Dwie sieroty/Tom IV/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Pani Dick-Thorn kończyła właśnie śniadanie gdy służący zaniepokojony o następstwa swojego czynu, otworzy! drzwi jadalni.
— Czego chcesz? zapytała pani.
— Przepraszam za przekroczenie rozkazu, ale zdawało mi się iż powinienem zawiadomić że jakiś pan żąda koniecznie widzieć się z panią.
— Wiesz dobrze iż nieprzyjmuję nikogo.
— Powiedziałem mu o tem.
— No, i cóż? Nalega i niechce ustąpić. Dał mi swój bilet.
Klaudja spojrzała na bilet na którym było napisane: „Fryderyk Bérard.“
— Nieznam! — zawołała niecierpliwie.
— Ależ on niechce ustąpić...
— To wyrzuć go za drzwi! — Kiedy on wygląda na wielkiego pana... Kazał mi powiedzieć, że przybywa z Brunoy.
Te słowa wywarły piorunujące wrażenie. Pani Dick-Thorn drgnęła i mocno pobladła. Wyrazy te tak proste na pozór, wskrzesiły w jej umyśle złowrogą przeszłość, zbudziły w duszy straszny niepokój.
Ów gość był niezawodnie panem tajemnicy nieznanej jak sądziła nikomu. Kto więc jest ów człowiek narzucający się jej w ten sposób i wdzierający się gwałtem do domu za pomocą tajemniczego hasła któremu musiała być posłuszną.
Klaudja podniosła się i z udaną jak mogła najlepiej obojętnością:
— Wprowadź tego pana Bérard do małego salonu, wyrzekła, ja tam przyjdę za chwilę.
Służący wyszedł zadowolony że nie otrzymał połajania a bardziej jeszcze zdziwiony wpływem jaki na jego panią wywołało słowo: „Brunoy.“
Oliwja słuchała całej tej rozmowy.
— Matko, wyrzekła po wyjściu służącego, czy się domyślasz kto jest ów gość, który tak gorąco pragnie się widzieć?
— Niezupełnie... lecz sądzę że pewnie zażąda zaproszenia na dzisiejszą zabawę, powołując się na rekomendację pewnej osoby jaką znałam kiedyś. Z resztą, dowiem się zaraz o co chodzi. Zaczekaj tu na mnie me dziecię.
Służący wprowadził pana de la Tour-Vandieu do małego gabinetu Klaudyi, tego samego w którym widzieliśmy ukrywającego się Jana Czwartku na początku opowiadania.
W chwili mającego nastąpić ujrzenia dawnej swojej kochanki, której nie widział od lat tylu, Jerzy doświadczał gwałtownego wzruszenia.
Spotkanie będzie burzliwe, niewątpił o tem, i chociaż zdecydowany na pozwolenie zwyciężenia siebie, przerażał się na myśl o rozmiarach do jakich walka dojść mogła.
Przywoławszy w pomoc całą odwagę i pokrywając obojętnością wewnętrzny niepokój, oczekiwał z oczyma wlepionemi w portret Klaudyi, zawieszony naprzeciw portretu zmarłego Dick-Thorn.
Siedział obrócony plecami do drzwi uchylonych.
Upłynęło tak kilka minut, gdy odgłos lekkich kroków i szelest jedwabnej sukni dobiegły uszu jego.
Nieporuszając się z miejsca, siedział zatopiony w przyglądaniu się portretów.
Drzwi otworzyły się i zamknęły. Książę zbladł.
Weszła Klaudja. Postąpiła kilka kroków ku gościowi, którego twarzy widzieć niemogła, zapytując:
— Czy to pan tak nalegałeś ażeby zostać przyjętym?
Jerzy usłyszawszy ów głos tak dobrze sobie znany, odzyskał siłę panowania nad sobą i odwrócił się nagle.
Pani Dick-Thorn poznała go za pierwszym rzutem oka.
Na tak niespodziewane zjawisko, dreszcz wstrząsnął nią od stóp do głowy.
— A więc to pan jesteś? wyjąknęła, powinnam się była tego domyśleć!...
— Tak, to ja... pani! — odrzekł Jerzy wstając z ukłonem.
— Ale co znaczy to przybrane nazwisko pod którym kazałeś się pan zameldować?
— Rzecz najprostsza w świecie! — Wszak otrzymałem uprzejme zaproszenie od pani na dzisiejszą zabawę? Rachując na moją obecność dziś wieczorem, niebyłabyś może zechciała przyjąć mnie rano. Mnie zaś szło o to ażeby się z panią zobaczyć bezzwłocznie i nawet ażeby cię zadziwić!...
— Zadziwić... mnie? powtórzyła Klaudja. W jakim celu?
— W tym celu, ażeby ci oszczędzić bezużytecznych zabiegów i kłamstw kompromitujących. Znajdujemy się razem porozmawiajmy więc jako dawni przyjaciele, jeżeli pani zechcesz. A teraz proszę, powiedz mi pani co masz powiedzieć o małżeństwie mojego przybranego syna? Słucham cię z wielką ciekawością.
I usiadł na fotelu z miną spokojną zaciekawionego człowieka.
Pani Dick-Thorn nie ochłonąwszy jeszcze z pierwszego wrażenia, usunęła się na krześle patrząc zdumiona na dawnego swego kochanka.
Dla każdego innego, ale nie dla niej, Jerzy zmienionym był do niepoznania, do tego stopnia upłynione lata wycisnęły piętno na tej twarzy pooranej zmarszczkami, na tej wyłysiałej głowie i na tych oczach przygasłych.
Pomimo jednak tej zgrzybiałości przedwczesnej, książę albowiem nie miał jeszcze lat sześćdziesięciu, postawa jego zdradzała wielkiego pana i jego twarz wyniszczona nosiła toż samo piętno.
Jerzy de la Tour-Vandieu, niepodobnym był do onego niegdyś obdłużonego margrabiego żyjącego własnym przemysłem i oszukaństwem, ale dla Klaudyi Varni był to zawsze tenże sam człowiek.
— A zatem Jerzy... wyszepnęła, niemasz mi nic więcej do powiedzenia? po tylu latach rozstania...
— Rozstanie nasze nastąpiło za zezwoleniem i ugodą stron obu, odrzekł. Nie myślałem już o tobie, co szczerość wyznać mi nakazuje; sądzę że i ty ze swej strony zarówno o mnie zapomniałaś.
— Może się pan mylisz...
— Jakto? mój obraz był przytomnym twojej pamięci nawet podczas upojeń szczęśliwych dni małżeństwa, bo przecież byłaś zamężną? To nie bardzo pochlebne wyznanie dla tego biednego Dick-Thorna!
— Moje wspomnienia nie miały nic wspólnego z miłością! — przerwała głucho Klaudja.
— Tem gorzej! Lepiej było zapomnieć o błędach młodości do których pani robisz aluzję.
— Ja niezapominam nic... nigdy!
— Źle pani robisz! Zbyt dobra pamięć bywa niekiedy rzeczą niedogodną!...
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewien i życzę aby nienadeszła chwila w której przekonałabyś się pani o tem.
Klaudia podniosła głowę. Spojrzała Jerzemu wprost w oczy, w same oczy, jak mówię, i odpowiedziała z cicha:
— Strzeż się!... Zachodzi pomiędzy nam jakieś nieporozumienie, co do którego chcę ciebie objaśnić. Nie jestem idź dzisiaj Klaudję Varni, kochankę Jerzego margrabi de la Tour-Vandieu, wiedz o tem!... Pogróżki, jakie byś mógł zwrócić do Klandyi, nie dosięgnę pani Dick-Thorn,. wdowy po dżentlemenie, którego mściwość poświadczy cała Anglja! Pani Dick-Thorn, ma licznych i potężnych przyjaciół, których opieka osłoniłaby ją w razie gdyby ją kto śmiał zaczepić!... Niech wasza książęca mość wie o tem, że nie zalezę od nikogo... Nie obawiam się niczego... Niektórzy zaś ludzie mimo że wysoko położeni, nie mogą tego powiedzieć o sobie.
Myśl ukrywająca się w tych słowach, została należycie przez księcia zrozumianą.
— Mylisz się pani, odrzekł. Gdyby kto chciał ciebie zaczepić, to nie ja upewniam. Byłoby mi bardzo bolesnem, Gdybyś mnie chciała uważać jako wroga. Jestem nieufny być może, i sądzę że mam ku temu prawo, ale nie jestem nieprzyjaźnie usposobiony. — Zaprosiłaś mnie pani do siebie... Przyszedłem, przyspieszywszy nieco godzinę wizyty... Jestże to zbrodnią?... Te kilka słów dopisanych do listu wzbudziły moją ciekawość... Pragnę dowiedzieć się jaknajprędzej szczegółów dotyczących mojego syna i czekam na objaśnienie.
— Moja ciekawość musi być pierwej zaspokojoną, o powiedziała wdowa. Jakim sposobem dowiedziałeś się pan że pani Dick-Thorn jest dawną Klaudją Varni?
— Kazałem się dowiedzieć.
— Przez policję? szepnęła.
— Bynajmniej. Ten kogo posłałem, udał się do Angielskiej ambasady, do wydziału paszportowego i wypytał o wszystko tak, aby pani niezaszkodzić.
— A gdyś pan sprawdził tożsamość osoby, czy jedynie ciekawość sprowadza pana tu do mnie?
— Ma się rozumieć. Jakiż mógłby być inny powód?
Klaudja gorąco się uśmiechnęła.
— To niepochlebia mojej miłości własnej, odpowiedziała.
— Droga pani, rzekł Jerzy: po tak długim rozłączeniu dziś gdy moje włosy zbielały, komplimenta i z miłości nie byłyby właściwemi. Jedynie szczerość winna panować w naszym stosunku.
— Choćby nawet była ostrą, raniącą? dokończyła Klaudja. A zatem pan niczego się nie obawiasz?
— Niczego! odrzekł Jerzy drżącym zlekka głosem. Żądam wytłumaczenia, ot! wszystko.
— Może to tłumaczenie będzie nieco długie?
— A niemoglabyś pani go skrócić?
— Nie podobna!
— A więc zechciej czas na to poświęcić. Słucham... Jestem na pani rozkazy.
I przechyliwszy się w fotelu Jerzy, zbierał całą uwagę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.