Dwie sieroty/Tom II/XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Wdowa zamilkła.
Berta udręczona ciężką zgryzotą, naciskała szybko bijące serce obiema rękami, poszeptując z cicha:
— Nie mogę więc być żoną doktora, Loriot... i dla czego to... dla czego?... Och! matko jak możesz mówić mi coś podobnego bez wytłumaczenia powodów?... To nazbyt okrutnie.
— Nie badaj mnie w tym względzie, błagam cię!... odparła gasnącym głosem chora. Nie badaj!... bo ci nie mogę odpowiedzieć!
— Jakto? nie możesz objaśnić mnie matko jaka fatalna tajemnica niedozwala uczciwemu człowiekowi nadać mi swoje nazwisko?
— Nie mogę... to niepodobna!... jęknęła pani Leroyer.
— Co?! zawołała gwałtownie dziewczyna jak gdyby wpadając w obłęd. Uznajesz, że nie jestem godną Edmunda i nie wyjaśniasz dla czego? Ależ to straszne! Cóżem takiego uczyniła?
Pani Leroyer tracąc prawie przytomność, chciała uspokoić córkę, lecz ta z podniesioną głową, rozoginoną twarzą, pałającym wzrokiem mówiła dalej.
— Jeszcze raz pytam cóżem zrobiła takiego? Ja chcę to wiedzieć, czy słyszysz matko? Mów!... Czy życie moje zbrukała jaka nieznana mi plama? Czy choć cień najlżejszej niesławy padł na mój honor dziewiczy? Czyliż nie byłam zawsze posłusznem dzieckiem, siostrą kochającą?... Czyż godnie nie nosiłam nazwiska bez skazy, nazwiska mojego ojca?
Wdowa słuchała tych słów dziewczęcia z głową, spuszczoną na piersi, sercem ściśnionem boleścią. Każdy wyraz tego czystego dziecka padał kamieniem na jej pierś starganą. Gdy Berta wymieniła nazwisko swojego ojca, nie podobna jej było powstrzymać się dłużej i tracąc przytomność zmysłu, wyjąknęła słowa, które w minutę później rada byłaby cofnąć choć by za cenę krwi swojej!
— Niestety! biedne moje dziecko, szepnęła przerywanym głosem, nazwisko które nosisz, nie jest nazwiskiem twojego ojca!...
Wymówiwszy to, owładnięta przez ciężką duszność, pani Leroyer upadła na krzesło.
Berta rzuciła się przed nią na kolana.
— Coś wyrzekła matko?... co powiedziałaś? wołała.
— Wyświetliłam prawdę której żądałaś.
— Ja więc... ja nie noszę nazwiska mojego ojca?
Wdowa potrząsnęła głową.
— Matko!... zaczęło dziewczę łzawie, jest grzech, którego nie popełniłabym nigdy, a tym jest... zwątpienie o tobie. Mimo, że tak ciemnemi i niezrozumiałemi wyjaśniasz to wszystko mi słowy, jestem przekonana, że one kryją jakąś szlachetną i godną ciebie tajemnicę. Ale mam prawo i obowiązek, żądać od ciebie matko szczegółowego wytłumaczenia, jakie spodziewam się otrzymać, znając twą tkliwość i prawość. Za wiele powiedziałaś, ażeby módz się zatrzymać w połowie... Żądam więc rozwiązania tej ciemnej zagadki!
Czkawka podobna do czkawki konającego człowieka, podnosiła pierś chorej. Nieszczęśliwa kobieta oswobodziła ręce uwięzione w dłoniach Berty, a przykładając je do rozpalonego czoła w którym huczała burza pognębiających myśli, wyjąknęła zaledwie dosłyszanym głosem:
— Ach! dławi mnie ta tajemnica!... Synu!... przebacz mi mój synu!... Niemam sił dłużej już taić prawdy... Niemam do tego i prawa...
Przez kilka minut głośno płakała, łzy płynęły strumieniem po jej wychudzonej twarzy.
Uspokoiwszy się nieco zaczęła dalej:
— Słuchaj, drogie dziecko... wysłuchaj tej strasznej prawdy jakiej tak żądasz... Uzbrój się jednak w wielką odwagę i siłę. Nazwisko jakie nosisz nie jest nazwiskiem twojego ojca. Twój ojciec nie zmarł zwykłą śmiercią.
Berta niedomyślała się jeszcze niczego, a mimo to zimny dreszcz wstrząsnął nią całą.
— Nie zmarł zwykłą śmiercią? powtórzyła głucho.
— Nie... dziecię.
— Jakim więc zginął sposobem?
— Na szafocie... pod gilotyną...
Dziewczę wydało jeden z tych strasznych okrzyków na jakie krew ścina się w żyłach. Nieruchomemi oczyma wpatrywała się w matkę, czekając dalszych objaśnień.
Pani Leroyer, mówić nie zaczynała; ciężko jej było rozkrwawiać na nowo zabliźnioną ranę.
— Na szafocie... pod gilotyną!... powtarzała Berta. Ależ na Boga za jaką zbrodnię?
Wdowa zerwała się z krzesła, jakby dotknięta rozpalonym żelazem.
— Za zbrodnię?... powtórzyła, twój ojciec mógłby popełnić zbrodnię?... Ten najszlachetniejszy, najzacniejszy człowiek?... Nie Berto!... nie zastanowiłaś się nad tem coś wyrzekła. Zginął niesłusznie, za cudzą winę... Rozumiesz to, zginął niewinny!
Dziewczę zgnębione poprzednim wyznaniem stało ja skamieniałe. Jej usta bezwiednie powtarzały:
— Zginął niewinnie!...
— A mimo to, osądzono go na śmierć... poczęła pani Leroyer. Wzniesiono rusztowanie przy rogatce św. Jakóba i pewnego poranku, wobec tłumu chciwej wrażeń gawiedzi głowa nieszczęśliwego spadła pod nożem gilotyny. Szalejąca z bólu i rozpaczy zaprowadziłam was oboje, ciebie wraz z małym twym bratem do stóp strasznego narzędzia kary. Pragnęłam ujrzeć raz jeszcze tego biednego męczennika a w waszych sercach rozniecić ogień zemsty i nienawiści, jakim byłam przepełnioną. Nazajutrz jednak żałowałam tego postąpienia. Byłaś natenczas Berto zbyt młodym dzieckiem aby zrozumieć mą rozpacz, i zapamiętać tę okropną chwilę. Abel był znacznie starszym od ciebie. Postanowiliśmy więc z nim oboje zatrzeć w twojej pamięci tę grozę wypadku, co nam się szczęśliwie udało... Obecnie wiesz już wszystko... Módl się więc teraz za duszę tego, który był najzacniejszym z ojców!...
— Jak się nazywał mój ojciec... matko? pytała Berta wśród łkania.
— Paweł Leroyer.
Po tej rozdzierającej serca rozmowie, zapanowała głęboka cisza. Berta, klęcząc u stóp matki, zalewała się łzami, a nieszczęśliwa wdowa, z wzniesionemi w górę oczyma zasełała cichą modlitwę do Stwórcy, lub może błagała syna o przebaczenie za niedochowanie przysięgi.
— A teraz posłuchaj mnie jeszcze dziecko, rzekła do córki. Pozostaje mi wiele rzeczy do powierzenia tobie. Tajemnica jaką miałam zabrać z sobą do grobu; jest dla nas rzeczą wielkiej doniosłości.
Tu zaczęła opowiadać wiadome szczegóły o procesie i zawyrokowaniu Pawła Leroyer.
— Że nie był winnym, widzisz to sama, mówiła kończąc opowiadanie. Fatalność go prześladowała... Wszystko składało się na jego zgubę. Najprzód posiadanie pieniędzy, których pochodzenia nie mógł udowodnić, dalej jego ręce krwią poplamione, jego obecność na miejscu popełnionej zbrodni, jego zeznania o jękach wydobywających się z Sekwany.
Życie bez zmazy, życie pełne najuczciwszej pracy, nie zdołało go uchronić od potępienia. Przeszłość nieskalana, niedostatecznym była puklerzem aby osłonić twego biednego ojca przed fałszywemi pozorami zbrodni. Skazany przez zaślepionych sędziów, zginął na rusztowaniu wtedy gdy gdzieindziej szukać należało prawdziwych winowajców. Twój brat i ja poświęciliśmy temu odszukiwaniu całe nasze życie, zawsze jednakże nadaremnie!...
W chwili śmierci, Abel, zażądał odemnie przysięgi, bo i nadal poszukiwać ich nie przestanę. Przysięgłam chwilowo, zabłysła mi złudna nadzieja. Przyjaciel nieznany, czyli raczej dawno zapomniany, miał mi dostarczyć dowodów jakie Opatrzność złożyła w jego ręce. Ireneusz Moulin posiadał bruljon listu w którym wymieniono jednego z zabójców doktora Leroyer. Po ten to właśnie list jeździłaś teraz na plac Królewski.
— Ach! zawołała Berta, teraz pojmuję wszystko!
— Na nieszczęście jeden ze wspólników morderstwa, dowiedział się widocznie o istnieniu tego dowodu, ciągnęła dalej chora; zniszczono więc ten list, i kto wie czy nie zgubią lada dzień Ireneusza, tak, jak przed laty dwudziestu zgładzili twojego ojca. Pojmujesz teraz moją rozpacz i moje obawy? Wokoło mnie wszystko niszczeje i proch się rozpada. Nic już nie mam przed sobą... straciłam ostatni promyk nadziei!...
Dziewczyna zapatrzona w matkę, słuchała jej z wyraźną uwagą. Ostatni wykrzyk zawiedzionego macierzyńskiego serca, zabolał ją głęboko.
— Nic nie masz matko przed sobą? powtórzył z żalem, o mnie jak widzę zapominasz więc zupełnie?... Zapominasz, że tych zbrodniarzów jam naocznie widziała, że ich twarze na zawsze pozostaną w mojej pamięci, że poznam ich wszędzie!... Treść tego listu, Ireneusz; zapewne umie na pamięć, opowie ci ją więc skoro się z tobą zobaczy. Mam nadzieję, że go wkrótce uwolnią, a wtedy we dwoje rozpoczniemy dzieło rehabilitacyi, i może to co wam się nie powiodło, my szczęśliwie do skutku doprowadzimy. Jestem gotową na wszelkie poświęcenia, stanę do walki o cześć ojcowską odważnie, choćby w tej walce życie położyć mi przyszło!...
— Ach! dziecko ukochane... aby ci Bóg pobłogosławił!... zawołała z wzruszeniem pani Leroyer. I cóż zamyślasz uczynić?
— Pomszczę śmierć mojego ojca!
— Ależ to zadanie przechodzące twe siły!... Cóż zdołasz sama wobec tylu wrogów?...
— Sama, nic... bezwątpienia; ale przy pomocy Ireneusza Moulin, mogę zdziałać wiele. Czekać więc będę niecierpliwie na jego uwolnienie.
— Dobrze drogie dziecię!... Może nareszcie przyjdzie upragniona chwila wykrycia morderców, tak gorąco przezemnie wyczekiwana. Pójdziemy prosić o tę łaskę Boga, na mogile twojego ojca.
— Na grobie. ojca? pytała Berta z zdumieniem. Czyż ten grób istnieje?
— Tak.
— Gdzież on się znajduje?
— Na cmentarzu Montparnasse, w pobliżu grobu Abla.
— Jakąż nazwę wyryto na kamieniu?
— Żadnej. Jeden wyraz jest tam krwawemi zgłoskami wypisany, a mianowicie: „Sprawiedliwość“.
— Tak jak na kopercie którą przyniosłam od Ireneusza?
— Tak.
— Pokażesz mi więc matko ten grób tak drogi dla mojego serca.
— Najchętniej. Gdybym zaś zmarła nie doczekawszy tej chwili, Moulin będzie twoim przewodnikiem.
— Dla czego mówisz matko ciągle o śmierci? Czyż nie pojmujesz jaką mi boleść to sprawia?
— Ach! z każdą chwilą czuję uchodzące życie!... jęknięła wdowa. Tyle przecierpiałam, że nie mam już siły żyć dłużej!...
— Matko!... nie trać nadziei!... zawołała Berta. Dołożę wszelkich starań, by przy pomocy Ireneusza wykryć tych podłych zbrodniarzów, za których mój ojciec padł niewinnie ofiarą.
Pani Leroyer z westchnieniem opuściła głowę. Biedna kobieta w rzeczy samej zbierała ostatki sił. Była dogorywającą już prawie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.