Dwie sieroty/Tom I/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Jan-Czwartek, nie wiedząc o niczem co zaszło w Prefekturze, wrócił spokojnie do swego mieszkania przy ulicy Vinaigriers o godzinie trzeciej nad ranem i położył się spać rozmyślając czyli go nie złudziło podobieństwo pani Dick-Thorn z ową kobietą z mostu de Neuilly?
Mieszkanie złodzieja znajdowało się na piątym piętrze, w starym domu, którego część tylna wychodziła na szopy, ustawione rzędem po nad kanałem świętego Marcina.
Zajmował on dwa pokoje na facjacie, czysto utrzymane. Stół biały drewniany, cztery stołki, szafka kuchenna i mały piecyk żelazny o trzech fajerkach, oto całe urządzenie pierwszego pokoju.
W drugim znajdowało się łóżko żelazne, komoda orzechowa i szkatułka z narzędziami, potrzebnemi miedziorytnikowi. W kącie pokoju stał kuferek.
Wszystkie te sprzęty były własnością Czwartka, który zajmował się sam swoim gospodarstwem.
— Człowiek na mojem stanowisku, — mówił sobie, nie powinien mieszkać okazale, byłoby to zbyt niebezpiecznem i zwrócić by mogło uwagę policji. Rzecz inna, gdy mieszka się cicho i skromnie. Nikt wtedy tobą się nie zajmuje; posiadasz pozór uczciwego robotnika, płacisz komorne regularnie gospodarzowi, i możesz jak chcesz potajemnie prowadzić swoje interesa.
Stosował się też najściślej do tych zasad.
Popełniona przezeń kradzież z włamaniem w pewnym wiejskim domu, w pobliżu Vincennes, przyniosła mu kwotę sześciuset franków.
Zamiast wydać te pieniądze na hulanki różnego rodzaju, jak to zwykle czynią łotrzy jemu podobni, zakupił wyż wymienione sprzęty do swego mieszkania, które zajmował od dość dawnego czasu.
Jego gospodarz bardzo go poważał z przyczyny regularności w wypłacie, a sąsiedzi przyznawali mu niepospolity talent w miedziorytnictwie.
Niegdyś, w młodości, posiadał on tę zdolność w rzeczy samej i mógł zarabiać uczciwie na swoje utrzymanie. Pociąg wszelako ku złemu i niebezpieczne towarzystwo hultajów, zrobiły zeń złodzieja i mordercę.
Wiedząc, że policja okazuje pewne względy osobistościom mającym jakikolwiek sposób uczciwego zarobkowania, przedstawił się pozornie za pracowitego miedziorytnika, posiadając rozłożone na stole platy mosiężne wraz z narzędziami, przy których niby pracował.
Jego całe postępowanie można streścić w tych słowach: „Płacić regularnie komorne, mieć fundusz na swoje wydatki, nie przyjmować u siebie nikogo i nie udzielać adresu mieszkania nawet i swoim wspólnikom“.
Nieszczęściem, raz jeden wykroczył przeciw pomienionym zasadom. Będąc podchmielonym nieco, stał się zbyt gadatliwym.
Starzejąc, stawał się co raz podejrzliwszym a zarazem i jego przezorność zwiększała się w równej mierze. Zazwyczaj „pracował sam“, to jest kradł bez wspólnika, wiedząc o ile wszelkie spółki bywają kompromitującemi.
Wypadkiem został wciągniętym w sprawę przy Berlińskiej ulicy, której pieniężną korzyścią błysnął mu Szpagat przed oczyma. Plan tej wyprawy wszelako, zamiast go nęcić ku sobie, budził w nim wstręt instynktowny, przypominając sprawę na moście de Neuilly, od którego to czasu Jan-Czwartek obawiał się kobiet.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Uderzyła godzina dziewiąta rano.
Czwartek zerwał się z łóżka ażeby się ubrać i uporządkować mieszkanie.
Wiemy, iż był on zawsze starannie ubranym i nie bez przyczyny, porządny ubiór albowiem oddalał od niego podejrzenia policji.
Ubierając się, zaczął wydobywać z kieszeni przedmioty wczoraj z sobą zabrane.
Wyjął więc szklarski djament, blaszane pudełko, w którym znajdowała się kula ulepionej smoły i inne złodziejskie przedmioty.
— Zostawiwszy to, — wyszepnął, — możnaby się zdradzić... Nie trzeba więcej aby skompromitować człowieka! To mówiąc, zbliżył się do kominka, na którym leżała kupa popiołu, rozgarnął go łopatką, zrobił głęboki dołek, uniósł nożem w górę fajerkę, i w owo wydrążenie wpuścił blaszane pudełko z kulą smoły i djamentem.
Uporządkował następnie wszystko jak było i przysypał popiołem.
— Teraz mogą urządzić u mnie przeszukiwania, wyszepnął, nie znajdą nic coby przeciw mnie świadczyło.
Zaczął się czesać przed lusterkiem i porządkować szczegóły swojej toalety, ponieważ miał kilka kursów do zrobienia dnia tego.
Jeden z nich szczególnie był dlań ważnym, a mianowicie, zasięgniecie bliższych wiadomości o lokatorce pałacyku przy Berlińskiej ulicy.
— Znajdują, się ludzie, — mówił sobie, — jedni podobni do drugich, lecz trafia się to bardzo rzadko. Trzeba więc rzecz wyjaśnić przed rozpoczęciem działania. Gdy znajdę wyraz rozwiązujący zagadkę, łatwo mi będzie odszukać adres mieszkania księcia de la Tour-Vandieu, a wtedy przekonam się naocznie, czy to jest owa osobistość z de Neuilly?
— Gdyby na szczęście byli to oni oboje, przytrzymam ich i mam majątek gotowy!
Po owem przemówieniu, Jan-Czwartek wygolony, wyszczotkowany, wyszedł z mieszkania, zamknąwszy je na klucz.
Szedł nad kanałem świętego Marcina aż do rogatki la Villette, gdzie wstąpił do kawiarni na śniadanie, poczem zwrócił się na bulwar ku dzielnicy, gdzie „pracował“ ubiegłej nocy.
Pozostawmy go idącego spokojnie, a pospieszmy do pałacyku przy Berlińskiej ulicy.
Kucharka, wszedłszy rano do kuchni, spostrzegła zdumiona kawałek szkła okrągłego leżącego na ziemi i wybitą w szybie okrągłą dziurę.
Zrozumiała natychmiast, iż podczas nocy zaszło w pałacyku coś niezwykłego, być może zbrodnia, morderstwo, i przestraszona zaczęła przywoływać pomocy, poczem wbiegła do sypialni swej pani.
Klaudja Dic-Thorn leżała jeszcze w łóżku, ale już nie spała. Zaniepokojona krzykiem służącej zerwała się, a zarzuciwszy peniuar i wyjrzała do kuchni.
— Co znaczą te krzyki? — zapytała.
— Ach! pani... wyjąknęła dziewczyna ze drżeniem, — złodzieje byli tu u nas tej nocy...
— Złodzieje? — powtórzyła Klaudja w osłupieniu.
— Tak pani i to cała banda!
Pani Dick-Thorn przypomniała sobie ów hałas, który ją obudził wśród nocy, ztąd wydawało się jej być słusznem twierdzenie służącej.
— Widziałażeś tych złodziei? — zapytała.
— Dzięki Bogu, nie! pani... inaczej ze strachu byłabym umarła!
— Zkąd wiesz zatem, że oni tu byli?
— Znalazłam wycięty kawałek szkła na podłodze w kuchni, a oprócz tego spostrzegłam w szybie wyciętą dziurę, widać tędy weszli... Trzeba zawezwać policję... bo oni nas zabiją... zabiją.
— Bez krzyków! — zawołała nakazująco wdowa. Żadne niebezpieczeństwo nam nie zagraża. Dzień jasny, obecnie; a jeżeli złodzieje byli tu w rzeczy samej, to uciekli, od dawna.
Wracaj do swoich zajęć; ja przepatrzę czyli nie pozostawili gdzie śladów swojej bytności.
Służąca pospieszyła wypełnić rozkaz swej pani, a Klaudja Dick-Thorn wbiegłszy z pośpiechem do swego pokoju, wyjęła z pod poduszki pęk kluczów a wszedłszy do buduaru otworzyła biurko w którym się znajdowały resztki jej majątku.
Na szczęście znalazła wszystko w porządku.
— Bądź co bądź, przyznać potrzeba, że ci mniemani złodzieje byli porządnymi ludźmi, wyrzekła z uśmiechem, skoro nic nie zabrali. Lecz co to wszystko znaczy? Miałożby się przywidzieć coś tej dziewczynie?
Wróciła do kuchni, by osobiście zbadać twierdzenia służącej, jakim zmuszoną była przyznać słuszną zasadę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.