Dwie sieroty/Tom IV/XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.

— Tak sądzisz pan; powtórzyła Klaudja, a więc nie wiesz na pewno?
— W rzeczy samej nie wiem...
— To jest dla mnie zagadką, której wyjaśnienie usłyszeć bym pragnęła.
— Nic prostszego, odparł Henryk. Mój ojciec wyjechał do Włoch, ale niemając powodu któryby go zmuszał jechać tam, a nie gdzieindziej, zmienił w drodze swój pierwotny zamiar.
— I nie pisujesz pan do niego?
— Nie pani, bo niewiem dokąd adresować listy.
— Zatem nie odseła się nadchodzących listów do niego adresowanych?
— Byłoby to niepodobieństwem. Wszystkie listy składają się na ojca biurku, w jego gabinecie. Gdy wróci, zastanie tam zaproszenie pani wraz z innemi papierami.
— To dziwne! zawołała pani Dick-Thorn. Jego książęca mość jest jak widzę szczególniejszego usposobienia.
— — Widocznie potrzebował wypocząć, objaśnił młody adwokat. Chciał się usunąć na jakiś czas od wszystkich interesów.
Klaudja zadumała w milczeniu. Myślała sobie:
— Jerzy musi bywać potajemnie nocą w swoim pałacu. dla przeczytania listów przychodzących do niego. Najlepszym tego dowodem jest, że odebrał mój list. Ale dla czego otacza się taką tajemnicą? Muszę ja odkryć co to znaczy? Prosił mnie o zwłokę do jutra pod pozorem że się musi rozmówić z swym synem, a syn myśli że on jest we Włoszech? A więc nie zobaczą się z sobą... Miałżeby zamiar mnie oszukać?
— Nieobecność ojca musi być dla pana powodem wielu kłopotów? dodała głośno.
— Bynajmniej pani.
— A więc to nie pan zarządzasz jego interesami?
— Nie pani, ja niczem się nie zajmuję. Mój ojciec ma pełnomocnika który prowadzi jego interesa.
— Zdaje mi się że niejakiego Fryderyka Bérard?
— Marcina Pigard, pani.
— Który mieszka na ulicy Pot-de-fer...
— Ależ bynajmniej. Marcin Pigard mieszka u nas w pałacu, przy ulicy świętego Dominika.
— Ach! pomyliłam się!... Ten Bérard zajmuje się interesami u kogo innego.
Klaudja teraz już nie wątpiła. Miała teraz pewność że książę ukrywał się pod tym samym nazwiskiem, którego użył dziś rano.
— Czuję niebezpieczeństwo, pomyślała, ale będę się mieć na baczności.
— Co znaczą te rozpytywania? myślał jednocześnie Henryk. Co może obchodzić panią Dick-Thorn podróż mojego ojca, i nazwisko jego pełnomocnika? Miałożby być w tem coś więcej oprócz kobiecej ciekawości?
Dowiedziawszy się tego o czem chciała wiedzieć Klaudja którą obowiązki pani domu powoływały w inną stronę, opuściła Henryka.
Miody adwokat wraz z Edmundem Loriot przeszli do gabinetu przeznaczonego na palenie, gdzie cygara hawańskie oczekiwały na gości.
Ireneusz Moulin tymczasem znajdował się wszędzie. Rozciągał nadzór nad najmniejszemi szczegółami balu, niezapominając iż nadchodzi tak niecierpliwie oczekiwana przezeń chwila.
Jeden z lokajów otrzymał rozkaz zawiadomienia go, skoro tylko kto się zgłosi do niego.
Wyrachował że Berta wyjechawszy o w pół do jedenastej z ulicy Notre-Dame-des-Champs, powinna przybyć przed kwadransem na dwunastą.
O północy, po przekąsce zjedzonej w bufecie, artyści Teatru Gymnase, odegrać mieli Wodewil, nie trwającej dłużej po nad dwadzieścia pięć minut, po którym miały nastąpić żywe obrazy, poprzedzające muzykalną część wieczoru.
Ireneusz Moulin uważał przeto że będzie miał czas, skoro tylko Berta i Jan Czwartek przybędą, urządzić pośród żywych obrazów sceniczne przedstawienie, jakie sprawi pewną sensację.
Jedenasta wybiła.
Mniemany marszałek dworu, opanowany nerwowym drżeniem, niemógł chwili jednej ustać spokojnie na miejscu. Przechadzał się po kurytarzu, wyglądał na wschody, i wzdrygał się za każdym odgłosem dzwonka u bramy.
Nakoniec spotkał służącego, którego postawił na czatach.
Lokaj zbliżywszy się, rzekł:
— Panie Laurent, przyszedł fryzjer do czesania artystów, czy może wejść?
— Natychmiast... Będę na niego czekał na zakręcie małych wschodów.
Jan Czwartek ukazał się, świetny, zmieniony do niepoznania. Zrobił według jego własnego wyrażenia, toalotę olśniewającą. Miał czarne pantalony, nabyte w Tempie, nieco przetarte, ale wieczorem wyglądające porządnie, tużurek tego samego koloru i wysoki cylinder.
Pod lewą ręką trzymał tekturowe pudełko z perukami, przewiązane różową wstążką.
— Panie Laurent! rzekł zapuszonym tonem, jestem na pańskie rozkazy. Poleciłeś mi pan ażebym był punktualnym, a więc stawiam się na oznaczoną godzinę.
— Dobrze, odparł Moulin. Franciszku, dodał zwracając się do służącego, idź do swoich obowiązków. Czekam tu na jedną z artystek która ma przybyć. Przyprowadzisz ją, skoro się ukaże.
— Dobrze, odrzekł lokaj, i odszedł.
— Wychodząc ze sceny, mówił Ireneusz, skoro pozostali oba sami ze Czwartkiem, otworzysz te drzwi! które się znajdują za kulisami w głębi teatru. Dostawszy się do sieni, umykaj co sił temi schodami jakie prowadzą na podwórze, a z podwórza na ulicę.
— Doskonale!... a gdzie się zobaczymy? zapytał Jan Czwartek.
— Jutro, w zwykłym miejscu, o zwykłej godzinie.
— A więc ty nie uciekniesz wraz zemną?
— Bynajmniej. Mam zamiar pozostać tu jeszcze dni kilka, ażeby widzieć co się dziać będzie.
— A jeśli pani Dick-Thorn zacznie cię badać?
— Odpowiem jej tak, że odwrócę wszelkie jej podejrzenia.
— Rozumiem.
— Ale posłuchaj. Uciekniesz tylko w razie popłochu. Gdyby zaś nie zaszło nic nadzwyczajnego, oczekuj na mnie w pokoju do którego cię teraz zaprowadzę, i gdzie się będą ubierali prawdziwi aktorzy. My zaś przebieramy się w przyległym gabinecie.
— Będzie popłoch... oj będzie! mruknął Jan Czwartek.
— Zkąd o tem wnosisz?
— Mam dowód żem się nie pomylił, i że ta Angielka, to kobieta z Neuilly!... Ale to jeszcze nie wszystko... Dowiedziałem się coś nowego o tym człowieku, jej wspólniku, który zapłacił za zamordowanie doktora z Brunoy.
— Wpadłeś na jego ślady? zapytał żywo Ireneusz.
— Tak.
— Czy to jest książę de la Tour-Vandieu?
— Niewiem... ale ty się możesz o tem dowiedzieć.
— Ja? — powtórzył Moulin z osłupieniem.
— No, tak... Ty, mój stary;
— A to w jaki sposób?
— Wyobraź sobie że spotkałem tego jegomościa na rogu Berlińskiej ulicy. Poznałem gdy za pierwszym spojrzeniem, chociaż przez te lat dwadzieścia djabelnie się postarzał. Wysechł jak szczapa, stary łotr, ale rysy twarzy zostały te same, i oczy się niezmieniły.
— No i cóż dalej?
— Jakto cóż? — Poszedłem za nim... A czy wiesz gdzie on się udał?
— Zkąd mógłbym wiedzieć.
— Przyszedł tu... i siedział przeszło godzinę.
— Tu?! krzyknął Ireneusz. A! zdaje się że masz słuszność. Podczas mojej nieobecności, był tu gość jakiś. Zażądał widzieć się z panią Dick-Tliorn. Pani nieprzyjmowała nikogo. Gość jednak niechciał odejść i rzekł do lokaja: „Powiedz że przybywam z Brnnoy, a przyjmie mnie niezawodnie.“
— I przyjęła go?
— Przyjęła.
— „Przybywam z Brunoy“ użyte było jako hasło, jako znak porozumienia się.
— Jestem tego pewien, odparł Ireneusz, ten człowiek musi być jej wspólnikiem. Ale czy możesz ręczyć żeś się nie pomylił posądzając księcia de la Tour-Vandieu?
— Nie pomyliłem się, napewno! Czy znasz nazwisko tego co tu przychodził?
— Nazywa się on Fryderyk Bérard.
— No! to już trzeba mieć szczęście, takie jak ja je mam... szepnął stary rzezimieszek. Straciłem dziewięć franków pięćdziesiąt centymów, i nie dowiedziałem się niczego od odźwiernej Ale nie żałuję moich pieniędzy.
Tu Jan Czwartek opowiedział swą podróż na tyle dorożki wiozącej Fryderyka Bérard z jednego końca Paryża na drugi.
— Ależ tu djabelnie po pańsku urządzone!... dodał rozglądając się w około, i łatwo byłoby odszukać to biurko w którym Angielka chowa pieniądze. Zdaje mi się że ci już o tem mówiłem?
— A mnie się zdaje że ci powiedziałem iż sobie nie życzę abyś kradł tutaj!... odparł Moulin. Zobaczymy później co nam robić wypadnie. Teraz rozpakuj kostjumy. Tu jest klucz od walizy. Ja idę oczekiwać za panną Bertą, która się jakoś opóźnia dzisiaj.
Jan Czwartek wzruszył wzruszył ramionami patrząc za odchodzącym marszałkiem dworu.
— Takich skrupulatów jak ty mój stary, wymruknął z szyderczym uśmiechem, tutaj nam niepotrzeba. Już po raz drugi dzisiaj nie pozwala mi ręki przyłożyć do ciasta!... To mi to panicz dopiero!... Czy myślisz że ja mam zamiar ubiegać się o nagrodę cnoty?... Nie! z tego nic nie będzie! Znam dobrze moje rzemiosło, wziąłem z sobą wszystko co potrzeba, a po skończonym przedstawieniu, wszrubuję się tu i chwycę pieniądze. Obawia się skargi ten głupiec!... Jeżeli pani Dick-Thorn jest tąż samą kobietą z Neuilly, to po przeczytaniu pokwitowania jakie jej zostawię w szufladzie, dobrze się namyśli, zanim poda skargę do policyi. Zresztą mam tak wielką ku temu ochotę, iż nie jestem wstanie nad sobą zapanować. Gdybym był niewziął zadatku przed dwudziestoma laty za tę całą sprawę, to może bym tego nie uczynił. Ale tak!... to bez skrupułu!...
Tu otworzywszy walizę, zaczął przygotowywać kostjumy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.