<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dzieci to...
Pochodzenie Koszałki opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dzieci to...


Rzecz dzieje się przy stole obiadowym w pensjonacie.

Osób dorosłych jedenaście: z tych, dziewięć zalicza się do — owszem, a dwie do — tak sobie.
(Na wsi trudno o zupełnie dobrane towarzystwo)...
— Dzieci — to przyszłość narodu — powiada jedna z pań, niosąc do ust łyżeczkę kompotu.
(Mówiło się przed chwilą o dzieciach).
Zalega cisza.
Wszyscy spojrzeli z uznaniem na kobietę, która wypowiedziała tak głębokie zdanie.
(Synek jej jest uczniem pierwszej klasy szkoły wielmożnego Rontalera, a córeczka «chodzi» do pani Tołwińskiej — szczęśliwi malcy, że mają tak inteligentną mamusię).
— Tak jest — przerwał uroczystą ciszę jeden z panów — dzieci są przyszłością narodu.
I począł ogryzać kostkę pieczonego kuraka.
Pan, który ogryzał kostkę pieczonego kuraka, miał opinję bardzo rozumnego człowieka (5000 rocznie samej pensji) i dwóch synów w piątem gimnazjum — to też zdanie jego zostało wysłuchane z należytem skupieniem.
— Przyszłością narodu są dzieci — powiedziała druga pani z westchnieniem, nakładając na talerz marchewkę z groszkiem.
Westchnienie, zupełnie na miejscu, spotkało się z zasłużonem uznaniem.
Wszyscy byli zadowoleni z wyniku inteligentnej rozmowy, która miała tę zaletę, że nie nużyła rozwlekłością, a mimo to nie była zwykłą płytką, szablonową paplaniną.
Jeden tylko człowiek zdawał się być niezadowolony. Człowiek ten był tak sobie: jakiś nauczyciel, czy coś podobnego, kasłał po nocach — nudny i zgryźliwy.
Poruszył się raz i drugi niecierpliwie, co zawsze czynił, ilekroć nieproszony zupełnie chciał zabrać głos, i wybuchnął nagle wśród ciszy:
— Macie państwo zupełną słuszność — tylko że to trzeba rozumieć, trzeba dobrze zrozumieć, a inaczej lepiej wcale nie mówić i nie narażać się na śmieszność — chociaż to wcale nie jest śmieszne.
Szmer protestu rozległ się wśród biesiadników — szmer rósł — skośne spojrzenia i zjadliwe uśmiechy skierowały się ku mówcy.
— My rozumiemy, panie profesorze — ozwał się dobitnie i powoli rozumny (5000 rubli rocznego dochodu), ogryzając kostkę pieczonego kuraka.
— Nie — zaprotestował impertynencko ów tak sobie, i z impetem odsunął talerz.
Ten człowiek stanowczo nie umiał pogodzić tych dwóch czynności: mówienia i jedzenia.
— Ależ zapewniam pana profesora, że rozumiemy — ciągnął spokojnie (5000 samej pensji).
— Nie — huknął tak sobie. — Myśleć należy obrazami. Gdybyście państwo rozumieli, tobyście nie mogli z takim stoickim spokojem zajadać kompotów, kurczaków i marchewki.
W ostatnich czasach rozrosła się wstrętna kategorja ludzi, których przez grzeczność zwą przeczulonymi, lub nadczułymi. Ludzie ci wszystko biorą zbyt serjo i wszystko ich drażni. Ludziom podobnym wydaje się, że nie wolno mówić przy majonezie o powodzi, lub na koncercie o doli podrzutków.
— Dla mnie wyraz: potomni — jest obrazem, proszę pana. To znaczy: widzę siebie w grobie, spróchniałego zgniłego, toczonego przez robactwo.
— Zaczyna się — ozwał się czyjś głos niecierpliwy.
— A owych malców rocznych i trzyletnich widzę, jako dorosłych mężczyzn — ojców i dorosłe już matki — kobiety.
— I to panu odbiera apetyt? zauważył ktoś ironicznie.
— I widzę, jak oni za krótkie lat trzydzieści będą zajadali kurczęta, zabawiali się flirtem, zajmowali synekury, urządzali bale i koncerty, nosili tiulowe suknie z dyskretnemi dekoltami; będą czytywali gazety i głupie powieści i prowadzili płytkie rozmowy... Ten dwuletni Kazio, czy Jasio, będzie wywąchiwał duże posagi, a dzisiejsza dwuletnia Mania, Zosia, Jadzia czy Helcia będzie starała się na wędkę swych wdzięków pochwycić rybkę — sukniodajnego męża... Ten roczny Józio, Stasio, czy Władzio będzie umizgał się do leciwych mężatek i pożądliwie uganiał za łatwemi zdobyczami na bruku wielkiego miasta, a złotowłosa, szczebiocąca dziś zabawnie Jania, Henia czy Bronia będzie może pokutowała za kawalerskie grzechy męża.
— Panie, tego za wiele!
Sześć zupełnie zgorszonych osób usunęło się od stołu.
— I czegóż się państwo oburzacie? Nie mówiłbym wam tego, gdybyście mnie tak solennie nie zapewniali, że rozumiecie co znaczy wygłaszany przez was frazes: dzieci — to przyszłość narodu... Czas szybko płynie. Dwadzieścia lat — okres bardzo krótki... Toć pamiętamy doskonale nasze krótkie spodeńki i sukienki do kolan. Bacik, lalka — prawda — zdaje się nieledwie, żeśmy je wczoraj dopiero porzucili?..
Znów dwie osoby opuściły swe miejsca przy stole, a pozostałe z niesmakiem odsunęły talerze.
— Nie znoszę frazesów, zdań niewyczutych, które wiszą jak szyldy jaskrawe, których jednak nikt nie widzi, bo przechodzi obok po kilkanaście razy na dobę; zdań, które przypominają mi szlak na misce, w której się myję, albo kwiat na dzbanku od wody, lub na innem naczyniu...
O, tego już zanadto, panie profesorze — zaprotestował po raz drugi ogólnie szanowany (5000 rocznie). Trzeba się liczyć ze słowami.
— Przepraszam, nie powiedziałem nic ponad to, co się mieści w przyjętem z takim szacunkiem przez was zdaniu: dzieci — to przyszłość narodu. Gdyby pan powiedział, ogryzając kostkę pieczonego kuraka: «dziecko — to bardzo kosztowna, ale zarazem miła rozrywka» — byłoby mnie niezmiernie przykro, ale mimo to milczałbym, jak mur. Gdybyś pan powiedział: «ma się dzieci, boć człowiek żonaty zwykle ma dzieci, bo tak jest przyjęte, i to jakoś samo z siebie się robi» — nie przerwałbym ciszy nawet westchnieniem.
— Jesteś pan człowiekiem krańcowym.
Pozostali przy stole biesiadnicy — opuścili swe miejsca.
Do nauczyciela zbliżył się inny tak sobie i łagodnie położył mu rękę na ramieniu.
— Opowiem panu bajkę — rzekł:
Był w Ameryce pewien wielki kaznodzieja i znakomity mówca. Arystokracja New-Yorku wymogła, by wygłosił kazanie w jednej z najwspanialszych świątyń stolicy. Przybył cały wielki świat: panie postrojone, panowie, jak na balu. Nastrój był niezmiernie swobodny. Zgóry się już cieszono spodziewaną ucztą. Przypuszczano, że znakomitość wysilać się będzie, by ich olśnić czarem swej wymowy. Wreszcie ukazał się. Cisza. Oczekiwanie. A on im rzekł tylko tak:
«Marne, ułomne, liche owieczki, moje! Poco mam wam mówić, jak postępować należy? Wy wiecie, wiecie i bezemnie! Tylko nie chcecie, mili moi, postępować inaczej. Więc szkoda słów».
I poszedł sobie...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.