Dwie sieroty/Tom III/XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

— Ta kobieta została zraniona wystrzałem z palnej broni, w głowę część czaszki, rzekł sam do siebie. Odłamek kuli tkwi tutaj, czuję go pod palcem. Trzeba przygotowywać operację, straszliwą operację, z której wyniknie śmierć lub wyleczenie!
Godzina urzędowej wizyty upłynęła.
Loriot wydawszy posługaczowi kilka nowych poleceń dotyczących Estery, wyszedł z jej celi.
— Spróbuję... powtarzał, idąc do innych chorych.
Po ukończonej wizycie w Chareutou, wrócił do domu, jak to czynił codzień, ażeby zjeść śniadanie przed wyjściem do chorych na miasto.
Przede drzwiami domu w którym mieszkał przy ulicy Cuvier, spotkał się z Henrykiem de la Tour-Vandieu wysiadającym z powozu.
— Jak się masz Henryku! wołał ściskając rękę młodzieńca. Mam nadzieję że przyjeżdżasz nie do doktora, ale do przyjaciela.
— Nie mylisz się w tym razie. Tak jesteś od pewnego czasu zajętym, że prawie niewidujemy się z sobą, z czem mnie pogodzie się jest trudno. Chciałbym zjeść z tobą, śniadanie.
— Z największą przyjemnością ofiaruję ci takowe.
I dwaj przyjaciele trzymając się pod ręce, weszli na wschody.
Edmund wprowadził Henryka do swego gabinetu i pozostawił go na chwilę, aby dać rozporządzenie służącej, poczęta powrócił do gościa.
— Jakże? czy jesteś zadowolony ze swojej nowej posady? zapytał przybrany syn Jerzego.
— Nie można być bardziej zadowolonym; odparł Edmund. Pomoże mi to wiele do studjów niezbędnych do celu jaki sobie obrałem.
— Jakiż to cel?
— Wyrobić sobie sławę w tej specjalności i mieć kiedyś dom własny dla chorych umysłowo.
— Zdaje się, że nietrudno ten cel osiągnąć?...
— Zapewne, odrzekł Loriot z uśmiechem, lecz tylko w takim razie, jeżeli się ma kapitał na kupno i urządzenie podobnego Zakładu.
— To rzecz najmniejsza! zawołał Henryk.
— Mnie się zaś zdaje, że to rzecz wielkiej wagi.
— Czyż niemasz przyjaciół którzy by byli szczęśliwemi mogąc ci przyjść, z pomocą, gdybyś im uczynił ten zaszczyt zażądawszy od nich tego?
— O! wiem dobrze, iż na ciebie mogę rachować i nie zawahałbym się prosząc cię o pomoc, nawet o pomoc pieniężną. Lecz mam nadzieję, że za lat kilka z własnych oszczędności zbiorę potrzebną sumę i będę mógł urzeczywistnić moje marzenia, bez uciekania się do twojej kieszeni.
— Za lat kilka? dla czego czekać tak długo?
— Bo to jest konieczne. Dyrektor Zakładu w tak młodym jak ja wieku, nie wzbudzałby potrzebnego zaufania.
— Może po części masz rację, ależ człowiek żonaty staje się od razu poważnym, a przecież ożenisz się niezadługo?
Edmund zbladł, posłyszawszy te słowa.
— Ożenić się? — zawołał, mnie?... Nigdy!...
Henryk spojrzał na niego zdumiony.
— Jakto... nigdy? — odrzekł. Wiem że miałeś inne zamiary. Mówiłeś o ożenieniu się w sposób zupełnie inny.
— Ha! człowiek zmienia zapatrywania, i ja moje zmieniłem, rzekł głucho Edmund.
— Boże! zawołał żywo Henryk, widząc smutek przyjaciela, czyż ja nie zraniłem przypadkiem twojego serca?... Nie obudziłem w nim jakich bolesnych myśli? Żałuję tego mocno, mówił adwokat. Zgrzeszyłem przez nieświadomość. Przebacz mi, przebacz!
— Nie żądaj przebaczenia przyjacielu, bo nie zawiniłeś wcale, odparł smutno Loriot. Jeżeli twoje słowa wywołały chwilowo mą boleść, to ona już przeszła. Jestem zresztą nierozsądny, bo niechcę się wyleczyć. Przyjmuję cierpienia i trwam w nich, sprawione mi przez tę, którą kocham, którą zawsze będę kochał, pomimo tego, co nastąpiło.
— Cóż więc takiego się stało?
— Rzecz bardzo smutna!...
— Kochałeś... byłeś kochanym...
— Tak sądziłem przynajmniej...
— Któż więc zerwał to wszystko?
— „Ona!“ Tu Edmund zerwał się z krzesła, ujął obie ręce Henryka i uścisnął je z serdecznem wzruszeniem mówiąc dalej:
— Ach! gdyby to tylko!... byłaby przynajmniej jakaś pociecha w mojej rozpaczy, ale przeciwnie!... Ona dała mi do zrozumienia, że w zamian za serce które jej oddałem, płaciła mi równą miłością, a to było kłamstwem!... bo ona... ona mnie zdradzała!...
— Jestżeś tego pewnym? zapytał Henryk.
— Zdradzała mnie!... zdradzała!... wołał dalej Edmund, zdradzała nikczemnie... niemiłosiernie. To niegodne... szkaradne!... Opuściła umierającą matkę, aby się widzieć na mieście w nocy z kochankiem!...
— To niepodobna!!.. wykrzyknął Henryk, niemogąc uwierzyć w podobną przewrotność charakteru.
— A jednak tak było...
— Może dozwoliłeś się ułudzie fałszywym pozorom?
— Niestety! miałem w ręku potępiające ją dowody!...
— Jakie?
— Jeden ci tylko przytoczę. Oddano mi broszę pozostawioną przez Bertę o jedenastej wieczorem w dorożce, która ją przywiozła ze schadzki.
— Dowodzi to tylko że panna Berta jechała dorożką, ale niekoniecznie to być mogło dla widzenia się z kochankiem. Tu jej wieczorem wycieczka mogła być rzeczą całkiem niewinną...
Edmund potrząsnął głową przecząco.
— W takim — razie, odrzekł, gdyby nie miała nic do ukrywania, byłaby szczerze wszystko opowiedziała.
— Zapytywałeś ją o to?
— Naturalnie.
— Mówiłeś że ją posądzasz?
— Wszakże jej sam oddałem medaljon pozostawiony w dorożce.
— I nie próbowała się usprawiedliwić?
— Odmówiła mi w pogardliwy sposób wszelkiego tłumaczenia.
Henryk zadumał chwilkę, a potem.
— Powołanie moje, rzekł, nauczyło mnie zgłębiać położenia, jakie na pozór wydają się być prostemi, a w głębi rzeczy bywają o wiele więcej niż się wydają zawikłanemi. Niedowierzam pozorom, a najwyraźniejsze nieraz dowody wydają mi się zawsze być wątpliwemi. Czyż więc ta młoda osoba niemogła mieć jakiego polecenia, jakiegoś ważnego czynu do spełnienia, a przytem była, być może związana słowem do dotrzymania tajemnicy, której nie miała prawa tobie wyjawić?
— Nie! — po sto razy nie!... odparł zgnębiony Edmund. Berta niemogła mieć żadnej uczciwej tajemnicy przedemną! W około niej niemasz nic tajemniczego. Znałem najdrobniejsze szczegóły jej położenia. Jakąż więc inną tajemnicę oprócz miłosnej, mogłaby ukrywać przedemną? Wyjechała z domu wieczorem, podczas straszliwej burzy, i udała się na Plac Królewski. Ostrzegałem ją, że najmniejsze wzruszenie może zabić jej umierającą matkę!... Ale cóż ją to. obchodziło, gdy chciała biedź na schadzkę z kochankiem? Bez litości dla matki, którą pozostawiła samotną na śmiertelnym łożu, odeszła i kazała się zawieść tam, gdzie ci mówiłem, a doróżce kazała się zatrzymać opodal domu w którym na nią czekał kochanek i podczas ulewnego deszczu doszła pod Numer 24, gdzie bawiła blizko dwie godziny.
— Zkądże wiesz to wszystko?
— Wsiadła przypadkiem do dorożki mojego stryja Piotra Loriot i w jego to ręce wpadł ów medaljon będący dowodem jej zdrady. Ha! cóż czy jesteś przekonanym teraz?
Henryk zadumał przez chwilę, a potem:
— Czy chcesz abym ci powiedział co myślę? wyrzekł.
— Proszę cię o to.
— Otóż nie jestem wcale przekonany o winie ze strony Berty.
— Jakto?... ty jeszcze wątpisz? zawołał Loriot.
— Nietylko wątpię, ale niewierze zupełnie, a oto powody mojego niedowiarstwa, posłuchaj! — Jakkolwiek zepsutą moralnie może być kobieta, jedno uczucie góruje w niej po nad wszystkiemi innemi, to jest uszanowanie prawie zabobonne na widok śmierci, szczególnie jeżeli śmierć zabrała tych, którzy jej byli drogiemi. Młoda dziewczyna, w której winę uwierzyłeś, wiedziała że jej matka jest umierającą, wiedziała że najmniejsze wzruszenie zabić ją może. W takich warunkach nie opuściłaby domu napewno, ażeby iść na schadzkę z kochankiem, na to bym przysiągł i głowę w zakład postawił. Musiała mieć inny powód do pojechania na Plac Królewski, powód jakiś bardzo ważny i groźny!... Kto wie, czyli w tym razie nie wypełniała danego przez matkę rozkazu? Odmówiła ci tłumaczenia, niechciała się usprawiedliwić jak mówisz... Dla mnie jest to dowodem właśnie jej niewinności.
— Jej niewinność!... Ha! ha! powtórzył z szyderstwem Edmund.
— Tak jest, mój przyjacielu. Gdyby cię nie kochała i była winną, zapytałaby ciebie, jakim prawem posądzasz ją i ośmielasz się śledzić jej postępowanie? — Na twoje oskarżenie byłaby odpowiedziała; „Nie jestem jeszcze ani twoją narzeczoną, ani twoją żoną!... Gdybym nawet miała kochanka, cóż tobie do tego?“ — Tak zaś pełne godności milczenie, było jedyną jej odpowiedzią. Wolała cierpieć niesłusznie, aniżeli zdradzić powierzoną sobie tajemnicę.
— Ale jakaż to może być tajemnica? pytał Edmund w gorączkowem uniesieniu. Powtarzam, że ona niema i mieć nie może żadnej tajemnicy.
— Mówił byś inaczej mój przyjacielu, odrzekł Henryk de la Tour-Vandieu, gdybyś tak jak ja słyszał codziennie wyznania ludzi, jacy niemogą nic zataić przed swoim obrońcą. W najzacniejszych rodzinach, mam na to dowody, zdarzają się nieraz najhaniebniejsze, przerażająco smutne tajemnice, jakich istnienia świat niepodejrzywa wcale! Jeżeli zresztą, nieufność wkradła się do twojego serca, trzeba się było dowiedzieć do kogo Berta jeździła wśród nocy?
— Dowiadywałem się właśnie...
— I cóż?
— Poszedłem nazajutrz rano na Plac Królewski i zapytywałem...
— Kogo?
— Odźwierną, tego domu. Nie mogłem pytać kogo innego.
— I cóż ci powiedziała?
— Że w przed dzień wieczorem niewidziała żadnej młodej osoby wchodzącej tamże. Wymieniłem jej na wypadek nazwisko Monestier. Odźwierna odpowiedziała mi, że zna to nazwisko, i że pewien młody człowiek, jeden z jej lokatorów zapytywał ją o nie. Wszak to wystarczające?
— Niezupełnie, jak sądzisz. Widziałeś tego człowieka?
— Nie widziałem go.
— Dla czego?
— Ponieważ siedział w więzieniu.
— W więzieniu? — zawołał Henryk. Ależ w takim razie niemógł, rzecz prosta przyjmować u siebie panny Monestier?
— Naturalnie; odparł Edmund, ale widocznie znał Bertę i zapewne użyczył swego mieszkania któremu z przyjaciół, ażeby tenże mógł się z nią widywać.
— Zwykła logika zakochanych!... odrzekł młody adwokat. Wybacz mój drogi, ale twoje dowodzenie niema żadnej podstawy.
— Przekonaj mnie więc że się mylę!...
— Z czasem dowiodę ci tego, mam nadzieję. Mówisz I więc, że się to działo na placu Królewskim? zapytał Henryk po chwili milczenia.
— Tak.
— Czy nie wiesz jak się nazywał ten człowiek, ów uwięziony?
— Nazywa się on Ireneusz Moulin.
Przybrany syn księcia Jerzego, zerwał się żywo.
— Znasz go więc? zapytał Edmund.
— Znam. Jest to mężczyzna blizko czterdziestoletni, przybyły niedawno z Londynu, który mogę cię upewnić, nie jest w Bercie ani zakochanym, ani też niepobłażałby żadnym brudnym miłostkom z jej strony. Ireneusz Moulin jest to uczciwy człowiek, niesłusznie oskarżony o należenie do tajnego stowarzyszenia. Broniłem go przed sądem policyi Poprawczej i uwolniono go. Jedna z jego odpowiedzi danych sędziemu śledczemu, wprowadza mnie na domysł, że w samej rzeczy istnieją jakieś tajemne stosunki pomiędzy nim a rodziną Monestier, lecz mam najgłębsze przekonanie, że te stosunki są jaknajuczciwszemi...
— Ha! gdybym mógł temu uwierzyć!... wyjąknął Loriot.
— Nic ci nieprzeszkadza przekonać się samemu.
— Jakim sposobem?
— Ireneusz Moulin został uwolnionym. Idź do niego i powiedz, że ja cię przysłałem, opowiedz mu wszystko, bo ten człowiek zasługuje na zaufanie. Nie zdradzi napewno tajemnicy jeśli ta do niego nie należy, lecz znajdzie jaki sposób wytłumaczenia ci powodu obecności panny Monestier w jego mieszkaniu podczas jego nieobecności. No... jakże, czy cię to uspokaja?
Edmund poruszył głową z niedowierzaniem.
— Nie ufasz zatem mym słowom?
— Niech Bóg uchowa mój przyjacielu, ale tyle wycierpiałem, tyle dotąd cierpię, że zwątpiłem o tem, ażebym mógł się kiedykolwiek pocieszyć. Zanim uwierzę iż byłem szalonym i ślepym, że podejrzywałem niesłusznie tę dziewczynę! zanim pójdę upaść do stóp Berty i błagać o przebaczenie, potrzeba mi niezbitych dowodów jej niewinności.
— Jeden tylko Ireneusz Moulin dostarczyć ci je może.
— A więc pójdę do niego dziś jeszcze.
W tej chwili weszła służąca oznajmując, że śniadanie na stole. Dwaj przyjaciele przeszli do jadalnego pokoju.
— Tak, drogi Edmundzie, rzekł Henryk ściskając rękę młodego doktora, nie sądź iż twoje szczęście przepadło bez ratunku. Odnajdziem je, mówię ci to z przekonania.
— Gdyby to mogło być prawdą!... wyszepnął Edmund łzawym głosem.
Przy stole Loriot wydawał się być mniej smutnym. Henryk uczynił wszystko co było w jego mocy, aby go rozweselić i natchnąć nadzieją.
Dwaj młodzi ludzie pili właśnie kawę. gdy odgłos dzwonka rozległ się w przedpokoju.
— Otóż przybywa jakiś chory, który nam przerwie rozmowę, wymruknął Edmund.
Za chwilę ukazała się służąca z listem w ręku.
— List do pana doktora od jakiejś pani, wyrzekła.
— Któż go przyniósł?
— Lokaj ubrany jak jaki jenerał, cały naszyty złotemi galonami.
— Do czarta! mój drogi... zawołał śmiejąc się Henryk, to jakaś pacjentka z wielkiego świata!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.