Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Nieobecny.

Robert zwany Amerykaninem, czyli p. de Blois, był jednym z tych dzieci przypadku które się rodzą nie wiadomo gdzie i nie mają żadnych związków na ziemi.
Byłże rodowitym Francuzem lub cudzoziemcem? nikt nie mógł tego stanowczo wyrzec. Mowa jego oznaczała paryżanina; lecz Paryż jakkolwiek jest wielkim, nie może przyjmować za swe dzieci niezliczone mnóstwo awanturników, którzy w nim obrali siedzibę. Przybywają tam bowiem z bliska, z daleka, zewsząd, przynęceni niepowściągniętą żądzą. Następnie z tego ogniska czynów bohaterskich, gdzie zdolność i zuchwalstwo przebiegają niejako w powietrzu, gdzie działalnością oddychają, gdzie każdy może się stać służalcem scenicznym wciągając w płuca powiew intrygi, wyruszają uzbrojeni dostatecznie na zawojowanie niewinnej prowincyi.
Jednakże chcąc się odznaczyć w Paryżu, trzeba należyć do pierwszego rzędu intrygantów.
Robert de Blois obdarzony był zdolnościami, nie był wszakże jednym z tych znakomitości, które zachwycają czasami stolicę, a następnie dostają się na galery z tytułami książęcemi.
W każdém powołaniu są stopniowania. Robert zajmował miejsce zamożnego mieszczanina w hierarhii wyższego oszustwa.
Posiadał niepospolite przymioty, lecz zbywało mu jeszcze na niektórych.
Ażeby w kilku słowach określić jego bilans moralny, posiadał: co do stanu czynnego, oschłość serca w bardzo pożądanym stopniu, wielki takt i znakomitą zręczność podchwytywania, która potrafi łowić tajemnice z głębi serca. Oprócz tego miał krew zimną, był dowcipnym i wykwintnym. Co do stanu biernego: przedewszystkiém należy umieścić wrodzone w nim wąchanie, z którego się leczył w chwilach ostatecznych położeń. Robert był doskonałym do rozpoczęcia rozpaczliwej walki, w chwili wyboru pomiędzy życiem i śmiercią; głód obudzał w nim genjusz.
Lecz skoro tylko miał co do stracenia, śmiałość jego zamieniała się w gnuśność.
Zatrzymywał się w połowie drogi przez zbytnią obawę, ażeby nie utracił nabytych korzyści.
Wpadłszy w nędzę, stawał się człowiekiem. Jego przebiegły umysł zaostrzał się, pomysły wrzały na nowo w głowie, i biada talarom źle strzeżonym.
W ogólności, był to widocznie awanturnik podrzędny, lecz zbyt niebezpieczny, i mogący dosięgnąć w pewnych razach, najwyższego stopnia zręczności.
Liczył już dziesięć lat służby, zaciągnąwszy się do towarzystwa szubieniczników w piętnastych roku życia.
Od tego czasu, pracował raz jako żołnierz, to znów jako dowódca; bywał ubogim lub bogatym, trudnił się intrygą wyższej komedji, czasem zniżał się też do pospolitego oszustwa, narażając swoją wolność za kilka franków.
Z tym wszystkim kształcił się i myśli jego ustalać się zdawały. Celem jego było tyle nakraść, ażeby mógł spocząć jako uczciwy człowiek, żyjący w wygodnym pałacu z piękną żoną i dobrego urodzenia.
Robert nienawidził stan średni.
Złączył się z Błażejem w Paryżu w skutku zobopólnych stosunków, jakie ich jednoczyły z pewnym wspólnikiem zowiącym się Bibandierem, który niedawno wyprawiony został na galery do Brestu. Błażej był łotrem tuzinkowym, mniej może zatwardziałym jak Robert, mniej bojaźliwym z natury lecz nieposiadającym zarazem sztucznej i wytrwałej odwagi, którą Amerykanin umiał sobie przyswajać jedynie potęgą swej woli.
Obaj pozyskali przydomki w boju, podobnie jak Scypion Afrykański i Fabiusz.
Obaj jeżeli nie wynaleźli, to przynajmniej wydoskonalili pewne rodzaje kradzieży, które dzisiaj powszechnie są wiadome. Dla zrozumienia znaczenia ich przydomków, to jest Amerykanina i Śpiocha, dostatecznym jest przeczytać trzy razy Gazetę Sądową.
Co do Loli, tę Robert ściągnął z wyprężonej liny, na której tańczyła nie chcąc być chłostaną. Miała lat 18.
Nikt nie zadał sobie pracy powiedzieć jej kiedykolwiek:
„To jest dobre, a to złe“
Trudno byłoby wyrzec co się mieściło w głębi serca tej biednéj pięknej dziewczyny.
Przyglądając się jej marmurowemu czołu i zimnej śmiałości malującej się w jej dużych czarnych oczach, w których rozniecał się płomień lubieżności interessowanej, przynęcającej lecz zarazem obumarłéj, możnaby powiedzieć, że to piękne ciało pozbawione jest duszy.
Dziś Robert znajdował się w godzinie swój waleczności. Jego pusta kieszeń i zagrażający głód podniecały go. Lecz walka zdawała się trudną, i Robert nie przypominał sobie, ażeby kiedy przystępował do zaciętszéj. W téj chwili swobodne jego obejście i pogodna fizjonomia, pokrywały najenergiczniejsze wysilenia, na jakie się mógł zdobyć kiedykolwiek w życiu.
Była to cięgła praca, milcząca potyczka bez przerwy i wytchnienia. Pod osłonę uśmiechu swego śledził każdy wyraz oberżysty, podchwytywał każde poruszenie, używając swej doświadczonej zręczności, jak dźwigni dla korzystania z najdrobniejszej okoliczności.
Nie można wyrzec ażeby od początku nie rozpoczął bez zastanowienia. To, na co się odważył, było wypadkiem wyrachowania; lecz pewna jest, że drażliwość położenia w jakiém się znajdował, popychała go zbyt porywczo i dowolnie na drogę téj niebezpiecznéj próby.
Przystąpił do walki z rozpaczliwą odwagę. Można było wprawdzie niejako rokować wygranę, lecz rozważywszy z krwią zimną, to tysiączne okoliczności przedstawiały mu się zbyt trudnemi do zwalczenia.
Podobne utarczki kierowane zręczną rękę, kończą się niekiedy układami; umiejętny obrót może los przemódz. W miarę jak się rozmowa dalej ciągnęła, Robert zdawało się że rósł i sił nabierał.
Pomysł jego dziwaczny i niewykonalny stawał się prawie rozsądnym, tak zręcznie nadał obrót w przełamaniu pierwszych trudności.
Nie był już tym głupcem który spostrzegłszy przypadkowo nazwisko jakiego człowieka, mówi chełpliwie: „To zdobycz moja.“ Zamknięte drzwi domu Penhoela, otwierały się zwolna dla niego.
Był już panem połowy tajemnicy.
Łatwo jeszcze mógł być zniweczony jego plan wątły, i runąć rusztowanie; lecz dotąd postępował prosto pośród ciemności, i jego oględna stopa ominęła wszelkie zawady nieznanej drogi.
Będąc świadkiem tego niespodzianego obrotu rzeczy, Błażej mniemał że interess skończony i zaledwie mógł pohamować radość swoję.
Amerykanin zaś nic miał czasu cieszyć się. Oddany wyłącznie interessowi, badał okiem ostrowidza oblicze ojca Géraud, które było jedyną jego wskazówką.
Wiele miał jeszcze do odgadnienia, bo droga na któréj lubo kilka kroków postąpił, była jednak dotąd zbyt tajemniczą.
Należało wiedzieć, co oznaczała np. łza spływająca po licu oberżysty.
Robert milczał przez chwilę, pocém zbliżywszy krzesło, ujął rękę poczciwca, którą uścisnąwszy, rzekł głosem naśladującym doskonale wzruszenie:
Ojciec Géraud odwrócił głowę chcąc ukryć łzy w oczach.
— Niech mnie piorun trzaśnie — pomruknął — nie jestem przecież płaksą!... ależ p. Ludwik był prawie mojém dzieckiem... tyle razy skakał na moich kolanach gdy komendant przyjeżdżał za urlopem do zamku... Służyłem przez lat dwadzieścia pod dowództwem ojca jego mój panie, i kto go widział jak ja, ze trzydzieści razy stojącego na pokładzie w paradnym ubiorze kapitana okrętu w czasie potyczek z anglikami, chętnieby poświęcił dla niego swoje ciało i duszę... a przytém jakże był dobrym..
— Słyszałem wiele o komendancie Penhoelu — przerwał Robert.
— Tak się spodziewam... któżby o nim nie słyszał.... ah! jakież to były czasy!.... lecz już nie żyje, a syn który był do niego najbardziej podobnym, opuścił kraj... a drugi....
— Czy drugi nie jestże godnym ojca swego? — zapytał Amerykanin.
— Nie mówię tego — odezwał się żywo Géraud — niech mnie Bóg uchowa ażebym mu w czém ubliżył... młodszy brat jest zacnym młodzieńcem... lecz mój Ludwik...
Oberżysta zatrzymał się i westchnął głęboko.
Błażej mówił do siebie grzebiąc w popiele.
— Zdaje się że szanowny wice-hrabia mający 40,000 fr. dochodu, nie ma lat 60 jakeśmy przypuszczali.
— Nasz Ludwik! — mówił dalej oberżysta — rzadko znaleść serce jemu podobne... lecz ty panie, który przybywasz z jego zleceniem, czy możesz mi powiedzieć gdzie jest teraz?
— W zjednoczonych stanach — odpowiedział Amerykanin bez wahania, — jest półkownikiem w armii kongressu.
— Ah! — rzekł oberżysta — waleczny młodzian.... a... jestże szczęśliwym?
— Nie — odpowiedział Robert.
Ojciec Géraud wzniósł oczy do nieba.
— Nie wyjawił swej tajemnicy nikomu... — pomruknął — lecz kto się skazuję na wygnanie, pewnie cierpiéć musi... niech się Bóg nim opiekuje.
Nastąpiło milczenie, z którego Robert korzystał dla uporządkowania myśli.
— Dość tego... — odezwał się nagle, udając że się chce pozbyć swego mniemanego smutku — nie należy się zbytecznie rozrzewniać... co do mnie chętniebym przez cały dzień rozmawiał o drogim i zacnym Ludwiku... lecz zdaje się że lepiéj uczynię, gdy zajmę się jego interessami.
— Jeżeli idzie o zaniesienie jego listu do zamku — rzekł oberżysta — siądę na siwą szkapę i jadę natychmiast.
Robert pokręcił głowę.
— Czy pisał po swym odjeździe? — zapytał.
To zapytanie tak ważne dla niego, zadane było tonem poważnym, zapowiadającym wstęp do argumentu.
— Raz jeden tylko — odpowiedział oberżysta — i to w rok po odjeździe.
— A więc ojcze Géraud, należy wnosić że miał powody nie zgłaszać się do rodziny...
— Po co pisać po czternasto-letnim milczeniu.
— To prawda... prawda — pomruknął poczciwiec — a przecież bardzo lubił swego brata... ah! w tym jest cóś czego nie pojmuję...
Zatrzymawszy się przesunął ręką po czole jak człowiek zbierający mimowolnie wspomnienia.
— Nie widziano nigdy, ażeby dzieci tak się lubiły jak oni (tą razą Amerykanin słuchał uważnie). Od urodzenia do lat 20 zawsze byli razem z sobą. Można powiedzieć że obaj mieli jedno serce. W tym, za życia jeszcze ś. p. Pana i Pani tajemniczy powiew nieszczęścia nawiedził zamek.... w którym mieszkała dziewica także piękna jak anioł.
Oberżysta zatrzymał się i westchnął znowu.
Amerykanin natężył uwagę.
— Niewiadomo co zaszło — odezwał się Géraud — Około tego czasu Pontalesowie zaczęli uczęszczać w zamku. Gdy zaś Pontales ściska rękę Penhoela, djabeł śmieje się na dnie piekła!
Zapytanie cisnęło się przez usta Roberta, lecz je powściągnął dla zachowania milczenia.
Poczciwiec tak dalej mówił:
— Jest to ogień i woda.. Pontalesowie mieli przedtem domek nad zatoką... mój ojciec widział ich w sabotach... dzisiaj las do nich należy i wielki zamek... lecz cóż to ja mówiłem... Panna Marta była najpiękniejszą dziewicą w okolicy... wszyscy mniemali że kochała pana Ludwika... ah! to wielce dziwiło!... pan Ludwik odjechał i ci co go spotkali w drodze, widzieli łzy w oczach jego. Młodszy brat jego Remigeusz ożenił się z panny Marty... i odtąd nigdy w pałacu nie wspominają imienia pana Ludwika, imienia które jest wyryte w sercach wszystkich mieszkańców na dziesięcio-milowej przestrzeni....
Gdyby Amerykanin miał pieniądze, byłby hojnie zapłacił za tę krótką i niedokończoną historję.
— Ludwik wspominał mi o Pontalesach — rzekł — lecz nie sądziłem ażeby oni byli tak bogatymi.
— Trzy razy tyle mają co Penhoelowie! — zawołał z gniewem ojciec Géraud — albo raczej cztery razy... Ah! stary Pontales jest to przebiegły Normand, pomimo że wygląda na poczciwego człowieka... pod jego siwemi włosami mieści się więcej przebiegów jak pod 50 głowami Bretonów.... Szczęściem że pan wygnał go raz jeszcze z pałacu, bo i bez tego dość jest złych wróżb, zagrażających Penhoelom.
Tu zamilkł. Przez chwilę Robert czekał, spodziewając się usłyszéć więcej szczegółów o Ludwiku Penhoelu, lecz oberżysta ciągle milczał i można było wnosić z pewnością że już nie ma nic do powiedzenia.
Robert zatém odezwał się w tych słowach:
— Proszę cię ojcze Géraud, nie mów więcej o Ludwiku.... słucham ciebie jak uważasz, lecz to przechodzi moje siły... a jednakże czas mnie nagli... powiedz mi raczej co się teraz dzieje w pałacu.... bo chociaż Ludwik nie pisze, to chce, ażeby do niego pisano, i najdrobniejsze szczegóły będę mu miłe...
Oberżysta wyrzekł się swój nieufności. Byłby teraz powierzył rzecz najdroższą temu człowiekowi, który mu przyniósł wiadomości od syna starszego swego pana.
— Zdaje się że w pałacu wszyscy są szczęśliwi — odpowiedział. — Przez lat piętnaście można zapomnieć o wielu rzeczach, gdy kto nie ma chęci przypomnieć ich sobie... Młodszy brat odzyskał większą część dóbr rodzinnych sprzedanych w czasie rewolucji... ta rodzina jeżeli nie jest najbogatszy z przyczyny Pontalesów, którzy w 1793 r. nabyli stary zamek, las Kosker i inne dobra do niej należące, pomimo tego jest najznakomitszą... Gdy pan będziesz pisał do P. Ludwika to napisz mu, że córka brata jego, Panna Blanka de Penhoel, jest tak piękną i dobrą, że wieśniacy nazywają ją Aniołem... Pani nie utraciła swej urody, lubo od dawna bladość jej twarz pokryła... Nie bywa na biesiadach i ucztach w sąsiedztwie, lecz ubodzy ją znają i modlą się za nią, gdyż jest opatrznością nieszczęśliwych... Pan jest dobrym mężem i ojcem, lubo mówią niektórzy iż był czas, w którym krzywo spoglądał na kolebkę małej Blanki... Jest bogobojnym, wiernym swemu królowi i dom jego jest dla każdego otwarty; słowem, jest to Penhoel w całem znaczeniu.... są jeszcze inne osoby w pałacu, i ręczę że serce Ludwika przejęłoby się radością, gdyby ujrzał córki stryja Jana.
— Czcigodny stryjaszek! — przerwał Robert szukając sposobności dalszego prowadzenia swej roli, jako świadomy stosunków rodziny.
— Stryjaszek w sabotach! — zawołał Géraud — założyłbym się że ci wspominał o stryju w sabotach?
— Więcjé niż sto razy!
— On go tak kochał... oh! ten o nim nie zapomniał... Ile razy mówiłem o synowcu Ludwiku, pochylał siwą głowę i łzy sączyły mu się z oczu. Napiszesz pan, że stryjaszek w podeszłym wieku doczekał się dwóch córek.. piękniejszych jeżeli to być może od Blanki Penhoel... W pałacu uważają je jak duchów opiekuńczych; ich wesołe uśmiechy rozweselają duszę, i zdaje się, że nieszczęście nie może przeniknąć pod strzechę którą one zamieszkują, a jednakże...
Zatrzymawszy się dodał zniżonym głosem:
— Czy pan Ludwik mówił panu o Benedykcie Haliganie?
Robert udawał że usiłuje sobie przypomnieć.
— Benedykcie przewoźniku... — dodał oberżysta.
— Zaczekaj Pan...ten Benedykt który...
— Który uchodzi za czarownika.
— Tak, tak... dziwny człowiek...
— Są tacy którzy się z niego naśmiewają, ja zaś przekonany jestem, że on wie o wielu rzeczach...
Ojciec Géraud wstrząsnął głową i dodał jeszcze ciszej:
— Nie trzeba o tém pisać panu Ludwikowi, lecz Benedykt powiada, że pałac utraci wkrótce swoje ozdoby... wszystkie Bóg pa do swej chwały: Anioła Blankę i obie córki stryja... Cyprjanę żywe dziecię i piękną Dianę.
— Co za szaleństwo! — Tak... tak... Benedykt widział ich we śnie odziane w długie białe szaty jak dziewice nocy... lecz być może iż Benedykt pomylił się raz w życiu... Dałby to Pan Bóg! i bodajby moje oczy zawarły się przed tym czasem.
Głowa oberżysty pochyliła się na piersi. Zdawał się marzyć. Po kilku chwilach, smętny uśmiech ubarwił jego lica.
— Drogie dzieci.. — dodał wzruszonym głosem — lecz pan zobaczysz Anioła Blankę równie jak Djanę i Cyprjanę, perły okolicy... w spódniczkach bawełnianych w kraty i małych czepeczkach chłopskich pokrywających ich szlachetne głowy... gdyż lubo pochodzę z najczystszej krwi Penhoelów, nie maję żadnego majątku, a Pan Jan ich ojciec chce ażeby się ubierały jak ubogie dziewczęta... lecz choćby były w łachmanach odziane, oddawanoby im należne uszanowanie... wyglądają jak królewny... bo dla czegóż są najpiękniejsze między innymi — dodał dobry oberżysta z smętnym uśmiechem są one zupełnie do niego podobne.
— Do kogo?
— Do starszego Penhoela... jak córki mogą być podobne do ojca.
— Oh! oh! — rzekł Robert — biedny stryjaszek w sabotach.
Głos ojca Géraud przybrał surowy akcent.
— Jest to święta rodzina mój panie — odezwał się — i nasz Ludwik szanował matkę dwóch panienek jak swoją własną.
Amerykanin powściągnął swój rubaszny uśmiech.;
— Nakoniec — dalej mówił oberżysta — gdy mu pan doniesiesz o tém wszystkiem i jeżeli pozostanie miejsce, to racz sobie przypomnieć nazwisko biednego człowieka i napisz mu, że jest w porcie Redon stary sługa rodziny, któryby przelał za niego ostatnią kroplę krwi swojej.
— Zawsze pozostanie miejsce do powiedzenia o tobie kochany p. Géraud — odpowiedział — lecz czyliś mi już wymienił wszystkie osoby goszczące w pałacu?
— Jeszcze nie... podeszły stryjaszek ma syna starszego od Djany i Cyprjany: nazywa się Wincenty; ten dotąd jest jedynym potomkiem płci męzkiej nazwiska Penhoelów. Zacny młodzian, a lubo cokolwiek dziki i opryskliwy, lecz z sercem na dłoni... Jest jeszcze przybrany syn wice-hrabiego, który się nazywa Roger de Łaunoy... jest to żywa i szalona głowa, zdolny do wszelkich niedorzeczności... lecz lubią go dla tego, że jest szczerze przywiązany do Pani.
— Jakże ztąd daleko do zamku?
— Dwie dobre mile. —
— Czy dobra droga?
— Nieznośna... lecz prosta aż do portu kruczego.
Robert spojrzawszy w okno, zdawał się mierzyć wysokość słońca, oświecającego żółtawemi promieniami domy w porcie Ś-go Mikołaja.
— Musiemy natychmiast odjeżdżać.
— O tej porze! — zawołał oberżysta — za małą godzinę noc będzie... niepodobna.
— Jednakże... ponieważ droga jest prostą...
— Tak, to prawda... lecz uszkodzona od ostatnich deszczów i przerznięta w kilkunastu miejscach krzakami.
— Mając dobre konie — rzekł Robert — łatwo wyminąć zawady.
— Niezawsze — odpowiedział oberżysta — a przy tém konie nie poradzą nie przeciwko ułanom....
— Co to za ułani?
— Jest to banda łotrów niewiadomo zkąd przybyłych, którzy się naigrawają z żandarmów... w urwiskach skał naszych jest tyle jaskiń przeklętych.
— Byłoby te prawdziwém nieszczęściem odezwał się Amerykanin — gdyby ułani czatowali na nas umyślnie.
— Wielu pożałowało że nie chcieli słuchać przestróg... lecz jeszcze jedna okoliczność... staniecie w nocy w porcie kraczym, a ludzie z górnych stron powiadają że Ust wylał.
— Jakież grozi niebezpieczeństwo, będąc o tém uprzedzonym.
— Pan przybyłeś tutaj ze zleceniem starszego Penhoela — odpowiedział ojciec Géraud — a zatem obchodzisz mnie jako przyjaciel... nie puszczaj się więc w drogę o téj godzinie, proszę cię Panie... bo jeżeli (dréis) wylew napotka ciebie pod Penhoelem, pozostanie ci tylko polecić duszę Bogu..
Amerykanin zastanowił się przez chwilę.
Śpioch słysząc wyliczane niebezpieczeństwa drogi, miał wielką chęć przyjść w pomoc ojcu Géraud, lecz nie śmiał, ponieważ Robert pozyskał nad nim daleko wyższe stanowisko.
Pojmował że należy mu słuchać i milczeć.
Amerykanin powstał.
— Być może iż pozostaniemy dość długo w zamku Penhoel — odezwał się — lecz w obecnych okolicznościach, może też wypadnie wyjechać ztamtąd jutro o świcie... z drugiej strony nie mogę nikomu powierzyć danego mi zlecenia... Musisz mnie rozumieć ojcze Géraud — dodał ciszéj — nie tylko bowiem mam się widziéć z wice-hrabią...
— Masz zapewne cóś pomówić z panią — pomruknął oberżysta bojaźliwie jakby się lękał wynurzyć zbyt otwarcie myśl swoją.
Robert dał znak potwierdzający.
Oberżysta wzniósł oczy do nieba i zaprzestał badać Roberta.
Ostatnie zapytanie było niejako dopełnieniem udzielonych objaśnień. Otwierało Robertowi nową sferę, i w tej chwili wiedział być może więcéj, jak sam poczciwy oberżysta.
— Jakikolwiek nastąpi wypadek naszéj wycieczki, ujrzysz nas jutro p. Géraud, chyba że twoi ułani zjedzą nas w drodze.... muszę koniecznie powrócić do Redon, już to dla zabrania ważnych bagaży które pozostawiłem na poczcie, już też dla puszczenia się w dalszą drogę, w przypadku gdybym miał przyczynę nienadużywać gościnności p. Penhoel... teraz zaś proszę pana kazać osiodłać parę koni.
— Chcesz pan koniecznie jechać?
— Koniecznie... wieczór się zbliża... i im prędzej konie będą gotowe, tym wdzięczniejszym będę panu.
To było wyrzeczone w sposobie niecierpiącym zaprzeczenia. Właściciel uwieńczonego barana wyszedł powtarzając litanję przestróg: o zapadającej nocy, dołach, ułanach i wylewie.
Gdy gospodarz próg przestąpił, Błażéj odsunąwszy krzesło przewrócił koziołka.
— Wygrana! — zawołał — wybornie, wybornie p. Robercie!... jesteś zdatniejszym jak mniemałem... na honor, nie oddałbym mojej części w tym interessie za tysiąc talarów!
— To nie dość — pomruknął Amerykanin z zasępioném czołem mamy jeszcze wiele do uprzątnienia.
— Ułanów... — zapytał Błażej.
Robert wzruszył ramionami.
— Przeciwnie — odpowiedział — dla tego właśnie odjeżdżam dziś wieczorem.... Ułani będą wybornym sposobem do wytłómaczenia braku naszych tłomoczków... będziemy uważani za zrabowanych i smutne nasze położenie wznieci współczucie.
— Masz słuszność! — rzekł Śpioch — nie wiem czy jest podobny tobie pod słońcem!
Poruszenie jakie Lola zrobiła pod pawilonem, zdawało się nagle zmieniać wątek myśli Amerykanina.
— Biegaj za panem: Géraud — zawołał — gdzież u djabła miałem głowę.... obstalowałem parę koni a nam trzeba trzech.
Czoło Błażeja zasępiło się.
— Otóż sęk! pomruknął — Gdyby nie ta kobieta, byłbyś Napoleonem w swojem rodzaju; na Boga cóż chcesz z nią robić u tych poczciwych ludzi.
— Ruszaj po trzeciego konia!
Błażej wzruszył głową z niezadowoleniem, pomimo tego zwrócił się ku drzwiom chcąc wykonać zlecenie.
Lecz nim próg przestąpił, Amerykanin pomiarkował się.
— Pozostań! — rzekł — Można poczekać do jutra; to nas uwolni od załatwienia rachunku z tym starym baranem Géraud.
— Podług mnie — odpowiedział Śpioch — najlepiéjby było pozostawić ją tutaj na zawsze, za jajecznicę, baraninę i wino.
Robert stał przy łóżku, którego podniósł zasłonę. Promienie zachodzącego słońca ubarwiły złotem odblaskiem twarz młodej kobiety śpiącéj.
Zdawała się uśmiechać...
Amerykanin wyciągnął ku niej rękę i usta jego poruszały się z sarkastyczną wesołością.
— Głupiec z ciebie! — rzekł głosem ponurym i zwięzłym — tam jest mężczyzna jeszcze młody, człowiek prosty i namiętny jak wszyscy dzicy tego kraju... żona go nie kocha... gdyż myśli o nieobecnym... czy widzisz jak jest piękną nasza Lola?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.