<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dzieci ulicy
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1901
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Nabywca dzieci.

W pogodny dzień jesienny Alejami Ujazdowskiemi w Warszawie sunęły tłumy ludzi. Śpieszno było mieszkańcom miasta nacieszyć się ciepłem, słońcem i czystem powietrzem. Toż niezadługo trzeba się będzie ukryć w mieszkalnych klatkach, wśród murów, i czekać całe pół roku, nim z pod grubej warstwy brudnego śniegu ukażą się kamienie, a nędzne miejskie drzewka pierwsze puszczą pędy wiosenne.
Środkiem toczyły się karety, powozy i dorożki, jedne wolniej, drugie szybciej, mijając się, krzyżując. W powozach panie, postrojone w jedwabie i koronki, w kapeluszach, bogato przybranych kosztownemi piórami, panowie w modnych strojach z cieniutkiemi laskami, zdobnemi w srebrne rączki. Tu przesunął się zgrabny wolant hrabiego Wikcia, tam ciężkie lando bankiera Totengelda, owdzie leciutki kabryolet znanej Ziuty, przyjaciółki hrabiego Ździsia. W dorożkach dwukonnych siedzieli paniczykowie z nogami, bardzo wytwornie pokrytemi pledami, imitującemi tygrysie skóry. W jednokonkach, znów spokojne mieszczaństwo używało przejażdżki w towarzystwie żon i licznej czeredy pociech. A trotuarami rozwijał się długim wężem nieskończony, różnobarwy sznur pieszych.
Między bogatemi sukniami pań, ciemnemi paltami panów, kręciło się wiele dzieci, zachęcając natarczywie do kupna wiązanek. Kwiaty tych bukiecików były tak samo bezbarwne i smutne, jak blade twarze sprzedawców.
— Niech pan kupi kwiaty.
— Niech pan kupi bukiecik dla tej pani.
— Niepotrzeba.
— Jakto niepotrzeba? Taka śliczna pani.
— Niepotrzeba, powtarzam wam raz jeszcze.
— Proszę pana, dla narzeczonej o! widzi pan, narzeczona się uśmiecha.
— Kiedy to wcale nie narzeczona, to żona.
— Proszę pana, ja chcę zarobić na chleb. W domu matka, proszę pana, chora.
I do ręki dziecka pada miedziana moneta, a kwiatek wędruje do rąk towarzyszki szczodrego młodziana.
— Ile dał?
— Dychę.
— Pi, to ci dopiero, no!
— Golec.
— A ino.
— O patrz, ten kupi. Proszę pana, niech pan kupi kwiatek dla tej ślicznej narzeczonej. Proszę pana, ojciec chory, spadł z drabiny.
— A czem jest ojciec?
— Mularzem, proszę pani. Matka w szpitalu. Chcę zarobić na kawałek chleba.
Wśród tłumu osób szedł człowiek, który bacznem okiem śledził działalność żebraczej gromady. Szedł sam jeden, w palcie z podniesionym kołnierzem, z cienką laską w ręce. Z po za binokli spoglądało na dzieci dwoje dziwnych oczu przenikliwych. Czasem tylko błysły tam jakieś złowrogie ogniki gniewu, czasem błyskawica się na chwilę zapaliła płomieniem, i znów były to oczy tylko przenikliwe, badawcze i chłodne.
— Mańka, Mańka, chodź no tu!
Oczy przechodnia spoczęły na postaci Mańki i jej towarzyszu.
Dziewczynka mogła mieć lat dziesięć, choć drobna, chuda, na twarzy nosiła odcień powagi, cechującej wiek starszy. W wytartej sukni nieokreślonego koloru, podartej i poplamionej, w podartym czarnym fartuchu, w bucikach wykrzywionych, które z przodu widać było aż do wysokości podartej pończochy, z tyłu i z boków zasłonięte ogonem sukni do kostek. Na talerzyku leżały w wodzie wiązanki kwiatów. W jej wielkich czarnych biegających oczach widniała przedwcześnie rozwinięta powaga, jakaś ciekawość niezdrowa i gniew niemy.
— Czego chcesz, czego się drzesz?
— Ten pan jest!
— E, jest? Aaa! widzę, widzę.
Przybiegła do pana w żółtych bucikach i lśniącym cylindrze.
— Dzień dobry panu.
— A, już mnie znalazłaś. I czego chcesz?
— Pan kupi kwiatek dla tej pani.
— Kiedy nie mam pieniędzy.
— E, pan ma.
— A zkąd wiesz, że mam?
— Bo pan bogaty.
— A to co za znajomość? — zapytała oparta o jego ramię pani w wielkim kapeluszu z piórami.
— To moja nadworna kwiaciarka.
Pani uśmiechnęła się niedbale.
— Czy jesteś o nią zazdrosna? — spytał.
Pani obrzuciła go pogardliwem spojrzeniem.
— Wiesz, też masz pomysły.
— No, Mańka, dasz mi kwiatek na kredyt?
— Dlaczego nie?
— Chcesz różę? — zapytał towarzyszki.
— Dziękuję — rzekła z niechęcią i podrażnieniem w głosie.
Pan dał Mańce srebrną monetę, wiązanki nie przyjął.
— Innym razem — rzekł z dygnitarskim ruchem ręki.
— Dziękuję panu.
— Ile ci dał, co?
— Dał czterdziestaka.
— Daj mi dychę.
— Ciekawam za co?
— Zawołałem cię.
— Jabym sama go zobaczyła.
— Nie dasz? No, zobaczysz, pożałujesz.
— Masz, masz, naźrej się.
— Tylko się nie rzucaj tak bardzo.
Wziął dziesiątkę, pochwycił niedopałek papierosa, którego rzucił jakiś przechodzień i zaciągnął się.
— Antek — zawołała nagle Mańka.
— Czego ci się chce?
— Patrz, tamten znów się tu kręci.
Antek rzucił papierosa, zmierzył groźnie przeciwnika.
— Poszedł won! Tu nasze miejsce.
— Kupiłeś?
— A kupiłem, tobie co do tego? Zmiataj, mówię ci, pókim dobry.
Chłopiec zmierzył Antka od stóp do głowy.
— A boję się ciebie, myślisz?
— A myślę.
I Antek zbliżał się powolnym krokiem do chłopca, zachodząc z boku.
— Pójdziesz?
— Nie pójdę!
Antek pchnął chłopca bokiem, wystawiwszy łokieć. Uderzenie było silne; chłopcu spadła z głowy czapka.
— Poczekaj, dam ja ci.
Ale Antek miał przewagę pierwszego udanego ruchu. Zręcznie podniósł czapkę z ziemi, nasunął mu ją aż na nos i rzekł, pchając go przed sobą.
— Ruszaj, zkądeś przyszedł.
Walka była nierówna. Antek był silniejszy:
— Poczekaj, jak będę z Wickiem, to pomówimy dziś jeszcze.
— Oj! oj! boję się Wicka tyle, co ciebie.
— Zobaczymy.
— A no.
— Pies szczeka, wiatr wieje.
Antek przyskoczył do przeciwnika z zaciśniętemi pięściami.
— Słuchaj, powiedz no jeszcze co.
— A powiem.
Rozległ się odgłos uderzenia.
Do walczących zbliżyła się Mańka.
— Antoś, przestań już — prosiła.
— Wynoś się, o! — rzekł zirytowany Antek.
— Patrzcie, jak się o niego boi. Narzeczona! — szydził pokonany zapaśnik.
Antek puścił się za nim w pogoń, lecz chłopiec uciekł.
Środkiem Alej płynęły powozy, dorożki; trotuarami sunęły tłumy. Piękne stroje tworzyły barwny dywan, utkany z kosztownych tkanin.
— Proszę jaśnie pana, niech pan kupi bukiecik. W domu matka chora, ojciec, sześcioro dzieci małych.
Pan w palcie z podniesionym kołnierzem, w ciemnych binoklach, usiadł na ławce, patrzał on na cały przebieg walki spokojnie i ciekawie.
Antoś zauważył go i zbliżył się z uśmiechem.
— Niech pan, proszę łaski pana, kupi bukiet.
— Ile kosztuje?
— Co łaska, proszę pana.
— A co ja będę robił z kwiatami?
— Podaruje pan ładnej panience. Niech pan kupi. Chcę zarobić na chleb i na lekarstwo dla ojca. Matka mnie wysłała.
— Ty prawdę mówisz, czy kłamiesz? — oczy nieznajomego głęboko zatopiły się w oczach Antka.
— Prawdę, proszę pana — odpowiedział, patrząc śmiało.
— Słuchaj, jeżeli powiesz mi prawdę całą, to ci dam rubla.
— Ja prawdę mówię, proszę pana.
Niebieskie oczy Antka ciekawie obejmowały postać nieznajomego. Przybrał pokorną postawę.
— Masz rodziców?
— Mam matkę chorą, proszę pana, ojciec umarł.
— Jak dawno?
— Przed miesiącem, proszę pana.
— Mówiłeś przed chwilą, że ojciec jest chory.
— To ojczym, proszę pana.
— Więc matka już zamąż wyszła?
— A cóż miała robić, proszę pana? zostało nas siedmioro, toby nie poradziła!
— Ojciec w szpitalu jest?
— Tak, proszę pana.
— Więc po co żebrzesz na lekarstwo? W szpitalu dają lekarstwa.
— Dla siostry, proszę pana.
— Mówiłeś, że dla ojca musisz kupić lekarstwo?
— Nie, proszę pana, dla siostry. Ojciec w szpitalu.
— W którym szpitalu?
— U Dzieciątka Jezus, proszę pana.
— Mańka jest twoją siostrą?
— Jaka Mańka?
— Ta, która sprzedaje tam kwiaty.
— Nie, to nie siostra.
— A co ona za jedna?
— Jej rodzice... Ona jest... My mieszkamy w jednym domu.
— A czem jest jej ojciec?
— Ona nie ma ojca.
— A matkę ma?
— Ma albo nie ma.
— Co to znaczy?
— E, pijaczka, po całych dniach niema jej w domu. I chora.
— Prawdę mówisz?
— A co miałbym kłamać?
— A gdzie ty mieszkasz?
— Na Szulcu.
— Pod którym numerem?
— Pod piętnastym.
— Jutro będę u was.
— Kiedy ja, proszę pana, mam kupić lekarstwo.
— To chodź ze mną, zaprowadź mnie teraz.
— E, teraz nie mogę.
— Kłamałeś?
— A no, kłamałem.
— I nie powiesz mi prawdy?
— A nie.
— Dlaczego?
— Bo nie.
Antoś oddalił się rozgniewany.
— Coś z nim mówił? — pyta go Mańka.
— E, trajlował tam.
— A co mówił?
— Pytał się o mnie i o ciebie.
— A co on chciał?
— Choroba go wie. Chodź ztąd, bo się jeszcze będzie czepiał.
Wieczór zapadał. Aleje powoli pustoszały. Rodziny z dziećmi powracały gromadnie do domu, powozy rozprysły się. Chłodny wieczór jesienny rozpędził ostatki spacerujących. Niebo się zachmurzyło, powiał wiatr silny. Liście z głuchym szelestem opadały z drzew na ziemię.
Mali roznosiciele kwiatów, drżąc z chłodu, tem natarczywiej ofiarowywali swój towar.
Czasem policjant zamajaczył na tle wilgotnego wieczoru, a wtedy dzieci na dane hasło kryły się za drzewa, lub przebiegały przez środek ulicy.
Wreszcie ucichło zupełnie.
Antoś wracał z Mańką; zimno im było w mgle jesiennego wieczoru. Szczególniej chłopiec w swych dziurawych spodniach i jakiejś przezroczystej bluzie, narzuconej na koszulę, czuł chłód dotkliwy.
— Poczekaj, kupię papierosów.
Antek wszedł do sklepiku, kupił kilka sztuk papierosów, dla Mańki serdelek i czekoladę w srebrnym papierze.
— Masz.
Zapalił papierosa.
— Ile tam masz? — zapytał Mańkę Antek.
— Brakuje mi ośmiu kopiejek.
— Masz, niech cię tam. Czort go wie, w jakim on dziś humorze.
— Dziękuję ci. A ty?
— O, ja swoje zawsze zarobię. Żeby nie ten stary grzyb, tobym miał rubla dla siebie.
— Ty tak jakoś umiesz.
— Owa, wielka sztuka. Żebym to ja był dziewczyną, tobym jeszcze więcej zarobił!
— A jakże. Lepiej być chłopcem.
— Co ty tam wiesz... Dlaczego ty nigdy w rękę nie całujesz?
— Bo nie chcę i nie będę.
— Fi, takaś harda. W interesie tak nie można.
Biegli w stronę Wisły.
Gdyby się Antek albo Mańka byli obejrzeli, ujrzeliby idącego krok w krok za nimi w palcie z podniesionym kołnierzem i w binoklach ciemnych mężczyznę. Śledził on tę parę przez cały wieczór, szedł za nią, czekał, aż Antek wyjdzie ze sklepiku, a teraz zmierzał w stronę Wisły. Mocniej nasunął on kapelusz na czoło, czasem przystawał na chwilę, cofał się o kilka kroków i znów szedł za dziećmi, przyciskając w prawej ręce błyszczący przedmiot.
— Słuchaj, Antoś — zapytała nagle Mańka — czy ty się nie boisz Wicka?
— Co się mam bać?
— A jak on cię zbije; on silniejszy, a może i innych namówić.
— Już ja sobie poradzę. Nie takich rydzów widziałem.
Domy były coraz mniejsze; parkany oddzielały pojedyńcze zabudowania, bruk stawał się coraz nierówniejszy, a latarnie coraz mniej rozpraszały ciemności.
Na zakręcie ulicy ukazało się dwóch chłopców.
— Antoś, patrz — zawołała z trwogą dziewczynka, chwytając Antka za rękę.
— Puść, głupia.
— Uciekajmy.
— Jabym uciekł, ale ty?
— To weź moje pieniądze i leć.
— Głupia jesteś.
Ciemne sylwetki chłopców znaczyły się coraz wyraźniej.
— Dobry wieczór — zawołał ironicznie czternastoletni Wicek.
W ręce Antka błysnął jakiś przedmiot niewielki.
— Tylko się zbliżcie.
— Fi! fi! ja się twojego noża nie zlęknę.
— Zobaczymy.
— Więc nożem mi grozisz?
— A nożem.
— E, rzucisz go zaraz.
— Antek! — zawołała Mańka.
— Nie rzucę. Cicho bądź.
— E, rzucisz.
Walek cisnął w przeciwnika kamień. Antek odskoczył w bok i w mgnieniu oka rzucił się i powalił chłopca na ziemię.
Drugi chłopiec nadbiegł z tyłu, ale Mańka pochwyciła go za ucho i ciągnęła z całych sił.
— Puść mnie.
Zdala dały się słyszeć czyjeś kroki.
— Ratunku — zawołał Walek, który aczkolwiek silniejszy, nie był tak zwinny, jak Antek.
Chłopiec zerwał się, cisnął nóż za parkan, a sam rzucił się do ucieczki.
W tej chwili ukazała się postać policjanta. W dwóch skokach dogonił Mańkę i pochwycił ją.
— Co ty tu robisz?
— Idę do domu.
— Do domu? A możebyś do cyrkułu ze mną poszła?
— Proszę pana, za co?
— A czego krzyczałaś?
— Bo chłopak chciał mi odebrać pieniądze. Jest tu za parkanem.
Za parkanem dały się słyszeć głośne kroki, jednocześnie rozległo się szczekanie psów i szamotanie się z nimi chłopca.
Policjant przesadził parkan. Mańka pędem puściła się przed siebie.
Ktoby widział, że z ukrycia, z wgłębienia między murem i parkanem, wyszedł człowiek i pobiegł za Mańką, tenby mógł sądzić nie bez powodu, że jest to winowajca istotny tej walki nocnej.
Mańka biegła szybko. Krople potu spływały jej z czoła. Strach przed tym cyrkułem, który znała ze słyszenia, był nad wyraz wielki. Ileż to razy już już miała się tam dostać, ale wypłakała, wymodliła się, lub uciekła w drodze. A ten cyrkuł, jak widmo groźne, jak upiór straszny, ścigał ją w sennych marzeniach i na jawie.
Na rogu dwóch ulic, które się krzyżowały, stał domek drewniany, a w nim szynk z pozaklejanemi od ulicy szybami. Dalej ciągnął się już tylko szereg parkanów, w dali w ciemności majaczyła Wisła.
Do tego szynku wbiegła Mańka; przebiegła szybko pierwszą i drugą izbę, otworzyła drzwi, które prowadziły na korytarz długi, na końcu którego znajdowały się schody.
— No, jesteś? — zapytał z góry Antoś.
W tej chwili drzwi się otworzyły, jasna smuga światła na chwilę rozproszyła ciemności.
— Kto to? — zapytała z niepokojem Mańka.
Nie było odpowiedzi.
— Czy to ty, Szmul?
Milczenie.
Mańka przebiegła schody, słysząc za sobą w ciemności czyjeś kroki niepewne.
— Kto to? — zapytała raz jeszcze, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wbiegła na poddasze do pokoju razem z Antosiem i zamknęła drzwi na klucz.
— Czego hałasujecie tak? — ozwał się z wnętrza ostry głos męzki. — Nie możecie wejść spokojnie.
— Bo... bo... tam ktoś jest.
— Jaki ktoś?
— Jest tam; nie wiem, słyszałam, widziałam jak wchodził.
— Nie łżyj tylko, rozumiesz?
— I ja widziałem — dodał Antek.
— Czy jeden?
— Zdaje się, że jeden.
Dało się słyszeć otwieranie i we drzwiach z lampą w ręce stanął mężczyzna.
— Kto to?
— Ja — rzekł nieznajomy w palcie z podniesionym kołnierzem, w binoklach.
— Czego pan chce?
— Chcę wejść.
— Jakiem prawem?
— Mam do pana interes.
— Ja w nocy nie załatwiam interesów.
I mężczyzna z lampą w lewej ręce począł się powoli przysuwać do nieznajomego. Nagle zatrzymał się, ujrzawszy wymierzoną w siebie lufę rewolweru.
Stał chwilę, drżąc wobec niebezpieczeństwa i patrząc ze strachem w oczy, utkwione w niego, jak dwa ostrza, z po za binokli.
— Coś pan za jeden? — wybąkał — ja pana nie znam.
— I nie masz pan potrzeby mnie znać. Czy mogę wejść do pokoju?
— Proszę.
Cała ta scena trwała zaledwie chwilę. Nieznajomy pewnym krokiem wszedł do izby. Duży pokój z nierównym sufitem, z małem oknem. Żelazne łóżko stało przy drzwiach; w łóżku leżała jakaś dziewczyna z młodą, ale zniszczoną twarzą, pokrytą gęstą warstwą jakiejś taniej farby.
— Ach! — krzyknęła, okrywając się kołdrą.
— Milczeć! — rzekł groźnie gospodarz mieszkania.
Postawił lampę na stole sosnowym, założył ręce na piersiach i zapytał krótko:
— Więc?
— Czy to pana dzieci?
— Co to pana obchodzi?
— Chcę wiedzieć!
— W jakim celu?
— Chcę od pana te dzieci kupić.
— One nie są do sprzedania.
— Ile pan żądasz?
— Chce pan je kupić?
— Mów pan, ile pan chcesz rubli za Antka i Mańkę?
Antek i Mańka stali nieporuszenie.
— Ile chcę? Po co panu te dzieci?
— Potrzebne mi są.
— Na co?
— Rozmowa nasza trwa zbyt długo.
Na zwiędłej twarzy opiekuna dzieci widać było jakąś walkę. Był nietrzeźwy, i trudno mu było zebrać myśli.
— Ja mam z nich duży dochód — rzekł wymijająco.
— Więc policz pan więcej.
— Tysiąc rubli pan da?
— Za dwoje, czy za jedno?
— Za... no tak, za jedno; rozumie się, że za jedno.
— Więc dwa tysiące rubli?
— Hm, Mańka nie jest moją córką, ale...
— Ale?
— Ale ja mogę pomówić z jej matką. Może się zgodzi.
— Kiedy pan pomówi?
— Jutro.
— Ja chcę rzecz załatwić odrazu, teraz.
— Trzy tysiące pan da?
— Dam!
— Zaraz?
— W tej chwili. Pan ma papiery dzieci przy sobie?
— O, papiery w porządku.
Nieznajomy sięgnął do kieszeni.
— Panie, ja panu ufam.
W tej chwili przez drzwi wsunęła się ruda głowa żyda.
— Czy?..
— Precz, wynoś się... Antek, patrz, żeby nie podsłuchiwał.
Dało się słyszeć szamotanie za drzwiami, przytłumione wymysły; wreszcie wszystko ucichło; Antek wrócił.
— Ufam panu — ciągnął nieznajomy — że pan mnie śledzić nie będzie, gdy wyjdę, że dzieci te będzie pan uważał z chwilą otrzymania pieniędzy za moją własność.
— O, masz pan na to słowo honoru — rzekł z teatralnym gestem pijak.
— Sto, dwieście, trzysta, czterysta, pięćset — liczył przybyły, układając nowe sturublówki.
Pijak brał je między palce, patrzał pod światło.
— Czy pan jest właścicielem cyrku?
— Może.
— O, to pan dobry interes robi.
— Ja nigdy złych nie robię.
— Napije się pan ze mną?
— Dziękuję.
— Gardzi pan?
— Tu jest całe trzy tysiące. Proszę o papiery.
— Proszę bardzo: metryki, świadectwa pochodzenia, nic więcej nie potrzeba.
— Za godzinę wyjeżdżam zagranicę... Dzieci, idziemy.
— No, chłopcze, sprawuj się dobrze. Widzisz, ten pan bogaty, wyrób się, pamiętaj, a o ojcu nie zapominaj, jak ci będzie dobrze.
— Idziemy — powtórzył nieznajomy.
Antek i Mańka szli, jak uśpieni. Ojciec sprowadził ich na sam dół aż do ulicy.
— No, Szmul, dawaj spirytusu.
— Niech no mi pan Andrzej powie, co on chciał? po co on tych małych wziął?
— A no, kupił ich.
— Jakto kupił?..
— Kupił, zapłacił 3000 rubli gotiu. O, patrzaj, żydzie.
— Co, 3000? Czy on warjat?
Szmul wybiegł przed szynk, ale Andrzej pochwycił go za kołnierz i wciągnął napowrót do sklepu.
— Dałem mu słowo honoru, że go śledzić nie będę.
— No, to niech pan nie śledzi. Ja słowa honoru nie dawałem.
Szmul wyrwał się, wybiegł na ulicę. Było pusto. Biegł najbliższą drogą w stronę miasta, wołał, biegał. Nikogo nie było.
— Aj! aj! trzy tysiące. Dlaczego pan nie żądał sześć albo osiem?
— Wystarczy i trzy.
— A może to fałszywe?
— Kupisz je za połowę ceny?
— Dlaczego nie?
— No, to przynieś mi kolację na górę, tylko pamiętaj, dobra żeby była.
Andrzej wyszedł ze sklepu do siebie. Szmul zamknął szynk, zaniósł wódkę, kiełbasę i jajecznicę na poddasze i wziął się do liczenia kasy:
— Oj! oj! dziecko sprzedał, dziecko sprzedał. Czy on jest człowiek?
Wszedł do alkowy, ucałował po kolei swoje śpiące w miękkich betach bachory i, rozbierając się, myślał dużo. A potem położył się i długo nie mógł zasnąć, bo nie wiedział, co to za pan, co to za pieniądze i co to za ojciec, który dzieci swoje sprzedaje.
A pan Andrzej, podnosząc w górę kieliszek i, uderzając nim o kieliszek ulicznej dziewczyny, wołał:
— Za zdrowie Antka!
A potem, spluwając, dodał:
— Psia krew! to ci dopiero jestem bogaty teraz!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.