Dwie sieroty/Tom V/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

— Zmartwienie? — powtórzył Henryk. Ależ gdyśmy się po raz ostatni widzieli, byłeś zupełnie spokojnym i pełnym nadziei. Czy to ta młoda osoba którą kochasz jest przyczyną twojej zgryzoty?
— W istocie, ona jest przyczyną mojego smutku. Jest chorą... bardzo chorą!..
— Do tego stopnia, że ty doktorze tracisz nadzieję?
— Niewiem, czy mam się spodziewać zwrotu na dobre, albo też zwątpić...
— Jakto to? — Nierozumiem.
— Zaraz ci to wytłumaczę. Miałeś słuszność utrzymując że pomiędzy moją ukochaną Bertą a twoim dawnym klijentem Ireneuszem Moulin, istnieje tajemnica, lecz tajemnica uczciwa, co do której niemam najmniejszego podejrzenia. Tyś się nie mylił. Stoję w obec familijnej tajemnicy, pochodzącej z jakiejś strasznej przeszłości. Berta, jestem tego pewien, jest córką jakiejś ofiary i mimo najwyższych poświęceń Ireneusza, dziś najlepszego po tobie mego przyjaciela, sama stała się ofiarą.
— Berta... ofiarą? — powtórzył młody adwokat ze zdumieniem.
— Tak; ofiarą jakiejś potwornej zbrodni!.. Chciano ją zabić!.. i jest to jakieś cudowne zrządzenie Opatrzności że dotąd żyje!..
— To, co mi opowiadasz, jest straszne!.. Trzeba żebyś zawiadomił policję... żebyś wniósł skargę...
— Zupełnie przeciwnie; — trzeba nam czekać, ażeby winni a nieznani nam ludzie sami się w nasze ręce oddali. Trzeba w tej chwili najwyższą tajemnicą otoczyć Bertę, którą uważają za nieżyjącą, a która by niewątpliwie zginęła, gdyby się dowiedzieli że ocalała. Musisz w imię przyjaźni dopomódz mi w tem Henryku.
— Mów przyjacielu!.. — zawołał z zapałem przybrany syn pana de la Tour-Vandieu. Rozporządzaj moim czasem, moim stanowiskiem, moim imieniem, mną samym!.. Wszystko to jest twoim, wszak dobrze wiesz o tem!
— To, czego od ciebie żądam, jest łatwą rzeczą. Nieprzyjaciele Berty niewiedzą, że biedne to dziewczę nie zginęło, a tem samem niedomyślają się jej obecności w szpitalu św. Antoniego.
— W szpitalu? — wyszepnął Henryk z osłupieniem.
— Tam znaleźliśmy ją po długim poszukiwaniu, tracąc i odzyskując naprzemian nadzieję. Szpital jest miejscem publicznem i jej wrogowie mogą ją tam znaleść, podobnie jakeśmy ją tam znaleźli. Trzeba więc koniecznie ażeby była przez jakiś czas niewidzialną dla ludzkich oczów, mając to na względzie, liczyłem na ciebie.
— I miałeś słuszność. Cóż więc mam robić?
— Jutro — rzekł Edmund jedziemy oba z Ireneuszem zabrać Bertę ze szpitala.
— Czy zdołacie tego dokonać?
— Jej rodzino tylko mogłaby oprzeć się temu, a biedne to dziewczę niema rodziny.
— Przypuśćmy więc, że Berta znajduje się już po za szpitalem, cóż dalej poczniecie?
— Schronimy ją w jakie bezpieczne ustronie.
— Czyż macie takie ustronie?
— Tego przychodzę właśnie żądać od ciebie.
— Odemnie? — zawołał Henryk.
— Tak. Jak widzę, że nierozumiesz mnie wcale.
— Zgadzam się na to; — lubo wydaje mi się nieprawdopodobnem, ażebyś chciał umieścić swoją ukochaną w pałacu de la Tour-Vandieu. Więc we dwa dni wiedziała by o tem cała dzielnica miasta, dzięki gadatliwości służących którym przecież niemożna nakazać milczenia.
— Nie miałem wcale na myśli pałacu de la Tour-Vandieu, ale twój, ojciec posiada na Uniwersyteckiej ulicy swój własny pawillon położony w głębi pięknego ogrodu.
— Tak; w rzeczy samej — odrzekł Henryk. Zupełnie o tem zapomniałem. Pawillon jest umeblowanym i zdatnym na zamieszkanie. Schowany jak gniazdko między staremi drzewami nie wpada w oczy nikomu, ztąd i ciekawość sąsiadów dla niego nie istnieje. Trudno znaleść lepsze po nad to schronienie.
— Oddajesz go więc do mego rozporządzenia?
— Najchętniej!.. Sądzę że nie wątpisz o tem?
— A czy twój ojciec zgodzi się na to?
— Gdyby był w Paryżu, jestem pewien jego zezwolenia. Teraz, podczas jego nieobecności ja sam się rozporządzę.
— Daj mi więc klucze i piśmienne upoważnienie.
— Za chwilę. Muszę się jeszcze porozumieć w tej kwestyi z intendentem mojego ojca.
Przywołany pan Marceli Rigand, stanął przed młodym księciem w postawie pełnej poszanowania.
— Panie Rigand — zaczął Henryk, mój przyjaciel pan Edmund Loriot prosi mnie o małą przysługę. Daleka jego kuzynka przybywa do Paryża na czas kuracji. Lekarze zalecili jej zupełne odosobnienie i spokój bezwzględny. Zauważyliśmy że nasz pawillon przy Uniwersyteckiej ulicy, zupełnie się na ten cel nadaje. Jak pan to uważasz?
— Rzeczywiście myśl wyborna! — Nigdzie nie możnaby znaleść wśród miasta, takiego cichego ustronia. Ulica prawie pusta a mieszkanie znajduje się w wybornem powietrzu; tak właśnie jak potrzeba dla chorej osoby.
— Czy pan masz klucze?
— Mam panie.
— Zechciej je więc dać panu Loriot’owi.
— Za chwilę służyć niemi będę.
— Jakże ci mam podziękować?.. — zawołał Edmund, skoro drzwi zamknęły się za intendentem. Czemże się tobie odwdzięczę?
— Nie dziękuj mi zupełnie. To, co czynię dla ciebie jest taką bagatelą, że wspominać o tem nie warto. Pragnąłbym byś kiedy zażądał odemnie większej, a przynajmniej trudniejszej do wypełnienia ofiary.
— Wierzę w twoją dla mnie życzliwość... A teraz powiedz mi co porabiałeś od tej pory? Widzę że ciągle pracujesz.
— Obecną moją pracę przy jakiej mnie zastałeś nazwać by można rozrywką. Przeglądałem dawne procesa. Mam to dziwne upodobanie. Sprawy sądowe w czytaniu, sprawiają mi wiele przyjemności niźli najbardziej zajmujące romanse. Pochłaniam, że tak powiem, wszystkie znakomitsze sprawy. Czytam oskarżenia, obrony i wyroki. Pragnę się kształcić na tych wielkich wzorach jakie nam zostawili słynni adwokaci lat dawnych i właśnie teraz czytałem bardzo zajmującą sprawę, sądzoną przed dwudziestoma laty, jaką w streszczeniu przedstawiono na owej pamiętnej zabawie u pani Dick-Thorn.
Edmund słuchał pilnie.
— Ach! tak... — zawołał. Jakąż to sprawę?
— Wszakże wiesz dobrze. Ów żywy obraz, zatytułowany: „Zbrodnia na moście Neuilly.“
— Prawda! — ten, który tak przeraził wtedy gospodynię domu?
— Ten sam.
— Więc to nie było fantazyjne, przedstawienie, ale rzecz wzięta w rzeczywistości — zapytał Edmund ze wzrastającą ciekawością.
— Tak; było to prawdziwe zdarzenie. Proces niesłychanie zajmujący! — Posądzono jakiegoś biednego mechanika, o zabicie swojego stryja, doktora z Brunoy.
Loriot usłyszawszy te słowa, zadrżał widocznie.
— Doktora z Brunoy? — powtórzył żywo.
— Tak. Ale jak widzę i ty zasmakowałbyś w takiej literaturze, jeszcze ci szczegółów nie opowiedziałem, a jesteś już zaciekawionym.
— Słyszałem kiedyś o tem — odparł Edmund wymijająco, niechcąc dać teraz bliższego wyjaśnienia a ponieważ rozmaicie mi mówiono, pragnąłbym od ciebie dowiedzieć się prawdy. Mówisz więc że to proces zajmujący?
— Nad wyraz!.. Dziwna po nad nim zaszła jakaś mgła tajemnicza, sprawia silne wrażenie, podbudza wyobraźnię. Najściślejsze badania sędziów i adwokatów, nic stanowczego nie wykryły. Wprawdzie obwiniony synowiec doktora, głową swą spłacił dług sprawiedliwości, jednakże ja mam to przekonanie że zginął niewinnie.
Edmund drgnął pomimowoli.
— Miałażby to być pomyłka sądowa? — zapytał przytłumionym głosem.
— Tak jest niezaprzecznie. Gdyby jeszcze żył kto z rodziny tego nieszczęśliwego i gdyby na pewnych podstawach zechciał wznowić to śledztwo dla oczyszczenia pamięci zmarłego, z radością podjął bym się tej sprawy, i dowiódł bym, że człowiek którego ścięto przy rogatce świętego Jakóba, był raczej ofiarą, a nie winowajcą. O! mój przyjacielu, jakaż by to była świetna obrona!
Loriot słuchał młodego adwokata z niepojętym dla siebie wzruszeniem. Mówił mu jakiś głos wewnętrzny że ta sprawa ma coś wspólnego z Ireneuszem Moulin i Bertą, z panią Dick-Thorn i Esterą Dévieux.
Była chwila gdzie już chciał się zwierzyć swojemu przyjacielowi, ale po głębszej rozwadze przyszedł do wniosku, że cudzej tajemnicy wyjawiać niemożna bez upoważnienia.
Niemógł wszelako oprzeć się chęci dowiedzenia niektórych szczegółów.
— Jakże się nazywał ów mniemany winowajca? — zapytał Henryka.
— Paweł Leroyer.
— A ofiara morderstwa?
— Doktór Leroyer.
— Czy nieszczęśliwy skazaniec miał jaką rodzinę?
— Miał, żonę i dwoje dzieci.
— A czy niewiesz jak się nazywały te dzieci.
— Abel i Berta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.