Dwie sieroty/Tom II/XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Powróćmy do mieszkania pani Leroyer, przy ulicy Notre-Dame des Champs. Berta widziała również gromadzące się chmury, brzemienne piorunami, nie zdołało to jednak zachwiać jej w zamiarze wycieczki do mieszkania Ireneusza Moulin.
Wdowa po skazańcu, z oczyma wlepionemi w cyferblat ściennego zegara, czuła zarówno zbliżającą się burzę.
— Jak ty zdołasz przedostać się tam drogie dziecię? zagadnęła; nawałnica się zbliża...
— Przemyśliwam właśnie po nad tem, odparło dziewczę, lecz czynność ta jaką mam do spełnienia, odłożoną zapewne być nie może?
— Nie! moje dziecko; list Ireneusza jest naglący. Dziś w wieczór działać potrzeba... jutro, byłoby może za późno.
Berta spojrzała na zegar.
— W pół do dziewiątej, wyszepnęła, czas w drogę.
— Weźmiesz zapewne dorożkę?...
— Tak; kurs za odległy do przebycia pieszo.
— Nie wsiadaj jednak w powóz przed domem, ażeby nie dać sposobności do śledzenia cię, przestrzegała matka.
— Wiem o tem... bądź mamo spokojną.
— I nie zajeżdżaj przed dom Ireneusza...
— Będę pamiętała.
Berta jak wiemy, zakwefiona czarnym welonem i owinięta szalem, była gotową do podróży.
— Spiesz się moje dziecię, mówiła pani Leroyer powstając z łóżka, ażeby usiąść na fotelu. Pojmujesz z jaką niecierpliwością będę na ciebie oczekiwała. Uściskaj mnie... i idź!... Niech cię Bóg prowadzi... Odwagi i męstwa!
— I ciebie proszę, bądź mamo odważną, odpowiedziało dziewczę, okrywając pocałunkami ręce biednej matki. Cierpliwości, i dobrej myśli; — wrócę niezadługo.
— Nie zapomniałaś wziąść klucza?
— Mam go w kieszeni.
— Czwarte piętro... drzwi na prawo... pamiętaj?...
— Pomnę o wszystkiem.
Berta wyszedłszy z mieszkania, zeszła cicho ze schodów, aby nie zwracać na siebie uwagi, ale nie mogła uniknąć przejścia koło stancyjki odźwiernej.
Drzwi tej stancyjki były na roścież otwarte z przyczyny panującego w niej gorąca. Odźwierna jedząc obiad ze swym mniemanym bratem spostrzegła przechodzącą.
— A gdzież to panienka idzie w taką niepogodę? zapytała.
— Do apteki... po lekarstwo dla mamy...
— Nie lepiej więc mamie?
— Nie! niestety...
— Ach! to źle... bardzo mnie to smuci, mruczała odźwierna.
Dziewczę wychodząc, spojrzała badawczo na około siebie. Stojący przed bramą agent, palił fajkę, nie zwracając uwagi na to co się na dworze dzieje.
Wicher dął silnie. Przytłumiony odgłos grzmotu, odpowiadał mu zdala.
Uszedłszy kilkanaście kroków, Berta zatrzymała się na chodniku, oczekując na przejeżdżającą dorożkę, która by ją dowiozła do stacji Montparnasse, i wkrótce spostrzegła zbliżające się dwie czerwone latarnie.
— Pojedziecie ze mną przyjacielu? zapytała nadjeżdżającego.
Woźnica zatrzymawszy się, spojrzał.
— Nie jestem wprawdzie zajęty, odrzekł, ale djabelna niepogoda, radbym ażeby moje szkapy wypoczęły trochę.
— Zawieź mnie pan... zawieź! prosiła dziewczyna błagalnie. Burza nadchodzi, nie znajdę dorożki... Muszę odbyć ten kurs w nader ważnej sprawie, i to jak najprędzej, a już jest bardzo późno!...
Błyskawica oświetliła w tej chwili oblicze proszącej.
— Jakież piękne dziewczę! — pomyślał uśmiechając się woźnica.
— Ha! skoro tu chodzi o tak pilny i ważny interes dodał głośno, siadaj panienka. Możesz mi zaufać, w całym Paryżu znają moją trzynastkę... Popędzę szkapy, abyś nie narzekała, że z mojej winy spóźniłaś się na umówioną schadzkę. Gdzież mam jechać?
— Na plac Królewski, odpowiedziała, nie wiele rozumiejąc gadulstwa Loriot’a a tem bardziej nieprzypuszczając ażeby ów woźnica był wujem ukochanego przez nią Edmunda.
— Plac Królewski, powtórzył Piotr, to kawał drogi, no! ale się przecież jakoś zajedzie... Numer domu?
Dziewczę przypomniawszy sobie przestrogę matki, podało numer 18.
Konie Piotra Loriot jakkolwiek zmęczone, rączo jednak biegły przed burzą.
— Otóż jesteśmy na miejscu! — zawołał dorożkarz.
Berta wysiadła.
Grube krople deszczu spadać zaczęły. Błyskawice rozdzierające obłoki pozwoliły jak wśród dnia białego rozróżnić rysy dziewczęcia.
Loriot cmoknął językiem na wzór smakosza poszeptując:
— Siarczyście ładna!... jak mi Bóg miły! O! ja znam się na tem, wożąc od lat dwudziestu całe tuziny pań i panienek...
— Należy mi się trzydzieści sous za kurs, panieneczko, dodał głośno, a na piwo, co łaska...
— Ale ja was radabym zatrzymać... odparła Berta.
— Zatem panienka chce wynająć na godziny?
— Tak; na godziny.
— Trzeba mi to było powiedzieć... A jakże długo panienka pozostawać tam będzie?
— Około dwudziestu minut. A potem odwieziecie mnie tam zkąd wyjechaliśmy.
— No! to proszę iść i śpieszyć się, bo będziemy mieli potop... Za trzy minuty lać pocznie jak z cebra.
Córka pani Leroyer pobiegła w stronę domu oznaczonego dwudziestym czwartym numerem.
— Założyłbym się, pomrukiwał Loriot, że idzie na spotkanie ładnego młodzieńca. Zakochane dziewczęta mają djabelnie twardą skórę. Pobiegną na schadzkę choćby kamienny deszcz padał!
Nawałnica wybuchła z całą potęgą, woda płynęła z niebios strumieniem przy akompanjamencie grzmotów i błyskawic. Widząc to Loriot, ponakrywał swoje konie grubemi derkami, podniósł na uszy pelerynę od płaszcza, i stanął chroniąc się pod arkadami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Estera stała w tymże samym miejscu gdzie ją pozostawiliśmy, przy oknie swego pokoju. Po chwili, poruszyła się jak gdyby chcąc wyjrzeć na plac Królewski, ale jej czoło oparło się o szybę.
Jakaś czarna postać zatrzymująca się wprost domu na chodniku, zwróciła jej uwagę. Gdy owa postać zniknęła, obłąkana zapadła znów w swoją nieruchomość.
Tą postacią była Berta, która przeszła w poprzek ulicę by wejść do domu zamieszkałego przez Ireneusza.
Brama była otwartą. Wszedłszy w nią dziewczę, zwróciło się pod sklepienie prowadzące do wschodów, gdzie przystanęła drżąc z lekka.
Głośne wybuchy śmiechu obiły się o jej uszy, lecz jednocześnie uspokoiła się w prędce.
Śmiech ten pochodził ze stancyjki odźwiernego. Pani Bijon przyjmowała swoich przyjaciół, a szalejąca na dworze ulewa nie przeszkadzała hałaśliwej wesołości zebranych.
Dziewczę z sercem ściśnionym obawą, wsunęła się cicho na wschody, drżące jej nogi uginały się pod ciężarem ciała, tak, iż zmuszoną była opierać się co chwila o poręcz.
Potrzebowała kilku minut czasu, aby dojść na czwarte piętro do wskazanego mieszkania przez Ireneusza Moulin.
Wyjąwszy tani klucz z kieszeni, wręczony przez Eugenjusza, obejrzała się poza siebie dla upewnienia czy jej kto nie śledzi, i włożyła klucz w zamek drzwi znajdujących się na prawo.
Burza dosięgnęła w tym czasie najwyższego szczytu potęgi, ryjąc pochód nieokreślony. Dachówki i gonty odrywane z dachów, fruwały jak piłki, a tłukąc się, rozbryzgiwały jak kartacze na ulicznym bruku. Kilka kominów zawaliło się, grożąc śmiercią przechodniom.
Drzewa na placu Królewskim trzeszczały, łamane na części, a liście ich unosiły się w powietrzu jak stado rozpierzchłych wróbli.
Wicher wciskał się w głąb domów najlepiej opatrzonych, wyjąc i rycząc naprzemiany.
Estera ciągle patrzyła, z czołem opartym na szybie, nucąc smutnym głosem swą zwykłą piosenkę. Skierowała teraz całą swoją uwagę na dwóch ludzi stojących naprzeciw niej na chodniku, pod gazową latarnią, której płomieniem przeciąg wichru powiewał na wszystkie strony.
Ci dwaj mężczyźni rozpatrywali dom bacznie nie zważając na potoki zalewającego ich deszczem. Jeden z nich miał na sobie ubiór robotnika, drugi, nieco staranniejsze ubranie.
Byli to jak łatwo odgadnąć, Jerzy de la Tour-Vandieu, i Theifer.
Błyskawica rozwidniła horyzont, stawiając w płomiennym blasku ich twarze.
Estera wydała krzyk głuchy, a drżąc nerwowo, skupiła całą swą baczność.
Obaj mężczyźni przeszli na drugą stronę ulicy, jak to przed kilkoma minutami uczyniła Berta.
Obłąkana śledziła ich poruszenia dopóki z oczu jej niezniknęli. Odeszła wtedy od okna, idąc ku drzwiom swego pokoju. Córka pani Leroyer wchodziła właśnie natenczas do mieszkania Ireneusza, zamknąwszy drzwi szczelnie za sobą. Biedne dziewczę, przejęte było nawskroś nieznaną dotąd obawą.
Gdyby przez jaki zbieg fatalnych okoliczności spotkano ją w nocy, u nieznajomego w opustoszałym mieszkaniu, posądzona o złodziejstwo jakież by usprawiedliwienie dać mogła?
Siłą woli starała się wydalić ze swego umysłu tak zatrważające przypuszczenia, a zebrawszy cale męztwo, wydobyła z kieszeni świecę, zapałki, i roznieciła światło.
Spojrzawszy po pokoju, nie dostrzegła w nim tajemniczego biurka.
— Jest ono zapewne w sypialni, pomyślała, i zwróciła się w stronę drzwi oszklonych.
Otworzywszy je znalazła się w garderobie zostawionej opróżnionemi walizami, i porozwieszanym na ścianach ubraniem, nakrytym starannie osłoną z zielonego kitaju. Zamknęła je z pośpiechem, chcąc otworzyć inne z prawej strony, i już położyła rękę na klamce, gdy dobiegł ją szmer jak gdyby klucza lub wytrychu wkładanego w zamek od sieni.
Zachwiała się śmiertelnie pobladła, szepcąc:
— Zginęłam!...
Szmer nie ustawał. Słyszała wyraźnie jak ktoś usiłował otworzyć drzwi wejścia.
Obawa zguby, nasunęła jej przezorność instynktową. Pobiegła szybko do opuszczonej przed chwilą garderoby otworzyła ją, a zgasiwszy świecę, ukryła się na wpół martwa, poza wiszące ubrania, nakryte spadającą do ziemi firanką.
Szmer przy drzwiach ucichł zupełnie.
Usłyszała skrzypnięcie zawias i zaniknięcie drzwi. Dobiegł ją odgłos przyciszonego stąpania.
— Kto może przybywać tu bez światła? zapytywała siebie. To nie Ireneusz, ponieważ on znajduje się w więzieniu. Widocznie ci, którzy tu weszli, muszą być złodziejami...
Cichy szept w przyległym pokoju, przerwał jej rozmyślania.
— Masz z sobą latarkę? pytał nieznany głos.
— Zawsze noszę ją z sobą gdy wypada w nocy pracować.
— Zaświeć więc...
Światło zabłysło.
Berta rozsunąwszy nieco ubrania, zrobiła sobie maleńki otwór pomiędzy niemi, przez który zobaczyła dwóch mężczyzn. Jeden z nich stał zwrócony do niej plecami, podczas gdy drugi, rozglądał się badawczo po pokoju. Tym to ostatnim właśnie był Jerzy de la Tour-Vandieu.
Dziewczę przypatrując mu się pilnie, zauważyło dziwną sprzeczność, pomiędzy ogólną dystynkcją jego postaci, a pospolitem niemal ubogiem ubraniem jakie miał na sobie!
— Kto są ci ludzie? powtórnie pomyślała.
— Idźmyż do owego tajemniczego biurka, rzekł tenże mężczyzna.
— Do biurka!... wyszepnęła, a więc muszą to być złodzieje, lub przyszli dla przywłaszczenia sobie tego listu po który ja przybyłam...
Cofnęła się i ukryła poza zapuszczoną firankę powstrzymując oddech, ponieważ Theifer otworzył nagle drzwi od garderoby.
— To nie tu!... rzekł zamykając drzwi napowrót; i zwrócił się do sypialnego pokoju.
Berta będąc pewną, że nie została spostrzeżoną, wychyliła się, patrząc przez szklanne drzwi ciemnego gabinetu, na dalsze postępowanie przybyłych. Dostrzegła biurko stojąca przy ścianie, naprzeciw. Pilnie zachowywała w pamięć każde słowo rozmowy tych ludzi.
— Otóż ów sprzęt tyle nam potrzebny, rzekł agent. Znajdziemy w nim wszystko!...
— To wątpliwe... mruknął Jerzy.
— Dla czego?
— Ponieważ klucz tkwi w zamku... Dowód, że niema w szufladzie nic tak ważnego.
— Zostawił klucz przez roztargnienie. Wszak nieraz pozostawiamy w dorożce paczki biletów bankowych?
— Ha! zobaczymy!... Tu Jerzy opuścił ruchomy blat biurka, i Berta spostrzegła garść złota rozrzucone na wierzchu.
— Pieniędzy zatem szukają, pomyślała, widocznie to złodzieje, gdyby mnie spostrzegli, byłabym zgubioną. Zabili by mnie na pewno!
Mogła była uciec w owej chwili, ale ciekawość przykuwała ją do miejsca. Ku wielkiemu zdumieniu dziewczęcia mniemani rabusie nie zdawali się zwracać uwagi na rozsypane złoto. Jerzy bezprzestannie otwierał szuflady po lewej stronie biurka, przeglądając wszystko szczegółowo, aż wreszcie przyszła kolej na prawą stronę tego sprzętu.
Za pierwszym rzutem oka w górną szufladę, drgnął Jerzy. Wyraz niewysłowionej radości zajaśniał na jego twarzy. Ujrzał kopertę błękitną, kwadratową z napisem:

„SPRAWIEDLIWOŚĆ“.

Ten sam wyraz wyryty na grobowym kamieniu cmentarza Montparnasse, przekonywał, że pan de la Tour-Vandieu odnalazł przedmiot swych poszukiwań.

— Otóż mam!... zawołał drżącym głosem, przełamując pieczątkę, i wyjąwszy list z koperty, usiadł pod latarką i czytał:
„Kochany Jerzy“.

„Zadziwisz się zapewne, iż po dwudziestu latach odzywam się do ciebie, mimo zerwania wszelkich pomiędzy nami stosunków“.
„Powracam wkrótce do Paryża, i pragnę widzieć się z tobą. Sądzę, żeś niezapomniał o naszym przymierzu? Sądzę... lecz wszystko jest możebnem. Otóż gdyby wypadkiem niedopisała ci pamięć, dostateczne będą wspomnienia Placu Zgody, Zwodzonego mostu, Mostu de Neuilly i nocy z dnia 24 września, aby ci stawić przed oczy całą minioną przeszłość“.
„Mam nadzieję, iż nie będę zmuszoną uciekać się do tych wspomnień, abyś Klaudję dawniejszą swoją kochankę, przyjął jako swą starą przyjaciółkę...
— Ona... Klaudja?... zawołał głośno książę po odczytaniu listu. I ten papier znajdował się w rękach tego człowieka, który być może znał wartość jego?... Gdyby nie wypadek jaki przyszedł mi w pomoc, zostałbym zgubionym. A zwracając się do inspektora policji:
— Zyskujesz pan niewygasłą mą wdzięczność, dodał. Nigdy nie zapomnę usługi jaką mi wyświadczyłeś!...
— Błogosławię okolicznościom jakie pozwoliły mi być użytecznym mojemu opiekunowi, odrzekł z pochlebstwem agent, pozwoliłbym jednak sobie zrobić pokorną uwagę, że czas upływa, zkąd przypominam Waszej książęcej mości o owej karteczce, jaka znaleziona w pokoju mechanika mogłaby go potępić bez odwołania!...
— Oto jest... rzekł pan de la Tour-Vandieu wyjął z pugilaresu bilet złożony we czworo, i wsuwając go w błękitną kopertę na miejsce wyjętego listu.
Berta nie straciła najmniejszego szczegółu z tej tak dziwnej sceny. Widząc jak Jerzy zabiera kopertę czerwonym lakiem zapieczętowaną, po którą z takim trudem zaledwie przyjść zdołała, omal nie krzyknęła z oburzenia i gniewu. Ogarnęło ją jakieś przygnębienie, ręce jej drżały, w gardle paliło i zasychało.
— Jest to nikczemna kradzież, pomyślała połączona z najwyższą podłością zamiany listu.
Theifer zbliżył się do księcia.
— Radziłbym nie zachowywać tego bruljonu, rzekł z cicha, może to grozić niebezpieczeństwem.
— Masz słuszność... dla tego go zniszczę. Tu otworzywszy latarkę, Jerzy zbliżył do świeczki brzeg papieru, który się zajął płomieniem.
Berta znająca wartość tego dokumentu, omal nie straciła przytomności, gdy nagle dziwne fantastyczne zjawisko przedstawiwszy się jej oczom powróciło biednemu dziewczęciu opuszczające ją siły.
Wiatr jęczał głucho na dworze, grom huczał, wstrząsając domem od fundamentów gdy nagle drzwi mieszkania Ireneusza otworzyły się z łoskotem, a w nich stanęła kobieta odziana białym długim penioarem z rozpuszczonemi włosami spadającemi falą na jej ramiona, i spojrzawszy obłędnym wzrokiem w około siebie, weszła do pokoju w którym znajdowali się dwaj nędznicy.
Ujrzawszy ją Jerzy, krzyknął zatrwożony, i pod wrażeniem tego strasznego widoku, zapomniał o palącej się kartce, której płomień dosięgał już jego palców.
Sparzony w rękę, upuścił na wpół zetlony papier, który zagasł dotknąwszy się podłogi. Theifer patrzył na to wszystko w osłupieniu, nie pojmując tyle dziwnych dla siebie wypadków.
— Zkąd u djabła wzięła się ta kobieta? wymruknął, tak podobna do warjatki?
Była to w rzeczy samej obłąkana, Estera, wdowa po Zygmuncie, księciu de la Tour-Vandieu.
— Człowiek z Brunoy!... zawołała strasznym głosem, zatrzymując się na środku pokoju, i wskazując na Jerzego, który pobladły z przerażenia cofnął się gwałtownie, a chwytając za ramię Theifera:
— Chodź... chodź... uciekajmy!... wyjąknął, to ona!... Nie mamy tu co robić... Uchodźmy co żywo, na Boga!
Estera stojąc nieruchomie jak posąg, powtarzała:
— To człowiek z Brunoy!... zbrodniarz!... morderca!
Agent wraz z Jerzym, dosięgnąwszy drzwi, wybiegli z pośpiechem, zapomniawszy zabrać latarki na biurku stojącej. Estera stała dalej, jak skamieniała, z wlepionemi oczyma, w leżący u jej nóg niedopalony papier jaki stanowił przed chwilą całą nadzieję Ireneusza Moulin i pociechę zrozpaczonej wdowy.
Po chwili, schyliła się bezmyślnie po niego, jak dziecko po nieznaną sobie zabawkę, a pochwyciwszy go z widoczną radością, ukryła na piersiach, uchodząc z tego obcego dla siebie mieszkania.
Berta pod wpływem przerażenia, drżała jak w febrze, zapytując siebie czyli to wszystko co widziała nie było tylko złudzeniem, i czyli dziwne wypadki na które patrzyła przed chwilą nie pozbawiły ją zmysłów?...
Te straszne myśli, ujawniły się na twarzy dziewczęcia, w jej oczach tyle było obłąkania ile we wzroku Estery, a przerażająca osłupiałość nadawała jej pozór posągu.
Ponura cisza nastąpiła po owym dramacie tajemniczym jaki się odbył w jej przytomności. Milczenie to oraz ponura samotność w jakiej się nagle znalazła przywróciły jej pamięć i świadomość siebie.
— Boże!, wyszepnęła ze łzami, dla czegóż jestem słabym dziewczęciem, niezdolnem do działania? Ci nikczemnicy w mojej obecności okradli Ireneusza, a ja skrępowana okolicznościami nie mogłam im przeszkodzić w dokonaniu zbrodni!... Jakże okropny cios poniesiesz matko moja posłyszawszy, iż tak niefortunnie dopełniłam poruczonego mi zlecenia.
Wyszedłszy z garderoby, zbliżyła się do biurka.
Było ono otwarte.
— Gdym nie mogła ocalić tego drogocennego dokumentu, szeptała z cicha, to ochronię przynajmniej ten jego drobny zasób pieniężny Ireneusza, i zniszczę ową, fałszywie podsuniętą kartkę jaka mogłaby go zgubić.
Przeszukawszy starannie szuflady, zabrała złoto, papiery bankowe, i kopertę ze złamaną pieczątką. Chciała następnie zgasić latarkę, ale zastanowiła się, że ci ludzie mogli by podpatrywać z ulicy, i znikające światło mogłoby nasunąć im podejrzenia. Pozostawiwszy ją zatem, odeszła.
Estera wychodząc, nie zamknęła drzwi za sobą, Berta więc ułatwione miała zadanie. By jednak nie narażać resztek mienia mechanika na ostateczną grabież, zamknęła na klucz te drzwi od wejścia.
Głęboka cichość zaległa dom cały.
Gaz płonął pod sklepieniem sieni coraz ciemniej, w oczekiwaniu napowrót pani Amadis.
O dziesiątej stróż zamknął główna bramę.
Dziewczę schodząc zatrzymało się na ostatnim stopniu schodów, aby ochłonąć z wrażenia, i przytłumić silne bicie serca, poczem zawołała silnym głosem aby jej otworzono.
Drzwi uchylono natychmiast. Berta wybiegła na ulicę.
Burza ucichała w swojej gwałtowności. Milknął huk grzmotów, błyskawice bledszemi się stawały, ale deszcz padał ciągle, nie ustając na chwilę.
Wyszedłszy spojrzała Berta w około niespokojnym wzrokiem. Plac Królewski był zupełnie opustoszałym. Przez mgłę drżącego gazowego światła, ujrzała rysującą się dorożkę 13, jaka ją przywiozła, i oczekiwała na nią od godziny. Zwróciła się więc w tę stronę.
Piotr Loriot przechadzał się pod arkadami nieopodal swoich koni, które pospuszczały smutnie głowy pod nieustanną ulewą.
Spostrzegłszy nadchodzącą, mruknął niezadowolony:
— Do licha! moja panienko, sądziłem, że jestem wyprowadzony w pole, i że już panienka nie wróci!... Owe dwadzieścia minut, pomnożyły się w czwórnasób, widocznie... Czas ten panience być może, nie zdawał się być długim, ale ja nie mało sobie krwi napsułem patrząc jak moje biedne szkapy mokną na ulewie!... Nierozumiem jak można zapomnieć o przyjętym zobowiązaniu podczas takiej niepogody!...
— Wybacz pan... odpowiedziało dziewczę, jestem winną, w rzeczy samej, lecz zatrzymano mnie pomimo mej woli. Chciej jednak wierzyć, że na tem nie stracisz.
— O! nie dla tego to mówię, zawołał Piotr Loriot. Żal mi tylko moich biednych koni którym takie przemoknięcie zaszkodzić może. Szczęściem, że deszcz nie zbyt zimny. Siadaj więc panienka, postaramy się odzyskać czas stracony... Gdzie mam jechać?
— Na ulicę Notre-Dame des Champs.
— To prawie moja dzielnica!... Dobrze się składa. Koniom dziś wydam podwójną miarę obroku, i sądzę, że jutro będą zdrowe... Pod który numer mam zajechać?
— Dam znak gdy czas będzie stanąć.
— Niech i tak będzie.
Tak rozmawiając Piotr Loriot, zwijał przemokłe derki jakiemi konie były nakryte, schował je w walizkę powozu, usadowił się na koźle, wziął lejce, i puścił się w drogę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.