Dwie sieroty/Tom II/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Moulin polubił Jana-Czwartka, powziął do niego nawet pewne zaufanie, nie o tyle jednak aby mu się zwierzać ze wszystkich trosk swoich i opowiadać o własnych na przyszłość zamiarach.
Gdy wypadło mówić o tem baczył na każdy wyraz aby się nie zdradzić przed bardzo domyślnym na tym punkcie współtowarzyszem.
Jan natomiast opowiadał mu szczegółowo o swojej przeszłości i teraźniejszości, uczuwał bowiem do Ireneusza jedną z owych nieokreślonych sympatji jakiej nic wytłumaczyć nie jest w stanie. Uważał jednak Moulin’a za zręcznego „frajera“, jakiego postanowił w przyszłości zaciągnąć pod swoje sztandary, ażeby wraz z nim pracować nad ową tajemniczą sprawą, mającą w krótkim czasie przekształcić go w miljonera.
— Gdyby tak szczęście chociaż raz w życiu nam zajaśniało rzekł pewnego razu do Ireneusza, i razem nas obu badano, a potem uwolniono razem, zaprosił bym cię kolego na doskonałe śniadanie, wywzajemniając się za wszystko to co dla mnie czynisz. Spłaciłbym zaciągnięty dług u ciebie z lichwiarskim procentem.
— Nie masz za co być tak dalece wdzięcznym, odrzekł mechanik. Te drobnostki jakie odemnie przyjmujesz, niewarte nawet wspomnienia. Zresztą przyznam ci, że nie zwykłem robić czegoś bez wyrachowania. Możesz mi być kiedyś potrzebnym.
— I ty mnie zarówno. Lecz o ileż bym się cieszył gdybyśmy oba kiedyś doszli do pieniędzy i to przy moim staraniu.
Moulin roześmiał się wesoło.
Myślisz więc ciągle o swojej sukcesji? zapytał po chwili
. — Więcej niż kiedykolwiek. A warta ona tego, przysięgam! Czas jednak wyznać, że to nie spadku tak oczekuję niecierpliwie.
— A czegóż? — Urządzę na wielką skalę „wyzyskiwanie“, wyszepnął tajemniczo Czwartek pochylając się ku współtowarzyszowi.
— Wyzyskiwanie? powtórzył z oburzeniem Ireneusz.
— A cóż cię to tak zadziwia? Obawiasz się może ażeby mnie powtórnie nie wsadzono do tej „pułapki?“ Bądź spokojny!... Za nim bym ja tu się dostał, cienko by śpiewali moi „wybrani“. Tak, przyjacielu!... Nie dosyć, że oni obsypią mnie pieniędzmi, których mówiąc między nami zawsze będę miał za mało ale jeszcze nie wolno im będzie skrzywić się!... Z pokorą łagodnych baranków muszą się strzydz pozwolić nie mruknąwszy słowa!...
— Naprowadza mnie to na domysł, że musisz posiadać jakąś ważną tajemnicę rodzinną?
— Tak; bardzo ważną... ale więcej ci już nie powiem. To jedno tylko nadmienię, ciągnął Jan dalej, że mógłbyś być mi w tej sprawie wielce pożytecznym. Masz eleganckie ubranie, postawę prawdziwego dżentlemena, słowem zarys człowieka z wyższego towarzystwa. Znam ja się na tem!... Tych właśnie przymiotów brak mi zupełnie. A i maszynka twoja z językiem, chodzi na dobrych zawiasach... Co zaś do zręcznego zlepiania zdań wielkokwiatowych, to mógłbyś być moim nauczycielem!... A trzeba ci wiedzieć, że tego głównie będę potrzebował przy rozpoczęciu tej sprawy... Zresztą, pomówimy jeszcze o tem. Przed wszystkiem zobaczymy czy wypuszczą nas obu razem.
Ireneusz nie chcąc zrazić do siebie Jana, potakiwał mu w jego zapatrywaniach. W duchu zaś przemyśliwał jaka by to być mogła tajemnica mogąca przynosić tak kolosalne zyski bez narażenia osobistości dopuszczającej się wyzyskiwania?
Jan-Czwartek lubił bardzo wino, i z tą swoją słabością nie ukrywał się przed Moulin’em. Mechanik więc postanowił zużytkować na swoją korzyść to jego upodobanie, i buteleczką smacznego płynu rozwiązać wstrzemięźliwy język rzezimieszka. Długo jednakże wypadło mu czekać na tę sposobność, ponieważ prawa więzienne nie dozwalały na libacje takiego rodzaju.
— O ile zbadałem, mówił sobie Moulin, mam do czynienia z wytrawnym przestępcą... ze złodziejem z profesji. Nie może on być tym za kogo się przedstawiał w dniu naszego poznania pod „Srebrnym Krukiem“. Jest to recydywista którego przeszłość musi być bardzo ciekawa. Wybadam go kiedy...
Nazajutrz wezwano Jana-Czwartka do sądu, zkąd wrócił nad wieczorem.
Moulin przywykły do jego towarzystwa i opowiadań jakie mu czas skracały, oczekiwał na niego niecierpliwie.
— Jakże poszło? zagadnął wchodzącego.
— Dobrze, i nie dobrze... odparł rzezimieszek.
— Co przez to rozumiesz?
— Przedstawiłem świadków, którzy zeznali, że w dniu dokonanej kradzieży przez tego nikczemnika Szpagata, byłem nieobecny w Paryżu. Znajdowałem się w Pantin zkąd dopiero nazajutrz wróciłem.
— W takim razie twoje uwolnienie jest pewnem?
— Nie... niestety!...
— Dla czego? Dla tego, że będąc już raz notowanym i karanym, sędziowie mówią sobie: „Jeżeli on tu nie pełnił kradzieży, mógł ją dokonać gdzieindziej... nie zaszkodzi zatrzymać go pod kluczem“. Owóż potrzebowałbym adwokata, który by mi wyjednał uwolnienie dowiódłszy, że jestem niewinny jak nowonarodzone dziecię.
— Wszakże was z urzędu bronią adwokaci?
Jan wzruszył ramionami.
— Adwokat z urzędu, zaczął z pogardą, to zepsuty ananas, który choć pachnie z daleka zużytkować się nie da. Lepiej stokroć bronić się samemu, niż liczyć na takie poparcie.
— Wolno ci w każdym razie wziąść sobie innego.
Jan-Czwartek roześmiał się głośno.
— Dobra rada... zawołał. Nędzny, drugorzędny adwokacina, za zwykłą obronę, bierze co najmniej od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu franków... a moje fundusze redukują się obecnie do zera!...
— Jest i na to sposób...
— Jaki.. ciekawym?
— Mam zamiar zamówić dla siebie adwokata, odparł Ireneusz. Poproszę go aby i twojej podjął się sprawy... Zapłacę za dwie obrony.
— Jakto... zrobił byś to dla mnie?... wykrzyknął z radością Jan-Czwartek.
— Niewątpliwie... jeżeli sobie tego życzysz.
— A więc, zawołał Jan z rozrzewnieniem odtąd duszą i ciałem należę do ciebie. Gdybyś kiedykolwiek potrzebował mojej pomocy, rozporządzaj mną jak zechcesz. Z chęcią poświęcę ci życie!...
Mówiąc to, ściskał obie ręce mechanika.
— Ale, powiedz mi też, zapytał po chwili o którym myślisz adwokacie? Czy masz już upatrzonego?
— Nie!... Jest na to jeszcze dość czasu.
— Lepiej naradzić się zaraz. Mówię ci, że adwokat, to sprzęt niezbędny dla więźnia. On cię nauczy jak masz się tłumaczyć... powiadomi jak sędziowie zapatrują na twoją sprawę... a nakoniec, pokrzepi cię nadzieją. Jabym radził zawezwać jaknajprędzej adwokata.
— Dobrze... lecz pierwej trzeba się od kogoś dowiedzieć jakie są ku temu do spełnienia formalności?
— To najłatwiejsza!... Jest tu pomiędzy nami pewien młodzieniec z bardzo porządnej rodziny skompromitowany trochę w jakiejś sprawie z brylantami. Miewa on codziennie audjencje z adwokatem, o którego adres zapytać go możemy.
— Znasz tego młodzieńca?
— Nie rozmawiałem z nim nigdy, ale zapoznać się łatwo.
— Postaraj się więc o to.
Ów młody człowiek o którym była mowa, bardzo przyzwoicie na pozór wyglądał. Na jego twarzy lubo nie widniała inteligencja, przebijała jednak dobroć i moralne przygnębienie.
Wymagania kochanki, i wrodzona słabość charakteru, popchnęły go na zgubną drogę. Osadzony obecnie w więzieniu św. Pelagji, za kilka dni miał zasiąść na ławie oskarżonych.
Do obecnej chwili wolno mu było zajmować osobną izbę, z której dwa razy dziennie dla użycia świeżego powietrza wychodząc używał przechadzki po podwórzu. Unikał wszelako naówczas starannie zetknięcia się z towarzyszami niedoli.
Jan-Czwartek pociągnąwszy z sobą Moulin’a, zatrzymał się wraz z nim przed samotnie spacerującym młodzieńcem.
— Wybacz pan, zaczął, uchylając czapki, wybacz, że moją prośbą śmiem mu być natrętnym, ale pragnąłbym pozyskać od niego pewne objaśnienie.
— O co chodzi? zapytał ozięble młody człowiek.
— Mój towarzysz, którego pan tu widzisz lada dzień przed sędziego powołanym zostanie.
— A zatem?...
— Otóż dowiedziawszy się, żeś pan powierzył swoją obronę któremuś z adwokatów, przyszliśmy prosić o adres tegoż, co mam nadzieję odmówionem nam nie zostanie.
— Adres dać mogę, odparł więzień, lecz wątpię czy ten adwokat podejmie się waszej sprawy. Sprobować jednak nie zawadzi.
To mówiąc z wypchanego papierami pugilaresu, wyjął bilet wizytowy, i podał go Janowi.
Rzuciwszy nań oczyma Czwartek, drgnął cały, i stanął w osłupieniu. Na jego twarzy ukazał się wyraz najwyższego zdumienia. Przeczytał bowiem następujące wyrazy:

Henryk de la Tour-Vandieu
ADWOKAT
„Ulica świętego Dominika.

— Co pana tak zadziwiło? pytał młodzieniec widząc zmięszanie Jana.
— Nie... nie! — wyszepnął Czwartek, któremu ręce drżały jak w febrze. Nazwisko pańskiego adwokata jest mi zkądsiś znane...
— I cóż z tego?
— Znam blizko rodzinę panów de la Tour-Vandieu, słyszałem o nich wiele, a niewiedziałem dotąd, że między niemi jest prawnik.
— Jest, jak pan widzisz.
— Czy to sam książę de la Tour-Vaudieu jest adwokatem? pytał Jan dalej.
— Nie; to syn jego. Jest wprawdzie margrabią, ale nie używa tego tytułu.
— Jego syn?... powtórzył Jan. Dziękuję najmocniej za objaśnienie. Mój towarzysz zgłosi się do niego. I ukłoniwszy się, opuścili młodzieńca.
Ireneusz nie pojmował przyczyny pomięszania Jana.
— Zechciejże mi wytłumaczyć powód twojego przerażenia, mówił do Czwartka wracając. Cóż cię tak przestraszyło?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.