Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część pierwsza/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Dwóch Właścicieli.

Przyczyną silnych uderzeń serca Penhoela, nie był dźwięk posępny trąby, odbijający się w przeraźliwym sposobie wśród ciemności, ani wołanie oznajmujące o zbliżaniu się wylewu, lub groźne gromy które wydawały wody roztrącające się o lądy; lecz były to głosy obojętne i wesołe żądające promu, a pochodzące z drugiej strony rzeki.
Byli tam ludzie, którzy się niczego nie domyślali, a przecież za kilka sekund ziemia na której stali, zniknie pod wylewem.
Śmierć pochwyci ich niespodzianie.
Penhoel doznawał podobnej trwogi, jaką bylibyśmy przejęci widząc nieszczęśliwego idącego bez obawy i uśmiechającego, gdy tymczasem za nim w cieniu, wznosi się uzbrojona ręka zabójcy.
Pierwszą jego myślą było ostrzedz ich o niebezpieczeństwie. Złożywszy obie ręce w kształcie trąby, przesłał przez nią słów kilka, lecz wiatr smagający gwałtownie w twarz jego, przekonał go o bezskuteczności tego środka. Ten sam wiatr który przyniósł donośne wyrazy wymówione na przeciwnym brzegu, stawiał głosowi Penhoela nieprzezwyciężoną zaporę.
Wahał się. Burza się wzmagała i nie można już było dosłyszeć dźwięku trąby i szumu wody.
— Będę miał dość czasu.... — pomyślił — goniec jest jeszcze daleko.
Cofnąwszy się nazad, postąpił wzdłuż muru i wbiegł bo chaty Benedykta Haligana, gdzie mała latarka wydawała słabe światełko z pomiędzy obnażonych gałęzi kasztanów.
Nieznajomi podróżni, zatrzymani na drodze Redońskiej, zdawali się zniecierpliwiać i krzyczeli:
— Hola!... przewoźniku!... dawaj prom!...
Droga była przykrą; deszcz ulewny rozrzedzając ziemię, zamienił w ślizgawicę ścieszkę po spadzistości.
Jeszcze Penhoel nie był w pół drogi, gdy w czasie jednochwilowej ciszy w której burza zdawała się odpoczywać, usłyszał za sobą ciężko galopującego konia. Prawie jednocześnie dźwięk trąby donośny i krzykliwy odezwał się o dwadzieścia kroków.
Dostrzegł jeźdźca suwającego w cieniu poniżej siebie.
— Gończe! — zawołał.
— To JPan — odpowiedział jeździec zatrzymując się — niech Bóg błogosławi panu... za chwilę ujrzysz pan koła swego młynu Hussayes.
— Jak daleko wyprzedziłeś wylew?
— On dąży prędzej od mojego konia.... i jeżeli nie stanę przed nim w miasteczku Glenak, nie jeden nowy grób otworzy się na cmentarzu...
Koń sunął cwałem, gdy jeździec z całego gardła objawiał wieść złowrogą:
— Woda!.. woda!... woda!...
Penhoel stanął przed chatą przewoźnika której drzwi były z wewnątrz zamknięte.
— Benedykcie — zawołał — Benedykcie!... wstawaj!
Głos chrapliwy odpowiedział z chaty:
— Założyłem dwie nowe zapory do wielkiego promu i łańcuch do małego... niemasz się P. czego obawiać o swoje Penhoela.
— Otwórz! — odrzekł Penhoel — są tam ludzie na drugiej stronie, na drodze Redońskiej..
— Tak, tak — pomruknął spokojnie przewoźnik — nie jestem jeszcze głuchy i słyszę dobrze jak wrzeszczą... — lecz słyszałem także trąbę gońca... potrzeba być opętanym ażeby odczepiać prom w tej chwili.
Stryj Jan miał słuszność. Penhoel był w gruncie dobrym, i głos nieszczęśliwego dochodził do jego serca.
Wstrząsnął drzwiami z gniewem:
— Otwórz! — zawołał rozkazującym tonem, jeżeli się boisz, daj mi klucz od małego promu a ja pójdę ich sam ocalić.
— Co się tego tycze — odpowiedział przewoźnik, którego głos zniżył się do szeptania — wołałbym zapomnieć Ojcze nasz i Zdrowaś... zastanów się pan... przecież to są obcy... którzy zamiast uciekać co tchu usłyszawszy dźwięk trąby, stoją nad brzegiem i wrzeszczą jak opętani... obcy, to zguba kraju!
Penhoel słyszał wewnątrz głos chrapliwy który mruczał:
— Cierpliwości... cierpliwości... dla was noc nie będzie długą... Jezus Marja jaka burza jaka burza!...
Była to rzeczywiście burza która się stawała coraz gwałtowniejszą, podsycana rozhukaną wodą, z wściekłością pędzącą z okolic górzystych.
Błyskawica która nastręczyła przewoźnikowi uczynienie ostatniej uwagi, przeraziła Penhoela.
Blask jej ukazał mu z jednej strony dwóch nieznajomych stojących nad brzegiem i dotąd niestrwożonych, dalej zaś ich konie z wyciągniętemi nogami, parskających nozdrzami któremi węszyły niebezpieczeństwo; z drugiej zaś strony pieniącą i bielszą od śniegu wodę spadającą gwałtownie do szyi.
Po chwili, podróżni wydali razem okrzyk rozpaczy.
Penhoel odsądziwszy się, wywalił drzwi przewoźnika.
Izdebka chaty oświeconą była słabo drzazgą przyczepioną do ściany. Jedynym sprzętem był tapczan nad którym był zawieszony krucyfiks kościanny, w kącie stała wanienka w niej zaś sieci rybackie.
Benedykt stał w środku izby.
Był to wysoki starzec, szczupły i kościsty, którego wzrok błędny nadawał mu cechę natchnionego. Długie kosmyki siwych włosów spadały w nieładzie na czoło. Gorączka zwana bagnisk zorała jego blade lica, stał jednakże prosto, a jego wzrost wysoki nadawał mu teatralną powagę.
Benedykt Haligan pełnił pomiędzy Glenakiem i miasteczkiem Bains potrójne obowiązki: przewoźnika, chirurga i czarownika. Według wieści, dar podwójnego wzroku odziedziczył po przodkach, którzy od wieków byli nim obdarzeni. Nie zgadzano się na to czy był dobrym chrześcijaninem lub służalcem złego ducha, lecz wzbudzał zaufanie a jeszcze większą obawę.
Był szuanem w czasach wojennych.
Gdy bogobojni ludzie powracali z Redon wieczorną porą i zmuszeni byli przeprawiać się przy porcie kruczym, ogarniała ich trwoga na pół godziny przed tém i przez całą drogę odmawiali modlitwy.
Lecz pomimo tego, był to prawdziwy bretończyk, który poświęcił swoje usługi królowi i swoim panom.
Widząc wywalone drzwi, Benedykt nie ruszył się i stał z założonemi rękami.
— Dawaj klucza!.. — zawołał Penhoel przyskakując do niego.
— Drzwi domu ojca twego były podobnież wyłamane za czasów niebieskich[1] — rzekł przewoźnik tonem obojętnego wyrzutu — lecz wtedy stałem za niemi jako obrońca.
— Dawaj klucza! — powtórzył Penhoel dysząc z wzruszenia — czyliż nie słyszysz ich krzyków konania... i aby dozwolić tak ginąć chrześcijanom bez ratunku, to trzeba być zabójcę.
— Słyszęich krzyki — odpowiedział Benedykt — i proszę Boga ażeby przyjął ich dusze....
Od czasu do czasu, głosy nieszczęśliwych dochodziły pośród rozlicznych szumów zewnętrznych.
Te głosy wołały:
— Na pomoc... na pomoc!...
Penhoel potrząsał starcem który stał nie wzruszony.
— Dam ci dziesięć talarów za klucz! — rzekł głosem stłumionym — dwadzieścia!.. trzydzieści talarów!...
Benedykt Haligan zwolna kiwnął głowę.
— Nie mam żony ani dzieci — odpowiedział — co mi po twoich pieniądzach. Bóg nie chce ażeby obcy pochłaniali biedny chleb Bretanii.
Penhoel zawracał oczami z wściękłością, jego ściśnięte dłonie zagrażały szyi starca.
— Penhoelu! — odezwał się Haligan łagodniejszym głosem — możesz mnie zabić... wiesz dobrze że nie będę się bronił... lecz niepozwolę synowi ojca twego dążyć naprzeciw swemu nieszczęściu... Czyliż nie dość groźnych odmian w powietrzu na około ciebie mój panie? z twoich okien... tam na górze... czyliż nie możesz widziéć zamku twego imienia, w którym mieszka twój śmiertelny nieprzyjaciel? Jesteś młodym... twoje silne palce w ciele biednego starca.... Złam to ramię które służyło tobie przez lat sześćdziesiąt, jednakże Penhoelu, nie zabronisz mówić staremu Benedyktowi Haligan.
— Ależ nikczemny! — zawołał Penhoel — nie masz więc sumienia!..
— Twoja córka była bardzo bladą Jego rana Penhoelu... od dawna, jak mówiłem po raz pierwszy... przed śmiercią, ujrzysz wszystkie trzy suwające w nocy, pod wierzbami trzy młode święte... mój panie... Blankę, Cyprjanę i Djanę... oh! będzie trzy dziewice nocy więcej nad wodą...
— Więc mi nie chcesz dać klucza! — zawołał Remigeusz.
— A kto wie — mówił dalej przewoźnik z spokojnym smutkiem — kto wie, czy to nie ich śmierć przybywa od strony miasta... wysłuchaj mnie Penhoelu — dodał tonem poważnym i przesadnym — gdy ręka Boga cięży nad obcym... strzeż się... dozwól umrzéć obcemu, albo on pozbawi ciebie zbawienia duszy i życia ciała...
Krzyki dawały się słyszéć lecz coraz słabsze.
— Po raz ostatni — rzekł Penhoel ze ściśniętemi zębami — klucz... albo biada tobie!
I gdy przewoźnik nie usłuchał, Penhoel pochwyciwszy go za gardło powalił na ziemię.
Po chwili, podniósł się trzymając w ręku klucz zdobyty i wyskoczył szybko z chaty.
Benedykt Haligan powstał także i wyszedł za nim.
— Penhoelu... mój dobry panie... nie chodź.. zaklinam ciebie na Boga... nasi ojcowie mawiali: „obcy, którego wyratujemy, pozbawia nas zbawienia duszy i życia ciała...“
Remigeusz otwierał kłódkę zamykającą łańcuch promu przytwierdzony do drzewa.
Woda była gwałtownie wzburzoną, potrzeba było całej zręczności i siły młodzieńczej aby wskoczyć na statek unoszony prądem.
— Przez lat sześćdzięsiąt jadłem chleb Penhoelów — szeptał ze smętném ukorzeniem przewoźnik — niech Bóg mnie zachowa od potępienia duszy... mogę poświęcić synowi pana mego biedne stare moje ciało...
Na godzinę przed zmierzchem, młody Robert de Blois i jego koniuszy Błażej opuścili oberżę pod uwieńczonym baranem. Pan Géraud ze zdjętym kapeluszem i z fajką w kieszeni odprowadził ich o pięćdziesiąt kroków od domu.
— Jutro się policzymy — rzekł Robert.
— Co się tycze tego — odpowiedział oberżysta — jutro, czy za rok, jak pan zechcesz... co zaś do młodéj damy, bądź pan pewny że będzie tak uważaną jakby była córką królewską.
— Bardzo dziękuję... i do widzenia.
— Szczęśliwej podróży!
Oberżysta ukłonił się z uszanowaniem, a gdy Robert i Błażej wjeżdżali na główną ulicę, poczciwy Géraud wołał z daleka:
— Miejcie baczenie na urwiska... strzeżcie się ułanów i wylewu!...
Robert i Błażej puścili konie kłusem i wyjechali z miasta.
Już się zmierzchało gdy byli na czystém polu. Czas był prześliczny, lecz słońce zachodziło w łoże ciemnych chmur obwiedzionych purpurowemi pasmami i chwilowo nagły powiew wiatru wstrząsał suchemi liściami na gałęziach drzew.
Robert dumał, lecz jego zamyślenie było radośne i tryumfujący uśmiech unosił filuternie końce ust jego. Błażej nie posiadał się z upojenia gdy towarzysz jego rozpościerał się na swym grubym koniu przybierając pozycje jeźdźca cyrku Olimpijskiego.

i Jedna rzecz go dręczyła, to jest milczenie.
— Czyby nie można pomówić — odezwał się głosem pokornym i pieszczotliwym.
— Mów jeżeli ci się spodoba.
— Wybornie... a więc mój drogi.... wyznam ci że jestem zadowolony... Paryż nie wart dwóch groszy... niech żyje Bretanja!
Robert był cięgle zamyślony.
Błażej dalej mówił z powiększającym się zapałem:
— Wyborny interess.... przewyborny.... nie słyszałem nigdy nic podobnego... kiedyś rozmawiał z panem Géraud, miałem wielką ochotę uściskać ciebie... jakże on sam ci dopomagał... teraz nie obawiam się niczego... wszystkich tych wieśniaków weźmiesz na dwa tempa...
— Nie tryumfujmy przedwcześnie — pomruknął Robert.
— I skromność także!... — zawołał Śpioch rozrzewniony. — Wistocie, jest to dla mnie zaszczytem być twoim służącym! Że dobrze się nam wiedzie to nie masz wątpliwości... bo jeżeli interess z Penhoelem nie uda się co jest niepodobieństwem, pozostanie nam w kieszeni z parę set talarów.
— Jak to? — zapytał Robert z roztargnieniem.
— Jesteśmy właścicielami dwóch koni — odpowiedział Błażej z serdecznym śmiechem — i ojciec Géraud był tak dalece o nas troskliwym, że założył w olstra pistolety... wszystko to da się spieniężyć.
— Masz słuszność — rzekł Robert nie mogąc powściągnąć uśmiechu — ty także masz zdolności... lecz dzięki niebu nie jesteśmy jeszcze zmuszeni do takiej ostateczności.
— Gruszka nie zaszkodzi pragnieniu — wtrącił Śpioch.
— Dajmy temu pokój — przerwał Robert — mamy się czém inném zająć po drodze.... nie licząc wąwozów, ułanów i t. d.... objaśnienia które nam udzielił Géraud, stanowią nasz katechizm... nie należy nic pominąć.
— Do kata! — szepnął Błażej — jeżeli na mnie liczysz...
— Gdy siodłano konie — rzekł Robert wyjmując pugilares z kieszeni — nie traciłem czasu... zajrzyjmy póki dzień jeszcze.
Podniósłszy pugilares do oczu, zaczął czytać:
— „Ludwik Penhoel (starszy), wyjechał przed piętnastu laty, półkownik w wojsku Zjednoczonych stanów.“
— Otóż widzisz — mówił — zapisałem własne słowa, jak równie naszego gospodarza... zapomniéć to co drudzy nam powiedzą jest nieszczęściem... lecz zapomniéć to co się samemu mówiło, jest okropném.
Błażej słuchał z uszanowaniem ucznia pragnącego korzystać ze słów nauczyciela.
— Ten Ludwik Penhoel — dalej mówił Robert — jest oczywiście orłem rodziny.... jest to rodzaj bohatera romansowego... można się założyć o dziesięć przeciw jednemu że już nie żyje... Osoba ta, wydaje mi się istnym dla nas skarbem. Nie zapisałem uwag moich ściągających się do niego i żony Penhoela... ale to są tylko szczegóły, o które mniej się troszczę mając to, co stanowi główną podstawę interesu.
Odwróciwszy kartkę zaczął czytać i robił uwagi nad każdym ustępem.
„Rodzina Pontalessów... nienawiść dziedziczna“...
— To nam wielce posłużyć może... gdy chcemy walczyć przeciw Monteizim, potrzeba się zaprzyjaźnić z Kapuletami.
— Co to za jedni ci ludzie? — zapylał Śpioch.
— Są to Penhoelowie dawnych czasów — odpowiedział Robert. — Teraz stryj w sabotach „istota przedpotopowa“... mało zajmująca... Pan i pani Penhoel, wiadomi... mała Blanka ich córka (anioł)... dziecię mdłe i blond... obaczemy... „dwie córki stryjaszka w sabotach i ich brat Wincenty, dziki... syn przybrany Roger de Launoy... nie lubię tej młodzieży!... to będzie zawadzać... a przytém będę to darmozjady...
— Żartujesz sobie! — przerwał Błażej — chciałżebyś ich zatrzymać.
Wyobraźnia Śpiocha była czynną, był już przekonany że jest jednym z właścicieli majętności Penhoela.
— Rzeczywiście — rzekł Robert — że to byłoby bardzo uciążliwym... gdyby nie te dwie panny i ci dwaj chłopcy, pałac dla nas dwóch zdawałby się być naumyślnie wzniesionym. Lecz gdy właśnie nad tém się zastanawiam, brakuje mi jednego nazwiska... Géraud bezwątpienia rozpoczął rozmowę <> swym przyjacielu, który mu ocalił życie w przystani Brestu.
— Którego byłem drużbę.
— Tak... nie przypominam sobie wcale.
Śpioch poskrobawszy się w głowę udawał że usiłuje sobie przypomniéć.
— Czy to jest ważném? — zapytał.
— Bardzo ważne.
— A więc... — zawołał Błażéj zacierając ręce — to mnie cieszy, że wybawię ciebie z kłopotu, gdyż przypominam sobie... nasz nowożeniec nazywa się Gautier.
Bobert zapisawszy to nazwisko w pugilaresie, schował go do kieszeni.
Zmierzch szybko zapadał, i w miarę jak ciemność się rozpościerała, ogromne chmury czarne za które zaszło słońce, wznosiły się zwolna nad widnokrąg i już były w ⅔ nieba od zachodu, gdy na wschodzie i północy gwiazdy błyszczéć zaczęły.
Lubo było to już przy końcu jesieni, ciężkie powietrze jednak przepełniało się elektrycznością.
Droga która dotąd szła przez szczyty pasma pagórków, spuszczała się do zarosłéj doliny.
Dwaj podróżni zjechali kłusem z pagórka. Obaj zachowywali milczenie oddając się roskosznym marzeniom.
Po wielu przygodach, los się do nich nareszcie uśmiechał. Pożegnają się z dniami nędzy nie będą się troszczyć o jutro! zostaną spokojnymi i uczciwymi ludźmi, właścicielami. Każdy z nich stosownie do swej natury stawiał zamki na lodzie. Błażej wahał się szczerze pomiędzy życiem wiejskiém a roskoszami miasta. Robert myślał o wprowadzeniu w działalność swego znaczenia, robił kapitałami. W skutku operacyi spekulacyjnych zręcznie kierowanych, mógł pozyskać popularność, i żeby go nie wybrano deputowanym, potrzebaby przypuszczać niewdzięczność, która nie jest udziałem obyczajów bretońskich.
Zostawszy deputowanym, przy zręczności i rozsądku otwiera się obszerne pole.
Robert nie troszczył się o zasady polityczne mogące stanowić zawady. Był to człowiek bez przesądów, sumiennie przekonany, że przyszłość od niego zależy i nie potrafił określić granic swemu wyniesieniu.
Tak oba myśleli.... Droga im się nie przykrzyła i nie trudziła ich. Nie dostrzegli nawet że wszystko na około nich uległo zmianie.
Droga ciasna i błotnista wiła się w głębi doliny, noc była ciemną; wielkie chmury rozpostarły się jak czarna zasłona na całej przestrzeni nieba. Z obu stron drogi gęste krzaki.
— Co jest nieznośne — odezwał się Błażej odpowiadając swym własnym myślom i z głębokim westchnieniem — to te przeklęte podatki.
— I ja o tém myślałem — odpowiedział Robert — pięć tysięcy franków od naszych nędznych czterdziestu tysięcy...
— To jest nadużycie!
— Rząd powinien pojąć raz przecie, że jego naturalną podporę stanowią właściciele ziemscy.
— To nas gnębi!
— To nas gubi.... Licząc na ulepszenia w gospodarstwie i potrzebne naprawy, pozostanie nam zaledwie trzydzieści tysięcy franków.
Robert wymawiał te słowa z przekonaniem smutném i głębokiém.
Za nim Błażej zdobył się na odpowiedź, głos donośny i rubaszno — dźwięczny dał się słyszeć wśród ciemności:
— Stójcie!....
Poczém dodał rozkazującym tonem przemawiając do niewidzialnych osób:
— Baczność!
Na tę komędę, powstał szmer pomiędzy suchemi liśćmi.
Robert i Błażej, nagle przebudzeni ze swych marzeń, spojrzeli w około siebie z przerażeniem.
Pośród głębokiéj ciemności spostrzegli człowieka na środku drogi. Z prawéj i lewéj strony inni ludzie stali nieporuszenie. Szmer pomiędzy gęstemi liśćmi ciągle się dawał słyszeć.
Robert i Błażej przekonali się o rzeczywistości ostrzeżenia pana Géraud. Otoczeni byli zewsząd przez groźnych ułanów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.
  1. Szuani nazywali niebieskiemi żołnierzy rzeczy pospolitej francuzkiej.
    (przypis tłómacza)