Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Miły Gość.

Minęło półgodziny jak Robert de Blois i służący jego przestąpili progi pałacu Penhoela.
Rodzina i goście zgromadzeni byli w sali jadalnej około obszernego stołu dębowego nakrytego do połowy obrusem.
Przy jednym końcu stołu wieczerzali, druga strona była pustą.
Na obrusie świetnej białości była obfitość potraw. Na czterech rogach stały wysokie i piękne dzbany
z brunatnego fajansu, napełnione świeżym pieniącym jabłecznikiem. Pani odmówiła benedictte, talerze były napełnione, jedzono z wybornym apetytem.
Robert de Blois siedział po prawéj stronie Penhoela, z lewéj zaś siedziała Pani.
Za Robertem stał Błażej który dostał suchą odzież równie jak Pan jego.
Śpioch wprawił się do służby lokajskiej. Pełnił z gorliwością swoje obowiązki, i zapewne było mu lepiej jak pośród gałęzi wierzb. Z tém wszystkiém smutnym wzrokiem spoglądał na wyborne kawałki które pan jego pochłaniał.
Zapytywał siebie czy to było przepowiednią, że on Błażej z powodu przyjętego obowiązku będzie zmuszony żyć z pozostałości po Robercie.
Ten jedząc z wybornym apetytem nie ©mieszkał korzystać z nasuwających się okoliczności.
Dzięki objaśnieniom ojca Géraud, rozpoznał z pierwszego rzutu oka wszystkie osoby nieznane mu dotąd.
Opis oberżysty zupełny i dokładny, był dla niego rękojmią wesołości i innych szczegółów czerpanych z tegoż źródła.
A jednakże jeżeli od osób zwrócił uwagę na całość tego towarzystwa wiejskiego, postrzeżenia ojca Géraud mogły być uważane cokolwiek za przesadne.
Robert władający wzrokiem równie czynnie jak szczękami, upatrywał nadaremnie około siebie oznak zapowiedzianych dramy powolnej i domowej, któraby mu podała sposobność łowienia w mętnéj wodzie.
Wszystkie oblicza zdawały się być spokójnemi. Widział bowiem tylko młodą matkę szczęśliwą pomiędzy mężem i dzieckiem. Reszta towarzystwa: stryj Jan, jego córki, Wincenty i Roger, uzupełniały w jego wyobraźni jedną z tych zacnych i wzorowych rodzin, napawającéj się jednostajną pomyślnością, cokolwiek nudną, któraby przerażała wielu ludzi nieszczęśliwych żyjących w miastach.
Czytelnik świadomy sceny zaszłéj w salonie Penhoelów, doznałby cokolwiek zadziwienia podobnie jak Robert. Widownia się zmieniła. Minęło posępne milczenie, ciążące nad goszczącemi w pałacu, przerywane chwilowo wyrazami złowrogiemi.
Przybycie obcego stanowiące epokę w tym zakątku Bretanii, nabierało tutaj przy towarzyszących okolicznościach wrażenie zajęcia i ciekawości. Nie należy wstępować pospiesznie do rzeki pragnąc zbadać jej spokojne łożysko, woda się mąci, ryby ukrywają i ten świecący kamyk któremu pragnęliśmy przyjrzéć się z bliska, zniknął pod kałużą którą poruszyło nieostrożne stąpienie.
Robert sam sobie zakładał oponę.
Oprócz tego przyznać należy, że w chwili gdyśmy po raz pierwszy wstąpili do pałacu, Remigeusz miał przy sobie flaszkę wódki do połowy wypróżnioną. Penhoel trzeźwy był mężem łagodnym i ufającym, opilstwo zaś jego było dzikie i alkohol przeistaczał w posępne widma, dręczące wspomnienia zawarte w głębi duszy.
Wyprawa na bagniska przyczyniła się do ulotnienia wyziewów gorzałki... Głowa jego była wolną i przekonanie że ocalił życie dwóm bliźnym, radowało serce jego.
Pomiędzy biesiadnikami będącemi przy stole, stryj Jan zachował jedynie smętność oblicza jakie się dało przed tém spostrzegać na jego szlachetnej twarzy. On jeden myślał o tym, którego imię niespodzianie wyrzeczone sprawiło przed godziną tak dotkliwe wrażenie.
Lecz serce stryja Jana niezapominało nigdy nieobecnego, i oddawał cześć wgłębi swej kochającej duszy, rocznicy wyjazdu starszego Penhoela.
Reszta towarzystwa zajmowała się wyłącznie nieznajomym. Prawnik i zacny nauczyciel przypatrywali się mu z tym ciekawym zajęciem z jakim próżniacy paryzcy przyglądają się Etyopczykowi lub O-ijb-be-wasowi. Panny podziwiały jego piękną i odznaczającą się głowę. Robert upatrywał w nim bohatera romansu. Wincenty przeciwnie, doznawał spoglądając na niego, nieprzyjaznego uczucia i nadaremnie usiłował wytłumaczyć sobie instynktowo nienawiść.
Bezprzestannie zwracał wzrok na niego i Blankę, jakby się obawiał grożącego jej niebezpieczeństwa dotąd niewiadomego.
— Zdrowie twoje, mój kochany gospodarzu — odezwał się Robert podnosząc do ust kieliszek — i po setny raz przyjmij moje dzięki... gdyby nie Ty, Bóg wie gdziebym się teraz znajdował.
— Dopełniłem tylko mego obowiązku — odpowiedział Penhoel.
— Przewoźnik pański był innego zdania — rzekł Robert z uśmiechem.
— Benedykt Haligan jest poczciwym człowiekiem — odezwała się Marta — wyratował wielu od śmierci... lecz jego umysł jest osłabiony... nasi wieśniacy mają przesądy cokolwiek dzikie.
Robert pochylił głowę z uszanowaniem.
— Jest to kraj szczęśliwy i błogosławiony — szepnął — w którym Bóg obdarzył serca możnych lekarstwem przeciw niewiadomości ubogich...
Lubo widzieliśmy Roberta na stopie koleżeństwa z Błażejem i Bibandierem, musiał jednakże bywać w lepszych towarzystwach, gdyż w potrzebie umiał przybierać obejście uprzejme i wykwintne. Być może w naszych pierwszych salonach stanowiących chlubę arystokratycznych przedmieść, ludzie światowi dostrzegliby może lekkich zboczeń w roli jego, lecz w pałacu Penhoela, obejście takie uchodziło za wzorowe i po każdym zdaniu, wznosiła się niejako podstawa jego wyższości.
Jeżeli kto doznawał niejakiego przymusu, to nie on bynajmniej, lecz raczej p. Penhoel. Co się tycze Pani, jej proste i szlachetne obejście wyrównywało przynajmniej całości drobiazgowych przyjętych zasad, stanowiących naukę światowy.
— Dobrze mi mówiono — mówił Robert — co znajdę w zamku Penhoel... Bo są ludzie wybrani których sława jest niższą od rzeczywistości... być może iż nie długo zabawię we Francyi... jakkolwiek bądź, widziałem to co inni szukają nadaremnie przez całe życie, dom prawdziwego szlachcica...
Penhoel zarumienił się z dumy.
Robert podał próżny talerz przez swoje ramie i Błażej go odebrał westchnąwszy.
Robert żywo się odwrócił.
— Jak to! — zawołał z dobrocią — ty tu jesteś mój biedny chłopcze?
— Chciałem... — zaczął Błażej.
— Oddal się — przerwał Robert. — Proszę mi wybaczyć Pani... lecz Błażej jest rzadkim sługę... i ośmielam się prosić dla niego o względność z jaką Państwo raczycie mnie przyjmować. — Wszyscy a mianowicie pan i pani uważali z najlepszej strony tę troskliwość o służącego.
Nie był to tylko człowiek światowy, lecz nadto uposażony wspaniałomyślnym sercem. Doznajemy rzeczywistej rozkoszy odkrywając piękne przymioty w człowieku, który się nam umiał podobać z pierwszego wejrzenia. Panny i Pani podziękowały wzrokiem nieznajomemu, wdzięczny Błażej poszedł do kuchni.
Wieczerza trwała od 20 minut, upłynęła przeszło godzina od czasu jak Robert wszedł do zamku, jednakże pomimo iż wspomniał na promie o zleceniu jakie miał do Pana Penhoel, nie zadano mu w tym względzie żadnego pytania. Była to bez wątpienia wykwintna gościnność lecz Robert nieumiał jej ocenić. Przekładałby on zajęcie natrętne i ciekawe, ponieważ przysposobił stosowną bajkę.
Uważając że się nie zanosi na podobne zapytanie, odważył się rozpocząć:
— Nie przystoi mi Wice-hrabio — rzekł podając Penhoelowi rękę — nadużywać względności jego i pragnę, ażebyś się Pan dowiedział przynajmniéj o nazwisku gościa którego ci przypadek sprowadził... nazywam się Robert de Blois.
Penhoel skłonił się.
— Jest to starożytne nazwisko bretońskie — rzekł — powinieneś go znać mój stryju.
Stryj Jan, jak prawie wszyscy szlachta wiejscy, był żyjącą heraldyką.
— W istocie... — odpowiedział — jest kilka rodzin... i pominąwszy dom książęcy z którego jeden członek nosił to nazwisko, są Panowie Blois z Quimper i de Blois z Moncontour.
— Moja rodzina pochodzi rzeczywiście z niższéj Bretanii — odpowiedział Robert — lecz ja jestem dalekim krewnym szlachetnych domów o których pan wspomniałeś... gdyż przodkowie moi osiedli od dawna w Ameryce.
Stryj Jan zebrawszy wspomnienia, szepnął:
— Otóż to być musi... jeden z kawalerów de Blois imieniem Emeryk... przymuszony emigrować po odwołaniu edyktu Nanteńskiego.
Robert spojrzał na stryjaszka z uwielbieniem.
— Rzeczywiście — rzekł — mój pradziad miał imię Emeryk... bądź co bądź odpłynąłem z Bostonu do Francy i w interessach ojca mego... jeden z tych powołał mnie do Bretanii... od przybycia mego do Francyi nie przytrafiła mi się żadna przygoda... złodzieje Paryzcy pozostawili mi mój worek... jechałem poczty dniem i nocą i nigdzie nie zostałem zatrzymany przez klassycznych bandytów, którzy stają się tak osobliwemi jak widma... lecz za to dzisiaj doznałem wszelkich przyjemności... rzecz tak się miała: stanąłem z rana w Redon mając z sobą dość znaczną summę... miałem załatwić pilne interessa... dobry oberżysta w Redon p. Géraud ostrzegał mnie o niebezpieczeństwach drogi lecz nie chciałem mu wierzyć zresztą chciałem koniecznie dopełnić osobiście pewnego zlecenia... wyjechałem więc; o milę od Redon napastowany zostałem przez bandytów którzy mnie zrabowali.
— Ułani! — szepnęło kilka głosów.
— Nie mogę powiedziéć z pewnością.... była to liczna banda łotrów przerażających postaci.
— I zabrali panu wszystko? — zapytała pani.
— Wszystkie pieniądze... lecz ci rozbójnicy nie zdają się być biegli w swojém rzemiośle, albowiem pozostawili w walizie pugilaress napełniony banknotami.
— Ah!... — odezwali się niektórzy z zadowoleniem.
— Pozwólcie państwo...pomimo tego nie jestem bogatszym... moja waliza i wszystkie papiery w niéj będące, są teraz bardzo daleko jeżeli wasza piekielna rzeka bieży tak szybko jak poprzednio.
— To prawda... powódź — szeptano w zgromadzeniu które żywy udział przyjęło w opowiadaniu nieznajomego.
Córki stryja Jana przestały jeść, przypatrując mu się ciągle. Słuchały z ustami na w pół otwartemi i nie odwracały śmiałego wzroku, tak dalece były prostodusznemi.
Doznawały obie w równym stopniu uczucia szczególnego i nieznanego dotąd. Strona niema dotychczas odzywała się silnie w głębi ich duszy. Tajemny widnokręg rozpościerał się przed niemy.
Można powiedzieć że dopiero zaczęły świat poznawać.
Na wspomnienie Paryża zamieniły z sobą szybkie spojrzenia i iskra zabłysła w ich oczach.
Blanka, bojaźliwe dziecię, ukrywała się przez połowę za swoją matkę i spoglądała ukradkiem na Roberta. Roger podziwiał go z całego serca, gdyż nie widział udatniejszego młodzieńca.
Wincenty zachowywał cięgle posępną i gburowatą flzjonomję.
Nauczyciel i prawnik siedzący obok przy końcu stołu, byli ciekawi ile było pieniędzy w walizie.
— Znajdowano nie raz — odezwał się skromnie Chauvette — na bagniskach zatracone przedmioty na drodze do portu kruczego.
— Dałbym chętnie 1,000 dukatów temu — odezwał się Robert z żywością — ktoby mi przyniósł moją walizę.
Prawnik zanotował tę obietnicę i postanowił udać się nazajutrz o świcie na połów.
Robert mówił dalej z uśmiechem:
— Lecz nie należy nigdy liczyć na cuda i byłoby niedorzecznością uskarżać się na los...
Nie mogę tego powiedziéć iż nie żałuję summy utraconéj, albowiem jestem daleko od domu i położenie cudzoziemca jest dość drażliwe... lecz w końcu... jestem uboższym o kilka tysięcy dukatów i nic więcéj... martwić się o taką drobnostkę, byłoby to niegodném szlachcica... a teraz kochany gospodarzu piję twoje zdrowie.
Wszystko przemawiało za tym człowiekiem. Ostatnie wyrazy wymówił z szczerą wesołością.
To wskazywało najprzód wielki majątek, którym nikt nie pogardza; oprócz tego co sprawiało większe wrażenie na większéj części towarzystwa, to wskazywało prawdziwą wzniosłość duszy. Rzadko się zdarzy napotkać ludzi mówiących wesoło o znacznéj stracie.
Robert co chwila pozyskiwał większy szacunek w domu Penhoela.
— Jedna rzecz która mnie szczególniej udręcza — dodał — jest ta, że straciłem pisma które mi były usilnie zalecone... w tej walizie panie Penhoel, znajdowało się to, czym mogłem odpłacie panu za ocalenie życia.
Barwa ciekawości zajaśniała w spojrzeniach. Nie domyślano się jeszcze niczego.
Robert zamilkł, zdając się oczekiwać na zapytanie.
Penhoel przeciwnie lękał się go badać.
— Tam... na promie — rzekł nakoniec — zdaje mi się żeś pan wspominał o pewném zleceniu do wice-hrabi Penhoel.
— Tak to prawda, mój drogi gospodarzu...
— Czy wolno zapytać...
— Miałem zlecenie z daleka.
— Zkąd?
— Z Nowego-Yorku.
Penhoel uczynił poruszenie zadziwienia. Piękna i pogodna twarz pani objawiła nakonieć żądzę ciekawości.
— Nie znam nikogo w Nowym-Yorku — rzekł Penhoel.
P. Blois spuścił oczy. Spojrzenie jego przelotne i szybkie ukradkiem odbyło przegląd na około stołu.
— Czy pan jesteś pewnym tego?
Przypatrywał się jednocześnie pani która zachowywała swój uśmiech powabny i łagodny, oraz panu i staremu stryjowi który w zamyśleniu spuścił głowę.
Za nim Penhoel odpowiedział, Robert przemówił, powolnym i cichym głosem:
— Czy Ludwik Penhoel jest już zapomnianym w domu ojca swego?...
Jeżeli Robert chciał wymierzyć silny pocisk, powinien był być zadowolonym ze sprawionego wrażenia.
Chmura zasępiła jednocześnie wszystkie czoła. Wszystkie spojrzenia w dół się spuściły.
Penhoel, który w tej chwili podnosił szklankę do ust, upuścił ją.
Pani drżała, blada i niewzruszona.
Stryj Jan niedowierzał swemu słuchowi.
Powstawszy przez pół, oparł się oburącz na stole. Jego niebieskie oczy, bojaźliwe i łagodne zwykle, zwracały się obecnie na nieznajomego z chciwą niespokojnością.
Robert usiłował powściągnąć wrażenie tryumfu mające się objawić w twarzy jego.
Widząc błogi spokój rodziny, przez chwilę powątpiewał o skuteczności pocisku którym był uzbrojony.
Teraz wątpliwość znikła. Pocisk był trafny i poznał wady wszystkich serc.
Podniósł głowę. Wzrok jego był zimny surowy jak sędziego.
Wśród milczenia słychać było tłumione oddechy.
— Czyliż się przesłyszałem?... — odezwał się nakoniec stryj Jan — któż mówił o Ludwiku Penhoel?...
— Wspomniałem o nim — odpowiedział Robert.
— I wymówiłeś pan słowo zapomnienia... rzekł starzec ze zroszonemi oczyma. — Oh! nie jedno serce zachowuje tutaj jego wspomnienie...
Penhoel przerwał mu, wysilenie jego do przemówienia było widoczne.
— Wszyscy tutaj kochają głowę rodziny Penhoelów — mówił zwracając się do Roberta.
Jestem jego młodszym bratem... i w dniu, w którym Ludwik zechce wrócić, ustąpię mu z roszkoszą miejsce ojca naszego.
Stryj Jan opuścił swoje miejsce chcąc się zbliżyć do nieznajomego. Słychać było stąpanie jego drewnianych sabotów i długie włosy wieńczące jego szlachetne czoło spadały na grubą odzież wieśniaczą.
— Dobrze mówisz mój synowcze — odezwał się dotykając ramienia Remigeusza który odwrócił głowę — Bóg ci pobłogosławi, albowiem jesteś godnym synem Penhoela ja tylko jestem ubogim starcem — mówił daléj zwracając się do pana de Blois — lecz kochałem mego synowca Ludwika jak najukochańsze dziecię... mów pan... czy nam pomyślną wiadomość przynosisz...albo też mamże przywdziać wieczną żałobę?...
Robert dosłyszał westchnienia rospaczy unoszące pierś pani.
Penhoel być może że słyszał je także, gdyż się pochylił naprzód a potem w tył, chcąc się przyjrzéć twarzy Marty. Lecz p. de Blois w skutku przypadku lub być może rozmyślnie, zrobił podobneż poruszenie i pan Penhoel nic nie dostrzegł.
Inni przypomnieli sobie sen Blanki, która widziała Ludwika leżącego na trawie i bladego jak trupa.
Gdy Bobert de Blois zaczął mówić, wszyscy wstrzymali oddech ażeby go lepiej słyszéć mogli.
— Przynoszę dobre wiadomości... Ludwik de Penhoel którego jestem przyjacielem, zlecił mi uściskać swego brata i prosił abym zawiadomił go o innych członkach rodziny.
Najbieglejszy dostrzegacz nie mógłby określić przeciwnych uczuć które niejako strącały się na fizjonomii pana Penhoela; naprzód uniesienie powracającego przywiązania, wzruszenie żywe i szczere miłości braterskiej, następnie cóś oziębłego, nieufność i zmartwienie.
Czcigodny stryj ująwszy rękę Roberta ściskał ją ze łzami, ponieważ Robert powiedział: „jestem jego przyjacielem.“
On to zadał niezbędne zapytania, które winny pochodzić z ust pana zamku.
— Gdzie jest? co robi? czy powróci? czy o nas myśli?... o nas którzy go tak kochamy... czy zawsze jest pięknym, szlachetnym, silnym... jestże szczęśliwym?...
Przy stole przypominali sobie po cichu wszystko co mówili w okolicy o nieobecnym.
Rozmawiano o nim wieczorami, i do nazwiska jego przywiązywano tajemniczy szacunek który Bretonowie przyznają bohatérom swych legend.
On był tak wspaniałomyślny!
Przywiązanie z jakiem starcy ku niemu pałali, przechodziło w sercach młodych przez pośrednictwo cudownych opowiadań przy domowém ognisku. Są to poeci ci wiejscy opowiadacze bretońscy; żale ich stanowiły podnóże dla nieobecnego, i ci którzy go nie znali, wyobrażali go sobie jako nadprzyrodzoną istotę.
— Ja to przecież byłem jego pierwszym nauczycielem... — szeptał rozrzewniony Chauvette.
— Istny djabeł! — pomrukiwał prawnik — nie mogłem go nauczyć łaciny.
— Zdaje mi się żebym go poznała — mówiła Djana — tak często widywałam go we śnie.
— Oh! zapewnie nie tak często jak ja — odpowiedziała Cyprjana.
— Co się mnie tycze — odezwał się Roger — jeżeli nie powróci, pójdę do niego na koniec świata.
Córki stryja Jana chciałyby być chłopcami żeby mogły podobnie powiedzieć i wykonać jak zamierzał Roger de Launoy.
I gdy te wyrażenia krzyżowały się w uniesieniach, osobliwém było widzieć posępną obojętność pana i pani.
Robert odpowiadał prawie tak samo jak ojcu Géraud.
— Jutro udzielę wam wszelkich szczegółów — mówił — dowiecie się wszystkiego, chyba pominę może to, co się zawierało w zatraconych listach.
— Czy te listy były do mnie? — zapytał Penhoel.
— Był jeden do pana — odpowiedział Robert.
— I do mnie? — zapytał z cicha stryj Jan.
— I do pana.
— A jeszcze... — rzekł Penhoel.
Robert zdawał się wahać. Oddech zatrzymał się w piersiach pani, dopóki p. de Blois nie odpowiedział nakoniec:
— Miałem tylko te dwa listy.
Lekki rumieniec wystąpił na blade policzki Marty. Jej powieki zadrżały i pod długiemi opuszczonemi rzęsami można było dostrzedz błyszczy łezkę.
Robert tak dalej mówił:
— Już jest późno i jestem bardzo znużony... z tém wszystkiém nie chciałem udać się na spoczynek, dopóki się nie przekonam czy mój drogi przyjaciel nie jest zapomnianym.
To czego byłem świadkiem rozradowało serce moje... spodziewam się że mój list w którym mu doniosę o bracie, stryju.... o wszystkich... — dodał zwracając się nieznacznie ku pani — uszczęśliwi go niewymownie... Teraz mój drogi gospodarzu, dozwól mi się oddalić, a nadto, jeżeli to nie będzie nadużyciem z mej strony, prosiłbym ciebie o chwilę osobnéj rozmowy.
Penhoel żywo powstał jakby to żądanie odpowiadało jego tajemnemu życzeniu.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł.
Robert de Blois odzyskał swój uśmiech powabny. Skłoniwszy się z wykwintnością całemu towarzystwu, uścisnął serdecznie rękę Jana.
Lecz co mu zjednało pochwały panien i Rogera de Launoy, była to zręczność z szacunkiem połączona, z jaką podniósł do ust rękę pani.
Pomimo tego, ani dziewice ani Roger nie mogli odgadnąć ważności tego pocałowania ręki.
Robert bowiem dotykając ustami białych paluszków Wice-hrabiny, przemówił do niéj słów kilka tak cichym głosem, że sama Marta z trudnością zrozumiała ich znaczenie.
— Pani, szepnął — miałem trzy listy...
Twarz Marty nie uległa zmianie, lecz jej ręka zlodowaciała, i długo jeszcze po oddaleniu się Roberta i Penhoela, Marta stała niewzruszona jak skamieniała.
Przy stole oswobodzone języki wynagradzały sobie długi przymus. Nie szczędzono pochwał p. Blois i Wincenty jedynie zaprzeczał milczeniem przeciw temu koncertowi zdań pochlebnych.
Początkowo czekano na Penhoela bez zniecierpliwienia. Wybiła dziesiąta na wielkim zegarze ściennym, potem jedenasta. Nigdy tak długo nieczuwano.
Penhoel nie wracał i biesiadnicy powstali od stołu przed jego powrotem.
Dziewice, Roger i Wincenty nachylali kolejno czoła do pocałowania pani, która pozostała ze stryjem Janem.
Starzec usiadł przy niéj, na miejscu które przedtem zajmował obcy.
Oboje długo milczeli.
Niebieskie oczy stryja Jana, zwrócone na synowicę ze smutkiem, wyrażały politowanie i ojcowskie przywiązanie.
Po kilku chwilach, dwie Izy spłynęły po licach pani.
Starzec ująwszy jéj rękę przycisnął do serca.
— Marto... biedna Marto... ileż utraconego szczęścia...
— Na zawsze... — szepnęła ze łkaniem młoda kobieta.
Starzec zdawał się wyszukiwać słów pocieszających, lecz niepodobieństwem było uspokoić jej boleść. Oparł na ręce swoje czoło obnażone i czekał.
— I jakaż groźna przyszłość... — dodała Pani z rozpaczy.
Stryj spojrzał na nią z niespokojnym wzrokiem.
— Czy wiesz — mówiła Marta — że się obawiam tego człowieka.
— Z powodu?
— Mówił do mnie po cichu... i wie być może.....
Starzec uśmiechnął się z ufnością.
— Ludwik ma szlachetne serce — rzekł — i są tajemnice które się tylko Bogu powierzają Było blisko północy gdy p. Robert de Blois rozłączył się z p. Penhoelem udając się do pokoju dlań przeznaczonego.
W sąsiednim gabinecie posłane było dla Błażeja który spał smaczno.
Robert zamiast się położyć, przechadzał się szerokim krokiem po pokoju. Umysł jego pracował; godziny nocy upływały, nie zważał na to.
Pierwszy brzask świtu przeniknął przez szyby. Światło lampy zbladło.
Był już dzień i ranne słońce przerwało dopiero jego głębokie rozmyślania.
Robert otworzył okna, znużone piersi wciągały z chciwością świeże powietrze.
Był to prześliczny poranek jesienny. Przed oczyma Roberta rozciągał się wielki ogród Penhoelu łączący się z laskiem i łąkami otoczonemi pagórkami aż do miasteczka Glenak. W dolinie po bagniskach spływały z pagórków wody, które teraz były ciche i gładkie jak zwierciadło. W oddaleniu promienie słońca złociły wierzchołki pagórków Ś. Wincentego i Fugierskie. Na najwyższym szczycie najwznioślejszego pagórka, pośród starożytnego lasu piętrującego się majestatycznie, widać było dawny zamek Panów Penhoelu, będący obecnie własnością rodziny Pontalesów.
Jasne i ożywiające światło ranne ozdabiało przepyszny krajobraz. Niepodobna wyobrazić sobie widoku powabniejszego i zarazem bogatszego w piękności.
Robert uśmiechał się. Liczył ogrody, laski, łęki; obejmował okolice wzrokiem zwycięzcy
Wszedł do gabinetu Błażeja który spał snem sprawiedliwego.
— Wstawaj! — rzekł trząsając nim mocno.
Tłuścioch przetarł sobie oczy i skoczył na podłogę.
— Do diabła... — pomruknął — śniło mi się żeś my unosili srebra z zamku, i Bibandier w mundurze żandarma prowadził nas do więzienia.
Robert ująwszy go za plecy pociągnął do okna.
— Spojrzyj — rzekł wyniosłe.
— Patrz... patrz! — zawołał Błażej którego wzrok zatrzymał się naprzód na bagnach — to nie były żarty i mogliśmy się na prawdę potopie w tém jeziorze. Patrz Panie Robercie, nie widać już prawie wierzb do których byliśmy przyczepieni... W istocie miałeś słuszność zostać uczciwym człowiekiem!
Robert okazał oznakę niecierpliwości.
— Dajmy temu pokój — rzekł — spojrzyj tutaj....
— W istocie ładna okolica.
— Tak — powtórzył Robert ulegając wpływowi swego uniesienia — śliczna okolica... od pałacu aż do połowy drogi téj wsi którą tam widzisz, wszystko to należy do Penhoela.
— Naszéj posiadłości — rzekł Błażej — dość dobrze.. ale ten piękny zamek? — dodał wskazując na własność Pontalesa.
Robert wzruszył głową tajemniczo.
— Tam mieszkają nasi naturalni sprzymierzeńcy — odpowiedział — i nim dzień upłynie odwiedzę tych zacnych ludzi... a teraz zajmiemy się naszemi małemi interesami. — Dobywszy z kieszeni długą sakiewkę napełnioną złotem, wsunął 20 luidorów do rąk zdumionego Błażeja.
— Gdzieś to złowił? — zapytał ostatni.
— Gdyś ty chrapał, ja pracowałem... opowiem ci to późniéj jeżeli mi czas dozwoli... teraz zaś udasz się natychmiast do Redon i zaspokoisz należność naszą i Loli.
— Ah! — rzekł śpioch — Lola na plac występuje...
— Zaprowadzisz ją do sklepów w Redon ażeby sobie wybrała najokazalsze stroje... mniejsza o cenę... po ukończeniu sprawunków, wsadzisz w najpiękniejszy pojazd jaki będziesz mógł znaleźć i przywieziesz jak najspieszniéj... czy mnie rozumiesz?... Życzę sobie ażeby tu przybyła jak księżniczka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.