Dziecię Starego Miasta/Część druga/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV.

Po opisanych wypadkach, w domu na Starem Mieście wszystko znów do dawnego wróciło porządku, i poszło życie powoli, jak ono płynie powszednio, bez wielkich wstrząśnień, bez gwałtownych przewrotów, jednostajnym biegiem, który nie dozwala obrachować ani dni, ani godzin, do siebie podobnych.
Noga Franka, w której otrzymany postrzał nie drasnął kości, goiła się nadzwyczaj szybko, ręka tylko, której zrazu lepiej wróżono, jakoś ciężko leczyć się dawała. Rana była zadana w taki sposób, że trudna była do opatrzenia, co gojenie wstrzymywało. O kuli lub kiju Franek mógł nieco przechadzać się po pokoju, ale ręka wisiała bezwładna, palce poruszały się z trudnością, zmartwiałe, odmawiały posługi.
Mniej teraz odwiedzano chorego, bo i młodzież sama zawyrokowała, że go narażać się nie godziło, a Jędrzejowa, jak lew, drzwi broniła, ujadała się, wpuszczając podejrzanych, pilnowała, aby się kupkami nie schodzili.
Czasami w progu przychodziło do burzy, w której stara owocarka, nie umiejąca słów mierzyć, popędliwa, dała się we znaki dawnym Franka przyjaciołom. Zato dla Anny z coraz większem była poszanowaniem, z troskliwością, prawie z wdzięcznością matki, i ze łzami całowała ją po białych rączkach, na co dziewczę, rozczulone, zapomniawszy żalu, ściskało jej kolana.
Ale, niestety, Anna rzadko bardzo przyjść mogła; ojciec był surowy, pan Edward nieubłaganie ją szpiegował; miała teraz drugą służącą, a zatem mniej powodów do wybiegania na miasto, do dłuższego w niem zatrzymania się. U Franka zabawić jej nie było podobna, ścisnęła jego rękę i odchodziła smutna, a znajdowała go teraz dziwnie chmurnym, coraz posępniejszym, chociaż siły i zdrowie wracało.
Na sercu jego leżał jakiś kamień grobowy, uczucie, z którego sam przed sobą wytłumaczyć się nie umiał; wiedział, że się coś dzieje, że miasto drga całe, że się burzy i wije w chorobie niecierpliwości — a on, siedział zamknięty i bezwładny... ledwie szmer dolatywał go zdaleka.
Nadeszły tak pierwsze dni kwietnia.
Czuć było, że się jakieś straszne zbliża przesilenie. Codzień groźniej a śmielej występował lud, roiły się ulice — gdy, jak grom, nagle spadła na wszystkich wieść o rozwiązaniu Towarzystwa Rolniczego.
A że wszystko naówczas służyło za powód do manifestacyj, nie można było wątpić, że i ten cios, nietrafnie wymierzony na upokorzenie kraju, na zdezorganizowanie go, aby na ruinach nowy nieporządek budować, wywoła także objaw współczucia dla Towarzystwa i jego głowy widomej.
Był też to ostatni dzień triumfu, smutny dzień zaprawdę. Tłumy zbiegały się tysiączne, aby uwieńczyć gmach Towarzystwa i zawiesić na nim godło dawnej Polski, potem popłynęły, wyzywając Zamoyskiego, aby mu okazać, że to, co miało zabić, podnosi, że zacny mąż dobrze się krajowi wytrwałością swą zasłużył.
Znać było w patrzących na te oznaki zapału Moskalach, że gotowi już byli się opierać, że czekali tylko powodu, aby się za broń porwać, za swój oręż jedyny, bo innego nad kij i zwierzęcą siłę nie mieli i nie wierzyli w żaden inny.
Wieczorem dnia tego, gdy umysły młodzieży rozgrzewały się otrzymanem zwycięstwem, starszym głowy zwisły na piersi, brzemienne przeczuciami złowrogiemi. W ludzie rosła śmiałość, rozgorączkowanie, pragnienie jakiegoś nowego życia, zaślepiające na następstwa, w rządzie zjawiał się nowy żywioł despotyzmu, z naszych własnych wyjęty wnętrzności człowiek, który tak się nie wahał przelać krew cudzą, jak drudzy wytoczyć własną.
Następnego dnia po owej owacji Zamoyskiemu nic się napozór nie zmieniło, ale pod wieczór ruch w tłumach zdawał się znowu jakąś, zresztą zwykłą już i powszednią, zwiastować manifestację.
Wieczorem stał Franek, na kiju oparty, w oknie; starej Jędrzejowej nie było w domu; potem drzemał, przysłuchując się gwarom miasta, gdy od strony placu Zamkowego dobiegł go, jakby szum dalekiej fali, jakby tysiąca zmieszanych głosów chór oddalony. Znał on już te dźwięki i ucho jego chwyciło w nich przeczucie jakiejś nowej walki.
Był sam znowu, serce zaczęło bić silnie, pierś wrzała; czuł, że się tam coś działo w mieście.
Głosy to podnosiły się żywsze, to nikły, tonąc w ciszy grobowej... Coś, jakby warczenie bębna posępne, dawało się chwilami słyszeć zdala, coś, jakby pośpieszny chód żołnierzy... Franek oblał się potem śmiertelnym... Chód dolatywał go wprost z ulicy, z pod okna. Spojrzał: w mroku śpiesznym krokiem pędziło wojsko ku Zamkowi, dowodził mu oficer z dobytą szablą.
Włosy najeżyły się na jego głowie, krew uderzyła do czoła. Nikogo nie było, coby go opamiętał i powstrzymał. Franek uczuł to pragnienie połączenia się ze swoimi, któremu oprzeć się nie było podobna. Nastawił ucho. Wystrzał działowy huknął od strony Cytadeli, ponad Zamkiem zaświeciły puszczone na znak rakiety.
— A! Tam może mordują braci! — zakrzyknął — a ja tu niemym, bezdusznym, bezwładnym będę świadkiem rzezi... O nie! Nigdy! Do swoich! W szeregi!
Krzyk dolatywał go wyraźniejszy, szalony, wyzywający: to lud bezbronny słowem walkę poczynał z żelazem. Franek, nie zastanawiając się nad niczem, chwycił czapkę, kij i począł drapać się ze schodów z rozognioną głową, nieprzytomny, dobywając ostatka sił, aby coprędzej dostać się na plac przedzamkowy, gdzie czuł już, że się gotował jakiś znowu heroiczny bój bezbronnych z dziką tłuszczą.
W ulicy spotkał biegnących zewsząd ludzi i podążających ku Zamkowi, czeladź od warsztatów, wyrobników w fartuchach, kobiety z rozpuszczonemi włosami, starców, dzieci... Wszystko to, jakby zawołane na śmierć, z gotowością na nią leciało, wołając:
— Moskale mordują naszych!
Jak zawsze w chwili takiego niebezpieczeństwa, lud, zamiast się rozpraszać, kupił się, zbiegał, tłumnie pędził, gdzie ono było największe. Franka postrzegł cyrulik, który go opatrywał.
— Na miłego Boga! A pan tu co robisz?
— Idę tam, gdzie wszyscy idą! Nie mogę! Nie wytrzymam... Nie mów nic! Gdyby były zamknięte drzwi, skoczyłbym oknem... to nad siły. Prowadź mnie, ale idźmy, pomóż mi, ale nie hamuj, to próżno... tam giną nasi, tam i nam ginąć trzeba... Chodźmy do swoich, do szeregów i pierś im nagą nadstawimy... Chodźmy!
Cyrulik, osłupiały na moment, uległ z poszanowaniem temu wybuchowi uczucia, podał rękę kalece i poszli, co mogli zdążyć. Od rogu Św. Jańskiej ulicy ujrzeli już rozwinięte wojska na placu i doboszów bębniących, a naprzeciw ogromne tłumy ludu, które ze wszech stron parły się na ten plac krwawej egzekucji.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.