Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Poddasze.

Jesteśmy w małéj izdebce na czwartém piętrze, w któréj stały dwa stołki, łóżko proste i mała nieozdobna harfa. Nad łóżkiem był zawieszony obraz Boga-Rodzicy, a pod nim szklarnia ampułka ze święconą wodą.
Obie siostry tylko co weszły do tego mieszkania osłabione do reszty na siłach przebyciem tylu schodów. Cyprjana padła prawie na stołek, Djana zaś uklękła przed łóżkiem, zakrywając oczy w pałających dłoniach. Nie mówiły nic do siebie bo myśli ich mieszały się i doznawały odurzenia rozpaczy, a w takim stanie ociężałości, nie pomyślały nawet o spotkaniu Blanki i Loli, które w skutku zbiegu okoliczności jakie nam się wkrótce przedstawię, powinno było zbudzić je z otrętwienia i główną na toż spotkanie skierować uwagę.
Wiedziały o wszystkiém co się stało w Penhoelu od nocy ś. Ludwika, wiedziały o uwiezieniu Blanki, o wypędzeniu pana i pani z pałacu i o innych nam znanych szczegółach. Wiedziały że Marta skołatana cierpieniami, a którą tak tkliwie kochały, szukała swéj córki od dwóch miesięcy przebiegając miasto i zatrzymując przechodniów zapytaniami o swoje dziécię.
Lecz są chwile, w których wycieńczona dusza, staje się nieczułą na wszelki głos. Mówią, że w rozległych stepach zamorskich, strudzony podróżny, kładzie się czasem na ziemi i leży niewzruszony, dyszący, choć słyszy zdala groźny ryk lwa lub tygrysa, i choć tuż obok niego pod trawą powstaje szmer złowrogi, oznajmujący czołganie się węża.
Upłynęło pół godziny: poczém Djana podniosła zwolna głowę i spojrzała na siostrę:
— Ty cierpisz? — mówiła.
Cyprjana ściskała piersi obu rękami, nic nie odpowiadając.
Djana powstała, podniecana uniesieniem gniewu; krew ubarwiła jej lica, otrząsła gęste sploty swoich włosów i rzekła z goryczą:
— Otóż to Paryż!... Paryż, który nam się tak uroczo przedstawiał... Paryż w którym umrzemy z rospaczy... ileż to świetnych marzeń i kłamliwych nadziei... Nie byłże w naszych oczach piękniejszym od raju? — Nie mamy chleba! mój Boże! daj nam chleba... czyliż zasłużyłyśmy na tak okrutną karę za to, że byłyśmy zaślepione... Matko Bożka! ty wiesz dobrze że opuściłyśmy ojca nie z naszéj przyczyny! Najświętsza Panno! ulituj się! chleba... kawałek chleba!...
Załamywała ręce z obłąkaniem. Cyprjana pognębiona, milcząca, nie zwracała na nią uwagi.
Od dwóch dni nic nie jadły.
W przeddzień miały jeszcze ostatni kawałek chleba, lecz Marta, jéj mąż i stryj Jan doznając podobnegoż niedostatku, spożyli go.
Djana daléj mówiła, z gorączkowém wysileniem:
— Dla czego podobne rzeczy dziać się mogą?... Dla czego Bóg dopuszcza ażeby szalone nadzieje owładnęły sercami dwóch biednych dzieci?... jestże to zbrodnią wystąpić w obronie tych, których kochamy?... Oh! teraz gdyśmy poznały naszą nieroztropność, mamyż jeszcze łudzić się dłużéj?...
Rozśmiała się smętnie i gorzko.
— Czy przypominasz sobie siostro, w jakim celu przybyłyśmy do Paryża?.. czy wiesz ile chciałyśmy zebrać ze śpiewek i harf, naszych?... 500,000 fr... ażeby wykupić dobra wydarte Penhoelowi... 500,000 fr.!...
Przechyliwszy wtył głowę wzniosła oczy do nieba.
— Tymczasem straciłyśmy pieniądze Benedykta Haligana, posprzedawałyśmy nasze suknie, nasze złote krzyżyki które nam ojciec ofiarował... wszystko... a nawet medale w których były włosy naszéj matki... Oh! przeklęty Paryżu... Nienawidzę ciebie... w nagrodę naszych wysileń i trudów, pogrążyłeś nas w nędzy i ochydzie... Przybyłyśmy w nadziei utrzymania życia, a ty nam wszystko odjąłeś... niemiłosierny Paryżu!...
Cyprjana westchnęła cicho, Djana zaś poskoczywszy do niéj, uklękła przy nogach.
— Gdybyś wiedziała ile cierpię — szepnęła Cyprjana załamując ręce — szukaj, oh! szukaj moja siostro, czy jest co do sprzedania...
Djana spojrzała w około.
— Nic!... — szepnęła z rospaczą — już nic nie mamy...
Objęła Cyprjanę oburącz jakby ją chciała obronić przeciw dręczącej katuszy, a przy tém poruszeniu, uczuła jakiś przedmiot pod fartuszkiem siostry:
— Cóż to takiego? — zawołała.
Cyprjana ocknąwszy się na to zapytanie, wsunęła rękę do kieszonki fartuszka i w téj chwili podskoczyła ożywiona radością:
— Pieniądze! pieniądze! — wykrzyknęła — o! dzięki ci N. panno!
— Pieniądze? — powtórzyła Djana z zadziwieniem.
Cyprjana otworzyła dłoń swoją przed chciwym wzrokiem siostry, która rzuciła się w jéj objęcia.
Wypadek ten wywarł na nich cudowną prawie zmianę; a ktoby je ujrzał w téj chwili, nie mógłby pojąc, żeby kiedykolwiek doznały skutków prześladowczego losu. Ich lica zarumienione i wzrok rozweselony, powróciły im w całym blasku piękność, jaką się odznaczały dawniej gdy radość krasiła ich powabne twarzyczki w pałacu Penhoela.
Jakiż to był skarb dla tych dziewic, które przybyły do Paryża w nadziei zebrania 500,000 fr. na wykupienie dóbr Penhoela?... — oto trzy sztuki miedziane, które wsunął żołnierz do kieszeni fartuszka Cyprjany!... a za które mogą kupić kawał chleba... Szlachetny żołnierzu niech ci to Bóg wynagrodzi! Obyś, gdy wrócisz do stron rodzinnych, zastał wierną narzeczoną i kochającą cię rodzinę!
Cyprjana poskoczyła na schody, Djana zaś pozostawszy sama, przez chwilę była jak w osłupieniu, poczém niby sobie cóś przypomniała i wyszła z izby. Szczerą radość która ożywiała jej twarzyczkę, zastąpiła poważna rozwaga. Udała się na wyższe piętro i zatrzymała się na poddaszu, następnie zbliżyła się na palcach do drzwi dymnika i przyłożyła oko do jednéj z licznych szczelin między deskami, przez które dostrzedz było można, że dymnik ten był zamieszkałym.
Nie widać tam było żadnych sprzętów oprócz jedynego siennika, na którym leżał starzec blady jak trup. Była to okropna, przerażająca nędza, przy któréj niedostatek dający się spostrzegać w pokoiku sióstr, był prawie przepychem. W jednym kącie siedział na spróchniałym pieńku, mężczyzna oblicza wynędzniałego i jakby obłąkany, a przed nim stała próżna butelka. Odzież jego składała się z łachmanów, siwe włosy i broda mieszały się w nieładzie. Opierał się łokciami na wychudłych kolanach, podtrzymując głowę rękami. W drugim kącie na podłodze siedziała kobieta, któréj rozpuszczone włosy otaczały twarz, z białości i bezwładności podobną do marmuru, i która patrzyła przed siebie osłupiałym wzrokiem bez myśli. Starzec leżący na sienniku, był to ojciec Géraud, niegdyś oberżysta pod uwieńczonym baranem, kobietą na ziemi siedzącą była to Marta; a mężczyzną w łachmanach z siwą brodą, Remigeusz wice-hrabia de Penhoel...
Czas zamienił przepierzenie z desek téj izdebki na sztachetny: można było wszystko widziéć i słyszéć zewnątrz. Codziennie Djana i Cyprjana przychodziły do tego schronienia nędzy przynajmniéj raz jeden, zachowując jednak w tajemnicy przed mieszkańcami że są śpiewaczkami ulicznemi, bo być może żeby im ci zabronili zajmować się tym powołaniem i w skutku tego musiałyby się wyrzec swych urojonych nadziei.
Te odwiedziny zresztą nie miały na celu próżnego uszanowania, należnego drogim wspomnieniom, bo Penhoelowie żyli od dwóch miesięcy jedynie z łaski Cyprjany i Djany.
Biedny oberżysta z Redon aby służyć swemu panu, opuścił wszystko z tą myślą: „będę pracował, a w Paryżu przecież pracy nie zabraknie.” Lecz zamiast dopomagać Penhoelom, stał się dla nich pomimowolnym ciężarem; gdyż w pierwszych tygodniach, Géraud zasłabł z wysilenia w pracy i odtąd nie powstał z siennika.
Co się tycze poczciwego stryja Jana, ten odjąwszy krzyż ś. Ludwika, biegał po całém mieście szukając byle jakiego zatrudnienia, lecz nie mógł go znaleźć.
Marta i jej mąż nie próbowali nawet tego środka. Marta była pognębioną pod brzemieniem cierpień macierzyńskich, nie mając woli ani siły. Częstokroć siedziała skurczona od rana do wieczora na jedném miejscu, nie przemówiwszy do nikogo słowa. Inną razą wychodziła ukradkiem o świcie i błąkała się po ulicach Paryża szukając córki, skutkiem czego utwierdziła między sąsiadami mniemanie, że jest obłąkaną.
Remigeusz pił o ile mógł najwięcej, a kiedy już nie miał co pić, wpadał w osłupienie i często przez cały dzień nie wyrzekłszy słowa, wieczorem kładł się obok chorego Gérauda; Marta zaś i stryj Jan sypiali na gołéj prawie ziemi.
Dopóki Cyprjana i Djana miały cokolwiek pieniędzy, codziennie składały w szczeliny pewne kwoty, następnie przynosiły tylko chléb, na którym im samym obecnie zbywać zaczynało. Mieszkańcy poddasza tak dalece zaś pogrążeni byli w otrętwiałości, że nie zastanawiali się nigdy nad tajemniczém źródłem téj jałmużny. Penhoel rzucał się na chléb jak zwierz zgłodniały, a pozostałe resztki, przedłużały konanie jego żony i ojca Gérauda.
Stryj Jan niewiadomo jakiemi środkami utrzymywał życie, gdyż nigdy nie przyjmował udziału przy rozdawaniu żywności.
Gdy o zwykłéj godzinie przynoszono zasiłek, pani za każdym razem błogosławiła niewiadomego dobroczyńcę, a wówczas siostry całowały z płaczem deski, które ich oddzielały od Marty; ich serca żywiéj uderzały, gdyż namiętne przywiązanie do pani, dotąd bynajmniéj nie osłabło i ażeby nie zdradzić tajemnicy, musiały nie raz uciekać, albowiem pociągane jakąś siłą, pragnęłyby za każdém zbliżeniem rzucić się w jéj objęcia i własném tchnieniem rozgrzać zdrętwiałe członki.
Milczenie panowało prawie zawsze w tém smutném mieszkaniu, milczenie grobowe, przerywane tylko jękami chorego. Jednakże czasami wieczorem, pani rozmawiała po cichu ze stryjem Janem, a w takim razie oddalała się od męża siadając przy przepierzeniu. Tym to sposobem Cyprjana i Djana dowiedziały się o interessach Penhoela w najdrobniejszych szczegółach, a nawet o fatalnym terminie, po upływie którego, będzie niepodobieństwem odzyskać dobra. Lecz biedne dziewice wyrzekły się szalonych marzeń, bo cóż ich teraz obchodził ten termin...
Djana obecnie stała za przepierzeniem przypatrując się ze ściśniętym sercem, téj scenie utrapienia nieméj i posępnéj, gdy drzwi się otworzyły i siwa głowa Jana Penhoela ukazała się w progu. Był on mniej zmieniony od innych, a twarz jego była zawsze poważną i łagodną. Miał na sobie tę samą odzież jak dawniéj, tylko że kaftan wieśniaczy był już znacznie zniszczony i wstążeczka krzyża ś. Ludwika nie zdobiła jego piersi.
Przeszedł dymnik wolnym krokiem tłumionym pod pokładem piasku i rzekł wyciągając rękę do Remigeusza:
— Dobry wieczór mój synowcze!
Remigeusz spojrzał na niego ociężałym i bezmyślnym wzrokiem.
— Dobry wieczór — pomruknęł — nie mam już wódki... — i wskazał palcem na próżną butelkę.
Stryj Jan udał że tego nie słyszy i zwrócił się do łoża chorego, Remigeusz zaś mruczał pod nosem:
— Oni to są przyczyną wszystkiego... mój brat i moja żona...
— Jakże się masz biedny Géraudzie? — mówił stryj Jan.
Géraud chciał się podnieść.
— Niech ci Bóg błogosławi Janie Penhoelu — odpowiedział słabym głosem — cięgle mam febrę... ah! gdybym zeszedł ze świata, toby było najlepiéj, bo czuję że nie mógłbym już pracować...
— Wyjdziesz z tego mój dobry przyjacielu... i doczekamy się dni szczęśliwych.
— Nie wiem — odpowiedział oberżysta — nie wiem stryju Janie... gdybym tylko widział syna pana mojego... i naszą biedną panią w błogiém położeniu, umarłbym spokojnie... lecz to się ciągnie tak długo... a ja tylko ich objadam...
I upadł na siennik. Stryj Jan zbliżył się do kąta gdzie Marta siedziała, a nachyliwszy się, ujął jéj rękę i pocałował, co się wydawało sprzeczném z panującą nędzą w mieszkaniu.
— Dobry wieczór! — rzekł starzec.
Pani odpowiedziała kiwnięciem głowy.
— Moja córko, zdaje mi się że jesteś dziś bledszą jak wczoraj.
Marta usiłowała się uśmiechnąć.
— Mój Boże, mój Boże! — mówił Jan wznosząc oczy z bolesném ukorzeniem — robię co mogę... moje siwe włosy stanowią przeszkodę... nadaremnie im mówię: „Spojrzyjcie na moje ręce, jestem jeszcze silnym” — odpowiadają mi: „już czas ażebyś sobie odpoczął mój staruszku”... ja mam spoczywać gdy moja piękna Marta cierpi!...
Otarł spocone czoło.
— Jestem bardzo znużony moja córko... Paryż jest tak wielki... przez cały dzień byłem na nogach... do iluż to drzwi pukałem mówiąc wszędzie: „dajcie mi zatrudnienie... nie będę przebierał w pracy... będę robił co mi rozkażecie”...
— Biedny ojciec... — pomyślała Djana, która słuchała ze łzami.
— „Nie wymagam wielkiéj zapłaty.... — mówił Jan de Penhoel — dacie mi co łaska jak zasłużę...” lecz już drzwi się przymykały zanim skończyłem... albo téż pytali mnie: „poczciwy staruszku, co umiesz robić?”... niegdyś umiałem jeździć konno, robić bronię i szpadę... nie potrzebowałem zajmować się czém inném, bo dzięki Penhoelom którzy mnie żywili; a teraz, gdy syn brata mego nie ma kawałka chleba dla siebie, ja mu nie mogę go zapewnić!*.. Mówiłem im jeszcze: że będę kopał w ogrodzie, będę nosił ciężary, zamiatał stajnie... miejcie litość... choćbym usługiwał waszym tylko domownikom!“... Nie... nie... zawsze taż sama odpowiedź... W tym ogromnym Paryżu gdzie tyle złota krąży, gdy kto jest biedny i ma siwe włosy, musi się położyć na ulicy i oczekiwać śmierci...
Djana słuchała z natężoną uwagą. Marta była obojętną i zdawało się że zaledwie pojmowała co do niéj mówiono.
Stryj Jan usiadł przy niéj, ująwszy jéj ręce które uścisnął.
— A jednakże nie powinienem narzekać, gdyż dziś powziąłem nadzieję... Marto... biedna Marto! gdyby nędzny starzec mógł ci dopomódz... — i zniżył głos jakby chciał jéj coś powierzyć:
— Posłuchaj — mówił — zdaje mi się, że wkrótce nastąpią dni pomyślniejsze... wracając dzisiaj strudzony chodzeniem i zniechęcony w duszy, usłyszałem przez okno na dole szelest dobrze mi znany... to jest szczęk floretów... tupanie nóg... i domyśliłem się, że jestem przy sali szermierskiéj... Niegdyś jak byłem młodym, byłem dzielnym szermierzem moja Marto... ja to uczyłem naszego Ludwika, który był najbieglejszym w robieniu szpadą w całéj Bretanii...
Na wzmiankę o Ludwiku, ożywiło się spojrzenie Marty. Jan zaś niezważając na to, tak dalej mówił:
— Jaką miał dzielną postawę pod bronią... zdaje mi się że go widzę jak żywo naciera... szybko odpiera razy... oh! on przewyższy! swego mistrza drogie dziécię... lecz pomówmy o sobie... Wszedłem do sali.. było tam ze dwudziestu uczniów. Ja który widziałem S. Zorza, Fabiana i la Bossiera, mogę śmiało powiedzieć, że się dziś tak nie potykają jak dawniej, i piękna metoda zaginęła...
Uśmiechnął się cokolwiek żartobliwie.
— W istocie — zawołał w uniesieniu roztargnienia — gdybyś ich widziała Marto, jak niedbale stają w postawie bez żadnéj układności... trzymają się sztywno a zarazem z udaną wykwintnością... jak biegają, dyszą, hałasują i rozkraczają się jak cyrkle, to sądzićby można, że to są, kramarze bijący się łokciami.
Stryj Jan rozśmiał się żartobliwie, poczém rzekł odzyskując powagę:
— Lecz komuż ja o tém mówię... i czyliż wypada robić uwagi temu, kto żebrze... przybliżywszy się do professora jak teraz zowią mistrza, przemówiłem do niego zdobywszy się na odwagę: „czy potrzebujesz pan pomocnika?”
Professor zmierzył mnie od stóp do głowy.
— „Czy się potykano na szpady przed potopem?” — zapytał mnie.
— Zawsze moje nieszczęśliwe siwe włosy...
— Wiem że sztuka uczyniła postępy — odpowiedziałem — i pod pańskim przewodnictwem...
— „Mój stary, trudno jest nauczyć się w twoim wieku.”
— Gdybyś pan wiedział jak jestem potrzebny...
— „Cóż mnie to może obchodzić.”
— Jużem chciał odejść, gdy na szczęście przywołał mnie do siebie.
— „Prawdziwie — rzekł — nie lubię pozbywać się biedaków... potrzebuję człowieka do zamiatania sali, do osadzania gałek u floretów, słowem do utrzymania porządku... czy będziesz miał dosyć 20 franków na miesiąc, mój stary wiarusie?”
— Czy będę miał dosyć... moja biedna Marto!... 20 fr. na miesiąc... jakże mu serdecznie podziękowałem... za tydzień zacznę pełnić obowiązki... czy mnie słyszysz?... jeszcze tylko tydzień nędzy...
Biedny stryj nie posiadał się z radości.
— I cóż kochana Marto? — gdy mu ta nie odpowiadała, wzruszając tylko głową.
— Tydzień... — szepnęła tak cicho, że jéj Djana dosłyszéć nie mogła — to bardzo długo... — i gdy stryj Jan badawczo na nią spoglądał, dodała:
— Ręka która nam co wieczór podawała kawałek chleba, zniechęciła się bezwątpienia... — Nie dokończyła swéj myśli, lecz obie jéj ręce dotknęły się piersi, z tą złowrogą pantominą głód znamionującą. Starzec pochylił głowę, a Djana już nie słyszała słów ostatnich; lecz widziała poruszenie Marty i to było dla niéj dostateczném. Poskoczyła drżąca z wzruszenia do swéj izdebki, gdzie Cyprjana także wbiegła zdyszana, uradowana i pocieszona, bo niosła bochenek chleba, który zaraz napoczęła.
— Oni tam cierpią... — rzekła Djana — pani jest głodna...
Cyprjana która chciwie zakąsała skórkę apetyczną i rumianą, wyjęła ją z ust natychmiast.
— A ja o nich nie pomyślałam! — zawołała — spieszmy moja siostro... szczęściem że tylko kawałek połknęłam.
I znowu pobiegły na schody, a w kilka chwil potém, chléb przesunął się przez szparę dwóch desek i upadł na zabrudzoną podłogę dymnika.
Marta odetchnęła swobodnie.
Dziewice z uśmiechem przypatrywały się jedzącéj.
— Moja siostro... — mówiła Cyprjana — na ten widok zapomina się o głodzie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.