<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom I
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Kochany Munciu!

Nareszcie zaczynam poznawać tutejsze sąsiedztwo: był wczoraj pan kapitan. Winszuj mi poznania kapitana! Wyobrażałem sobie coś wojskowego, jakąś figurę z powieści, Napoleonistę lub tym podobnie: zawiodłem się szkaradnie. Wystaw sobie figurę ubraną tak jak się rzemieślnicy na Pradze nie noszą, w szaraczkowych wytartych sukniach, bladą, zwiędłą, a kłaniającą się do kolan prawie panu koniuszemu, a pokorną aż do szyderstwa prawie, a pochlebiającą do impertynencji i gadatliwą jak młyn. Wystaw sobie takiego gościa, któremubym ja niechybnie, gdzieindziej go spotkawszy, dał dwa złote jałmużny, przyjmowanego przez mojego dziada najuprzejmiej, sadzanego na najpierwszem miejscu, traktowanego z pretensją, bawionego troskliwie przez cały czas bytności. Koniuszy kapitanowi, ani kapitan koniuszemu, nie żałowali wzajemnie ani dobrodzieja, ani całuję nóżki; wszak to nic nie kosztuje. Pomimo to, zdawali się, jeśli się nie mylę, szydzić z siebie wzajemnie z wielką grzecznością.
Ale muszę ci przecie kategorycznie opisać ten pierwszy kwiatek, który tu znalazłem na pustyni, determinując go jak botanicy determinują znalezione rośliny. Wzrost łokci dwa, cali... (do następującego listu rozmiar dokładny), chudy, suchy, ręce długie, zakończone ogromnemi palczyskami, nogi potężne, grzbiet trochę wygarbiony, głowa podłysiała, siwowata, oczy szare, śmiejące się i chytro strzelające ukradkiem, wąs oznaczający kapitaństwo, ale zaniedbany zupełnie, jak zielsko pod płotem, rosnący pod nosem. Nie jest to wąs ów ukochany i płacący za miłość ozdobą twarzy, ale prosty tylko ciekawiec, co zagląda do potraw i stara się okruszyny objadu przyswoić sobie. Twarz wymokła, policzki wpadłe... Wiek, jak wnoszę, równać się musi latom mojego dziada. Ubranie szaraczkowe, kamizelka ze starej podobno wykrojona kołdry, tabakierka w kieszeni, paciorkowy łańcuszek od tombakowego zegarka, kapciuch na guziku od kapoty zawieszony, zszyty z trójkątnych różnej barwy gałganków.
Masz kapitana: niech ci go Brodowski lub Norwid odrysuje. Ale czego żaden z nich nie zinwentuje nie widząc, to wyrazu twarzy. Co to za pokora chytra! jakie spłaszczenie pocieszne, jakiego coś cudownie lisiego! Dziadunio mój zdumiał mnie, na wyścigi z nim upokarzajac się i zniżając. Bawił kochany sąsiad i dobrodziej do zmroku; odjechał prostym wózkiem i trzema lichemi szkapkami. Za woźnicę i kamerdynera służył mu prosty chłopak w siermiędze, z fajeczką poufale w gębę włożoną przed gankiem. Gdy odjechał, rzekłem do koniuszego:
— Cóż to za biedna i niepozorna figura! Musi to być ubogi szlachcic?
Dziad mój parsknął od śmiechu.
— Znowu sterta — rzekł, gdyż moje omyłki zwykł był nazywać stertami. — On biedny! on ubogi! Tak to waćpanowie Warszawiacy na ludziach się znacie!
Otwarłem wielkie oczy.
— Kapitan z całą pokorą swoją, mości panie, jest najtwardszym orzechem do zgryzienia dla sąsiadów, a siedzi na pieniądzach! To Krezus, panie, bogacz!
— Bogacz!!! — osłupiałem.
— Ma zapewne familję, dla której tak poświęcając się, zbiera.
— Miał żonę, ma syna, ale ten wojskowo służy, nic nie odbierając z domu. Mieszka sam stary sknera!
Po wykrzykniku nastąpiło milczenie, westchnienie i ponury jakiś błysk oczu, który pierwszy raz u dziada mego spotkałem. Nie pojmowałem co to miało znaczyć, gdy natychmiast rozweseliwszy się stary, dodał:
— Oho! nie zje mnie w kaszy!
— Kto? — spytałem naiwnie.
— A zacny pan kapitan! Ale waćpan nic nie wiesz?
— Tak jest, najzupełniej nic; i nietylko żem się nie spodziewał, aby pan koniuszy i kapitan jeść się mieli, ale sądziłem z przyjęcia i obejścia wnosząc, że się serdecznie kochają.
Stary po swojemu parsknął i poprawił czupryny.
— Cierpliwości! — zawołał, wpół mówiąc do siebie labor omnia vincit... Widzisz, że i z łaciną kiepską popisać się mogę. Nie, nie zje nas pan kapitan!
— Ale dlaczegożby i z jakiego powodu miał ostrzyć zęby?
— Waćpan bo nic nie wiesz — powtórzył mój dziad — a tu ogromne rzeczy za pasem.
— Na Polesiu, kochany panie koniuszy, co dzień się przekonywam, że nic nie wiem, bo nic zrozumieć nie mogę: inni ludzie, inne życie, stosunki nowe.
Stary spojrzał mi w oczy, pocałował w czoło, jakby na podziękowanie, żem tak paradnie głupi, i śmiejąc się dodał:....
O sancta simplicitas! Zje djabła, nie mnie!
— Czekam nauki i wiadomości — szepnąłem.
— A! trzebaż waści wytłumaczyć co się tu święci! — mówił i patrzał mi w oczy, jakby mi je chciał zamalować. — Masz tedy wiedzieć, że kapitan jest najpaskudniejszem plugastwem, jakie ziemia nosi i słońce ogrzewa. Na ucho ci nawet mogę powiedzieć, że szelma...
— Tak dalece?
— Tak jest! tak! — mówił dziad mój, oczywiście się rozpalając. — Nie znam gorszego człowieka! Wystaw sobie, taki jucha! Wlazł mi ze swoją wiosczyną pod sam bok, i myśli mnie zmusić do procesu: usiłuje wwikłać w sprawę, aby lasu i łąk od Turzej-Góry do swojego kawałka tam wydrzeć. I jam też nie w ciemię bity! Chciałem koniecznie, uprzedzając go, kupić tę lichotę, ale ten niepoczciwy Drzazgiewicz mnie zdradził: wziął pewnie kubana od niego, choć to on nie skory do datku. Ja mu to zapłacę Drzazgiewiczowi: na wszystko jest czas. Otoż, jak tylko kupił, począł zaraz o granicę mnie zaczepiać. Ja, miłując pokój, trzymam się defensive tylko. Jak przyjdzie pora, że się burza zbierze, naówczas, no! co robić, pogramy!
W oczach pana koniuszego, gdy wymawiał ten wyraz, błysła jakby tajona radość. Nie wiem, ale mi się zdaje, że zajście z kapitanem dawniejsze i sroższe być musi, niż pan koniuszy powiada. Lecz któż wie? może z taką rozkoszą w istocie wygląda procesu. Wśród tej nieczynności, jednostajności i braku zajęcia, kto wie, gdyby i mnie tu posadzono, możebym, urozmaicając polowanie, począł na sąsiedzką spokojność polować. Jest to silna rozrywka.
Koniuszy tak dalej prawił, ze szczególną usilnością, starając się, jak uważałem, przekonać mnie, że mówił mi prawdę całą.
— Otóż widzisz, płaszczy się, grzeczności mi sypie, ja w tąż. Przysyła mi zwierzynę, ja jemu, jeździm wzajemnie z powinszowaniem imienin, i ślicznie, pięknie ściskamy się, całujemy się, aż za uszami trzeszcze. Z tem wszystkiem czuję, że proces wisi nad nami.
— Więcby wcześnie zapobiedz.
— Po co? i owszem, musimy się przecie raz w życiu zetrzeć.
Z tych słów patrzała jakaś tajemnica, ale spostrzegł się prędko pan koniuszy, i zagadał, choć niezręcznie.
— Otoż jedna z tajemnic ich życia: proces!
Ha! wszakcito gra hazardowna, nic więcej. W prostocie ducha, nie znając lansquenet’a, puszczają się w pozwy. Druga, trzecia instancja, to parole, setlewy i quinzelewy; senat quitte ou double! Tylko my gramy na tysiączki, oni na krocie... to rozumiem nareszcie. Wszędzie człowiek człowiekiem. Tymczasem śmiertelnie tu z nimi nudno.
Pomimo niemożności powrotu do Warszawy i zdesperowanego położenia mojego, przemyślam już co począć z sobą. Jeszcze kilka tygodni, a najdalej kilka miesięcy, nie poznasz mnie, kochany Munciu: suknie moje wyjdą z mody, ja sam zparafianieję, zestarzeję, zgłupieję...
W pierwszym liście nie zapomnij poradzić mi, co mam począć z sobą. Ten przeklęty Staś wmówił mi podobno nareszcie, że heroiczna kuracja poleska gorsza od choroby, od wierzycieli, od więzienia za długi. A! ratuj twojego

Jerzego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.