Dwie sieroty/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

— Co ty mówisz?... Paweł Leroyer był niewinnym? — zawołał były notaryusz.
— Tak niewinnym w tej sprawie, jak nowonarodzone niemowlę.
— Zkąd możesz wiedzieć? — Bo z mojej to ręki padł cios, za który jego na śmierć skazano.
— Nie ty sam jednak tylko zawiniłeś, należeli do tego mężczyzna i kobieta.
— Tak, kobieta, która mi podała w koniaku truciznę. I niby dla dodania odwagi do spełnienia zbrodni, a jednocześnie włożyła mi nóż w rękę!...
— Jak wyglądała ta kobieta?
— Niewielkiego wzrostu, czarująco piękna, ze wspaniałemi włosami, ślicznemi czarnemi oczyma, lecz ogół wyrazu twarzy złośliwy.
— A włosy tak czarne, że wpadające w granat, co... hę?
— To... to! — I sprawa ta odbywała się przed dwudziestoma laty? — Tak.
— W miesiącu wrześniu?
— Nie inaczej.
— Dnia 24 września?
— Właśnie; o godzinie jedenastej wieczorem, tak! Wszystko to, jak dziś sobie przypominam — mruknął Jan-Czwartek, co raz bardziej posępniejąc.
— Wziąłeś natenczas fjakra z placu Zgody?
Jan-Czwartek rzucił się niecierpliwie.
— Zkąd wiesz o tem wszystkiem do pioruna!... — zawołał.
— Wiem — odrzekł „Gęsie-Pióro“ — ponieważ ja to napisałem ów list, w którym była oznaczona schadzka staremu doktorowi na placu Zgody.
— Co słyszę?... — zawołał Czwartek, chwytając silnie za ramię Brissona. Musisz więc znać ich oboje, jak mężczyznę tak i kobietę?
— Mężczyzny nigdy nie widziałem, kobietę raz jeden tylko, gdy przyszła do mnie, żądając napisania listu, za który zapłaciła mi dziesięć luidorów. Gdybym był przeczuł, do czego list ten miał służyć, byłbym zażądał dwadzieścia.
— Nie przyszła ci myśl, aby pójść za nią dla wyśledzenia gdzie mieszka?
Były notarjusz potrząsnął głową przecząco.
— Znasz może przynajmniej nazwisko tego człowieka, którego pismo i podpis naśladowałeś?
— Na podpisie były tylko pierwsze litery — rzekł „Gęsie-Pióro“.
— Pamiętasz te inicjały?
— Ma się rozumieć. Zdaje mi się, że widzę je jeszcze przed sobą.
— Były to więc...
— Litery „Książę S. de la T. V.“
— Książę! do tysiąca czartów... To coś z wyższego świata! Tak chciano zgładzić dziecko tego księcia, ażeby po nim zagarnąć majątek?...
Rzecz sama rzuca się w oczy!... I uśmierciłeś tego małego komara?
— Nie! Zabiwszy mężczyznę, miałem już utopić dziecko, gdy jakieś dziwne uczucie odezwało się we mnie, litość, czy coś takiego... sam nie wiem. Co chcesz, nie zawsze się jest doskonałym, a w chwilach gdy słabość człekiem zawładnie... Ale nie o to tu chodzi, wróćmy do rzeczy, jaka nas interesuje. Znałeś więc inicjały, a nie starałeś się odgadnąć nazwiska, ukrytego pod niemi?
— Przeciwnie, poszukiwałem.
— I cóżeś odnalazł?
— Rzecz ważną, w której mi Herbarz dopomógł.
— Herbarz? co to jest herbarz? Nie znam tego.
— Tak jak byś powiedział: „Kalendarz szlachty i ludzi utytułowanych. Znalazłeś tam więc nazwisko.
— Nie inaczej; odkryłem, że ów mężczyzna jest to książę Zygmunt de la Tour-Vaurien, i nazajutrz dowiedziałem się, że brat tego księcia zginął.
— Zamordowany?
— Nie! Zabity w pojedynku.
— Nie widzę w tem zbrodni?
— Tak, ale ja, jako doświadczony były notarjusz, jasno wszystko widzę — rzekł Brisson. To dziecię, które miałeś utopić, było synem księcia. Książę miał brata. Dziecko przeszkadzało książęcemu bratu w odziedziczeniu majątku, po śmierci wszelako tego księcia i jego syna, droga do sukcesyi otwarta.
— Byłbyż to więc ten sam mężczyzna, który, używszy mnie do uprzątnięcia sobie drogi; kazał mnie otruć swojej metresie? ozwał się Jan-Czwartek.
— Być może, iż to nie on, i nie jego metresa, ale ludzie przezeń zapłaceni i pracujący dla niego.
— Ha! mruknął Czwartek, otóż co potrzeba by wiedzieć. Może ty masz słuszność.
— Bardzo być może! przywtórzył Szpagat, który dotąd słuchał w milczeniu rozmowy. Zdaje mi się, moi chłopcy, że jesteśmy na śladach żyły złota, i to prawdziwej żyły Kalifornijskiej!
— Jestem o tem oddawna przekonany — wtrącił „Gęsie-Pióro“. Żyła istnieje, lecz eksploatować ją trudno.
— Dla czego?
— Ponieważ nie widzę sposobu wniknięcia się w ów wielki świat, w którym żyją ci wszyscy ludzie.
— To fraszka! Potrzeba tylko, aby Jan-Czwartek zrobił piękną, szyk toaletę i wszedł pod jakimkolwiek bądź pozorem do księcia de la Tour-Vandieu, aby przekonał się przy osobistem widzeniu, czy to ten właśnie z Neuilly, którego poszukujesz...
— Nie potrzeba z wejściem do niego tyle sobie zadawać kłopotu. Jestem nieśmiały z natury. Ambarasowało by mnie przedstawianie się towarzystwu, dość wiedzieć gdzie mieszka. Będę czatował w pobliżu bramy, nie będąc widzianym, a skoro go poznam... no! zobaczymy!
— Myśl jest dobra rzekł Brisson. Nasz towarzysz, upewniwszy się co do tożsamości tamtego, może chodzić z podniesioną, głową. Wystarczy mu zaanonsować się natenczas, jeżeli ma się rozumieć ów mieszkaniec z Neuilly zna jego nazwisko.
— Zna je, napewno i ta kobieta także, ponieważ im obojgu opowiadałem swoją historje, dlaczego się nazywam Jan-Czwartek? Nie jego to wszakże chciałbym odnaleźć, ale jego żonę.
— Gdy schwycisz z nich jedno, będziesz miał i drugie!
— Powiedz mi notarjusz — zapytał Szpagat — czy pamiętasz wyraz po wyrazie treść listu, jaki pisałeś na żądanie damy do starego doktora.
— Pamiętam; naznaczono mu z nim schadzkę przy zwodzonym moście, ot wszystko.
— Nic tam więcej nie było innego?
— Nie pomnę.
— Ha! jak to źle... jak to źle dla nas!
— Ale zdaje mi się, że ja mam u siebie ten list, a raczej go miałem.
— Miałeś go?
— Tak; kopię. Jestem systematycznym człowiekiem. Nie zaniedbuję nigdy zrobić kopij do moich archiwów różnego rodzaju. Muszę więc i tę posiadać między innemi.
— A cóż się stało z temi papierami?
— Znajdują się w areszcie, niestety!
— Od jak dawna?
— Od lat pięciu; upakowane w trzech kufrach i oddane pod dozór.
— Komu?
— Właścicielowi mieszkania, któremu nie miałem czem za komorne zapłacić. Dobry człowiek zresztą ów ojciec Chaboisseau.
— Gdzie się znajduje to mieszkanie?
— Przy ulicy Reynie, № 17.
— Za jak dużą sumę zatrzymano ci te szpargały?
— Ha! za dość znaczną. Za pięćset dwadzieścia pięć franków, nie licząc procentów.
Jan-Czwartek skrzywił się niezadowolony.
— To źle do pioruna! — zawołał.
— Wydobyć ztamtąd je trzeba... — mruknął Szpagat.
— Gdy zapłacicie, będziecie je mieli. Inaczej nie.
— Jest że ci wiadomo dokąd ów Chaboisseau wyniósł te bagaże?
— Wiem; na czwarte piętro, tegoż samego domu, do małej stancyjki, jaką wynajmuje swym krewnym, przyjeżdżającym z prowincyi.
— Mógłbyś spróbować wejść tam, jako niegdyś domownik.
— Schwytaliby mnie! Ten pokoik przylega do jego własnego mieszkania.
— Ależ od lat pięciu... czy te rupiecie są tam jeszcze?
— Są! Spotkałem ojca Chaboisseau przed dwoma miesiącami. Powiedział mi, że mnie oczekuje i że pakunków nie ruszył z miejsca.
— Pomówimy o tem później — zakończył Jan-Czwartek. — Pozwól mi rozważyć to wszystko i plan ułożyć. Główną rzeczą jest mieć pieniądze do działania.
— Drobnostka — zawołał Szpagat — te kilkaset franków jutro mieć będziemy.
Czwartek zmarszczył czoło.
— Zapewne! — mruknął ponuro — w pałacyku ze czterema kobietami... Ta sprawa wcale mi się nie podoba!
— Ehę! rozumiem — wtrącił Szpagat. Chcesz nas w pole wyprowadzić. Żeś raz wpadł w ręce jakiejś sprytnej baby, to nie przyczyna, aby kogo innego miało spotkać toż samo. Mów krótko i jasno; należysz do tej sprawy, czy nie należysz?
— Ma się rozumieć, iż należę tam, zkąd zyskać można pieniądze, ale nie idę z dobrej chęci, upewniam!
— Bądź spokojny; potrafimy powstrzymać gadatliwość tych kobiet, gdyby chciały przyzywać pomocy.
— Chcąc odnaleść żabę, trzeba szukać wszędzie — dodał Brisson.
— A więc szukać będziemy.
— A jeśli kobiety się przebudzą?
— Tem gorzej dla nich mówiłem!... krzyknął Szpagat, zaciskając pięści. Potrafimy je uśpić natenczas!...
— Tylko bez rozlewu krwi... bez krwi!... jąkał notarjusz. Galery... no! to ujdzie jeszcze w ostatnim razie; ale rusztowanie, gilotyna... brrr! dreszcz przebiega po skórze!
— Dobrze... dobrze! — mruknął Szpagat; — jednak na wszelki wypadek uzbroić się nam potrzeba. Jan-Czwartek niech weźmie z sobą szklarski djament i narzędzie do podważania zamków. Notarjusz przyjdzie tu do mnie po pęk kluczy i wytrychów. Mogą nam być potrzebnemi. Co do mnie, zaopatrzę się w krytą latarkę; zapałki nam dopomogą. Świece znajdziemy u nich w pałacu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.