podarowała mu pistolet z gumową kulką na patyku. Teraz była zima w pełni. Kamil spełniał wiele drobnych czynności: obierał kartofle, palił w kuchni, sprzątał mieszkanie. Czasem pisał pod dyktando Wercmana albo uczył się historii Polski. Na żądanie matki przymuszał się do katechizmu. Były to potworne godziny; wyliczanie grzechów głównych, suche odpowiedzi na pytania: Kim jest Bóg Ojciec?, napełniały Kamila mdłym obrzydzeniem. Po południu siadywał w oknie i wtedy było mu najlepiej. Obserwował ospałe życie podwórka. Czasem stróż zgarniał śnieg i kiedy pchał szeroką łopatą, wyglądał jak posępne widmo bezsensu. Czasem chłopcy próbowali rzucać kulami ze śniegu, ale były to sztuczne, miejskie próby, bez entuzjazmu. Jeśli ktoś przechodził podwórkiem, Kamil patrzył na niego z największym zainteresowaniem. Czasem coś huknęło, ktoś z kimś rozmawiał. Ołowiane podwórko żyło nędznie i leniwie. Sterczący w oknie chłopiec marzył lub wspominał gorzko i ponuro. Puste i smutne dni wlokły się pogrzebowo.
Matka wstawała teraz rzadko z łóżka. Chorowała najwyraźniej, chudła. W nieopalanym mieszkaniu coraz częściej skrzeczał jej kaszel. Wercman, jak zwierzę, całymi dniami gonił po mieście za pożywieniem. Często wracał dopiero wieczorem. Zawsze jednak przynosił jakiś chleb, trochę tłuszczu czy jarzyn. Rozmawiał rzadko, czytał, pił herbatę i palił papierosy. Kiedyś powiedział, że gdyby nie wpojone mu od dzieciństwa poczucie obowiązku, rzuciłby to wszystko do diabła i wyjechał gdzieś zagranicę. Wtedy matka pokazywała mu drzwi i kończyło się kłótnią. Tak przechodziła zima w szarzyźnie i smutku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.