Dwie sieroty/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

— Wyjechałeś więc? — zapytał Loupiat.
— Ma się rozumieć. Nie było nic do wyboru pomiędzy śmiercią głodową w Paryżu, lub też zarabianiu na życie ztamtej strony kanału La Manche.
— I zaraz znalazłeś robotę?
— Nazajutrz po moim przyjeździe.
— Przez cały ten więc czas przebywałeś w Anglji?
— Jak gdybyś wiedział, ojcze Loupiat. Najprzód przy miedzi, przez dwa lata, dalej przez pięć lat przy warsztatach, wyrabiających ozdoby, zkąd wyszedłem na zarządzającego fabryką. Śmierć mego pryncypała, Jakóba Poldier, znagliła mnie do opuszczenia warsztatów. Zaczęło tam źle iść wszystko, odkąd kierunek objął zięć zmarłego, który na niczem się nie znał.
— Pracowałeś więc w Londynie?
— Nie! — w Portsmouth.
— Nie znalazłeś tam więc dla siebie innego miejsca?
— Owszem... Kilka fabryk w Londynie i Plymouth, słysząc o mnie, nadesłało mi swoje oferty. Pragnąłem jednak zobaczyć mój kraj rodzinny.
— Paryż wabił cię ku sobie, mój chłopcze, nieprawdaż? zawołał śmiejąc się Loupiat.
— Paryż jest w rzeczy samej nie do pogardzenia, odparł Ireneusz. Miałem wszelako bardziej ważne powody, jakie pociągnęły mnie do Francyi.
Kupiec napełnił winem szklanki.
— Twoje zdrowie chłopcze! — zawołał, a potem!
— Ha! ha! domyślam się, dodał wesoło. Sprawa miłosna; napewno.
— Mylisz się.
— Czy podobna? — To mnie zadziwia... ponieważ jesteś jeszcze młodym, urodziwym, i mógłbyś zawrócić głowę niejednej dziewczynie.
— O takich uczuciach jak mówię, nie warto wspominać, a prawdziwej miłości zawsze się obawiałem... Jest się tak swobodnym, będąc kawalerem! — Można działać według woli... Nikt cię nie krępuje... Zresztą zkąd wiedzieć można, czy się trafi na dobrą kobietę? Postanowiłem pozostać bezżennym. chociaż mógł bym się ożenić, mając odpowiednie środki ku temu.
— Posiadasz nieco ruchomych oszczędności?
Pracujęc tam przez lat dziewiętnaście, zebrałem czterdzieści tysięcy franków, które są moją wyłączną własnością.
— To mały mająteczek, do czarta! Mógłbyś zaślubić jaką dziewczynę uczciwą, która by ci przyniosła drugie tyle w posagu, i byłbyś bogatym.
— Wiem o tem dobrze, ale na teraz mam co innego na myśli!
— Cóż takiego... ciekawym?
— Ha! jest to dziwne z mej strony postanowienie którego nie zrozumiesz być może. Osądzisz, żem potrosze zwariował. Mniejsza z tem jednak... Zmieniło się to u mnie w rodzaj monomanji, w jakąś niewzruszoną ideję, której pokonać nie jestem w stanie.
— Wyjaśnij że mi to bliżej.
— Otóż postanowiłem odszukać wdowę i dzieci po straconym niewinnie moim opiekunie, Pawle Leroyer.
— Pojmuję twą myśl szlachetną, i rozumiem doskonale, odparł Loupiat, ponieważ mimo, iż żyje w pośród stepu najbrudniejszej Paryża ludności, sam jestem uczciwym człowiekiem i Paweł Leroyer świadczył ci niegdyś wiele dobrego; czujesz się w obowiązku rzecz naturalna, zwrócić to dziś jego wdowie i dzieciom. Sądze, że nie trudno ci ich będzie odnaleźć.
— Przeciwnie, jest to rzecz bardzo trudna.
— Dla czego?
— Przed moim wyjazdem, widząc się z panią Leroyer, przyrzekłem pisać do niej z Anglji, i niezaniedbałem tego.
— Odpisała ci?
— Nigdy!... Po upływie dwóch lat, gdy niedawała znaku życia, pisywać zaprzestałem, i lat siedemnaście ubiegło bez żadnych o sobie wzajem wiadomości. Przybywszy teraz do Paryża, poszedłem wprost tam. gdzie ta rodzina ostatnio zamieszkiwała, to jest na ulicę świętego Antoniego. Powiedziano mi, że pani Leroyer wyprowadziła się od lat wielu. Odźwierny jednak przypomniawszy sobie że pozostawiła mu adres, udzielił mi takowy.
Pobiegłem pod ten adres, pragnąc co rychlej powitać zacną kobietę, uścisnąć dzieci, które niejednokrotnie na moich rękach piastowałem. Zawód mnie spotkał, niestety! Wdowa zmieniła znowu mieszkanie, nie oznajmiwszy tym razem, dokąd się wyprowadza. Straciłem jej ślady!
— Do czarta! — Masz że nadzieję ją odnaleść?
— Nie rozpaczam; wysłałem na poszukiwanie trzy osobistości, które przebiegają Paryż, co i ja czynię z mej strony Jednemu z nich posłańcowi, naznaczyłem tu schadzkę, tego wieczora.
— Zkąd dowiedziałeś się o moim mieszkaniu? zapytał Loupiat.
— Dano mi adres z dawnego, po nad kanałem świętego Marcina.
— Nie szło mi tam pomyślnie, tu nie uskarżam się, idzie, ale klijentela zbyt różnorodna, mieszana, a do tego, wszyscy; prawie jedzą i piją na kredyt.
— A o rodzinie Leroyer której tak poszukuję, nic nie słyszałeś?
— Nie. Po dokonanej na Pawle egzekucji zamknięto warsztaty. Odtąd niewidziałem ni wdowy, ni dzieci; a zresztą od lat piętnastu jak się tu osiedliłem, nie chodzę w strony mego dawnego mieszkania. Ale dla czego nie udasz się ze swym żądaniem do policyjnej prefektury?
— Zrobiłem to.
— I cóż?
— Nie odpowiedziano mi wcale. Pani Leroyer być może umarła, a może wyjechała z Paryża.
— Dla czego tak koniecznie usiłujesz ją odnaleść?
— Bo jest mi potrzebną.
— Co czego?
— Ażeby wzięła udział w sprawie rehabilitacji pamięci swojego męża, który głową, przypłacił zbrodnię przez innego spełnioną.
— Masz więc to stałe, niezbite przekonanie, że Paweł Leroyer zginął niewinnie?
— Jakto... mógłżebyś na chwilę mniemać inaczej?
— Posłuchaj! — było tam „za“ i „przeciw“, rzekł Loupiat. To pewna, że powątpiewałem aby był zdolnym popełnić morderstwo, ten, którego znałem uczciwym, zdolnym robotnikiem, dobrym ojcem i mężem. Mimo, że zatopił cały majątek w swych wynalazkach mechanicznych, niemogłem przypuścić ażeby nędza zrobiła z niego zbrodniarza, mordercę swego bliskiego krewnego. Wszelako wreszcie trzeba mi było uwierzyć tak jak sędziom w przekonywającą oczywistość dowodów.
— Och! wykrzyknął Ireneusz, ta oczewistość wielekroć bywa zwodniczą! — Była ona bezlitosną dnia tego!
— Jest to twoją niezłomną ideją?...
— Tak! przysiągłbym, że stary doktór nie przez swego synowca został zamordowany na moście Neuilly!
— Przez kogóż więc? Należałoby poznać i odkryć zbrodniarzy...
— Ja ich wyśledzę i poznam!
— Zuchwałe przedsięwzięcie zaiste!
— Jakie do pomyślnego rezultatu doprowadzę, i wrócę cześć nazwisku Pawła Leroyer, który ojcem był dla mnie!
— Daj Boże aby ci się to udało...
— Uda się, udać się musi, a na intencję tego, każ przynieść drugą butelkę wina.
Loupiat podniósł się. ażeby zadość uczynić żądaniu gościa, a w chwili gdy wracał, zbliżając się ku mechanikowi, posłaniec publiczny ukazał się w progu sali, wzrokiem wyraźnie kogoś szukając.
Ireneusz skinął nań ręką.
— Otóż osobistość wysłana na zwiady przezemnie szepnął do Loupiata, a zwróciwszy się do posłańca:
— No! przynosisz mi jaką wiadomość? zapytał.
— Nie panie.
— A dziś rano miałeś nadzieję, że coś odnajdziesz?
— Tak; chodziłem w to miejsce, gdzie byłem przekonany, że o czemś się dowiem, lecz był to ślad zwodniczy. Powiedziano mi, iż rzeczywiście taka wdowa z synem i córką, wszyscy troje w wieku jak pan oznaczyłeś, zamieszkiwali ten dom, ale niestety, nie nazywali się Leroyer...
— A jakież ich nazwisko?
— Monestier.
— Wdowa ze względu na straconego pod gilotyną, zmieniła je może, rzekł Loupiat.
— Masz słuszność; odparł Ireneusz; a zwróciwszy się do posłańca: Pytałeś się o imiona córki i syna zamieszkujących przy tej matce? zagadnął.
— Zaraz, mam je tu napisane, rzekł tenże, i sięgnąwszy do kieszeni, wydobył pugilares. Nazywali się Ludwik i Berta, odparł czytając!
— Ludwik i Berta!.. wykrzyknął z radością mechanik; to oni! to oni! — Miałeś rację ojcze Loupiat, ta nieszczęśliwa kobieta ze względu na swoje dzieci zmieniła nazwisko. Nie dano ci świeżego adresu jej mieszkania? pytał posłańca.
— Nie! — lecz przyrzeczono mi jutro dostarczyć wskazówek jakie na dobrą drogę mnie poprowadzą.
— A zatem jutro pójdziemy razem, i przy Bożej pomocy odnaleść ich musimy.
— Gdyby zaś zły los nas prześladował, i ślad nam powtórnie zaginął, użyję innego sposobu, który mam nadzieję, że mnie nie zawiedzie.
— Jakiż to sposób? pytał Loupiat ciekawie.
— Pójdę na cmentarz Montparnasse.
— Na cmentarz Montparnasse? powtórzył kupiec w zdumieniu.
— Tak; bo jestem pewien że tam spotkam wdowę na grobie jej męża. No! stary mój przyjacielu, nalej mi wina, dodał Ireneusz; czuję się być szczęśliwym tego wieczora!... Ludwik i Berta żyją, a moje przeczucia mi mówią, że ich wkrótce zobaczę! —


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.