<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom II
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




X.
Jerzy do Edmunda.

Zmienił się człowiek, zmienić się musiał zapewne i sposób pisania: bo mowa i pismo muszą malować tego, od którego pochodzą. Daruj mi, ale już dawne listy moje, wesołe i puste, dziś się powtórzyć nie mogą; i jam inny daleko: tybyś mnie nie poznał, tybyś się zaparł mnie może. Dawno nie pisałem do ciebie, a czuję potrzebę wylania się przed kimś. Tyś nie tak obojętny, nie tak bez serca jak inni, do którychbym pisząc, dał się na pośmiewisko: więc znowu piszę do ciebie, Munciu, i nie spodziewam się, żebyś mi odpowiedział szyderstwem.
Nie pamiętam o czem ci donosiłem w liście ostatnim: mniejsza już o to. Wiesz przecie, żem od dni kilku w powiatowem miasteczku, powinienbym napisać od kilku miesięcy, bo te dni krótkie tak są odmienne od dawnego mojego życia, iż się zdają o całe lata od niego odległe.
Znasz z moich listów ostatnich tajemniczego pana koniuszego Sumina, równie sfinksowatego kapitana, zacnego Grabę, z którym jestem ciągle prawie, i całe tutejsze towarzystwo: naszkicowałem ci je w kilku moich listach. Niedawno mieliśmy bal w miasteczku, na który zjechało się mnóstwo osób. Irena królowa, królowała jak wszędzie, nie dziwacznością swoją, choć ją kobiety wszystkie zowią dziwaczką, ale pięknością, rozumem, urokiem nieopisanym. Mój dziad przy niej zupełnie był podobny do kwoczki, co nad jedynem kurczęciem skrzydła roztacza: tak nad nią czuwał, tak ją sobą osłaniał, tak bronił do niej przystępu, zwłaszcza mnie. Doskonałym manewrem opiekuńskiej strategji starał się odwrócić namiętność moją, której się domyślał, na inny cel. Wysilał się na zawiązanie znajomości między mną a piękną na podziw i rozpieszczoną panią Grabową, która ma bogatą córkę na wydaniu.
Pani ta, nie mając zapewne pod ręką w tej chwili hołdowników, mnie, jako dość dobrze mówiącego po francusku i z niezgorszą manierą, przyjęła bardzo wdzięcznie, ale nie pokazując wcale córki, i hołdy zatrzymując dla siebie samej. Co do mnie, ta dojrzała, choć cudna piękność, wcale mi się nie podobała: jestto coś nie naszego wieku, nie dla nas stworzonego, a tak delikatnego, tak nieszczęśliwego, tak puszkowatego, że lękać się potrzeba, by zbyt mocne westchnienie nie zabiło jej, nie wstrzęsło nią jak grom! Ręki dotknąć ani myśleć!
O! ja wolę Irenę!
Trzeba ci było ją widzieć w gronie młodzieży, która wkoło niej lata, snuje się, ciśnie, tłumi: spokojną, wesołą, wspaniałą, śmiałą, pewną siebie, i wymierzającą ostre prawdy w oczy paniczom, z których każdy prawie, wplątawszy się zuchwale w rozmowę z nią, odchodził zbity na miazgę.
Dla mnie nie było miejsca w tem zaczarowanem kole: dziad mój tak zręcznie ukartował rzeczy, że pani Grabowa zajęła się losem moim na cały wieczór. Napróżno chciałem się jej wyrwać; musiałem trzymać flakoniki, biegać za służącemi, tańcować z nią (bo mimo słabości tańcuje z szałem): słowem faire une cour assidue, pomimo, żem się w tych okowach wściekał. Jestem z natury i z nałogu grzeczny; grzeczność to ta moja, głupia grzeczność, spłatała mi tak potężnego figla. Ani na chwilę odstąpić jej nie mogłem; oczyma tylko, sercem byłem tam przy Irenie; ciałem tu mnie przykuła przyzwoitość i grzeczność do roznerwowanej pani, która wynagradzała moje nadskakiwania, malując mi swój stan chorobliwy i wszystkie nieszczęścia swoje.
Nareszcie nierychło bardzo wyrwać się potrafiłem z rąk jej, gdy znużona i osłabiona odjeżdżała; odprowadziłem ją do karety, wsadziłem, zapakowałem, zamknąłem i pędem pospieszyłem do Ireny. Irena spojrzała na mnie prawie z pogardą: z jej wejrzenia domyśliłem się, że dziad mój musiał mi się przysłużyć jak zwykle.
— Mile spędziłeś pan wieczór? — spytała z niejakiem szyderstwem.
— Mile, czy nie, ale to pewna, że nie tak jak chciałem i jakem się spodziewał — odpowiedziałem.
— Owszem, wszakżeś pan podobno prosił dziada, żeby go poznajomił z tą panią?
— Ja! — wykrzyknąłem, porywając się — ja prosiłem!
Spojrzała na mnie i szepnęła cicho:
— Albo pan, albo koniuszy, gracie doskonale komedję!
Nie powiedziałem słowa więcej; obarczać dziada nie chciałem, choć stary filut wyrządził mi piekielnego figla. Irena całkiem już była inaczej ze mną: po chwili bardzo obojętnej rozmowy, wstała, narzekając na znużenie i znudzenie, i rzuciła mnie w rozpaczy. Odprowadziłem ją tylko oczyma, i zaraz za nią chciałem uciekać z tego wieczora; w progu spotkałem kapitana, który zatrzymał Irenę i rozmawiał z nią żywo.
— Co to za nieoszacowany człowiek ten pan koniuszy ze swemi figlami — mówił właśnie do Ireny, mnie wstrzymując za rękę — nie wiesz kuzynko, jak się zręcznie panu Jerzemu przysłużył!
— Panu Jerzemu?
— A tak! rzucił go na pastwę pani Grabowej, stary filut! i jeszcze wmówił we wszystkich, że to na własne jego uczynił żądanie; a to po prostu tylko, że chce, aby się tu pan Jerzy z nami znudził, i powrócił co prędzej do swych interesów w Wielkopolsce... Dobry, poczciwy koniuszy, co to za serce, co to za troskliwość! Radby go co najprędzej wyprawił, tak się lęka, aby tu nie zagrzązł i nie zaniedbał pilniejszych spraw. A! boć to dobre wszystko, ale interesa przedewszystkiem...
To wypowiedziawszy, skłonił się odchodzącej Irenie, a mnie zatrzymał.
— Pan widzisz — szepnął mi na ucho — że kuzyneczka czegoś w złym humorze! hę? Jeszcze jak ją znam, taką ją nie widziałem. Coś to jest! ej! coś jest! gdybym był młodym jak pan, tobym się domyślił. Nie odjeżdżaj pan, nie odjeżdżaj! kto wie, co to się święci?!
I puściwszy mnie, zniknął w tłumie.
Alem jeszcze za drzwi nie pospieszył przejść, gdy stary koniuszy pochwycił mnie arcy­‑serdecznym uściskiem.
— A co u kroćset fur bataljonów djabłów! — zawołał — ty się Jurku myślisz wynosić ztąd bez wieczerzy, głodny? będą ci się cygani śnili! Nie wart byłbyś imienia polskiego, gdybyś mógł spać z próżnym żołądkiem. Wstydź się! wstydź do kroć sto tysięcy zajęcy! chodź ze mną: ja ci się tak popsuć nie dam. Ale tyś widzę smutny i zamyślony?! hę! już? o pięknej pani? a prawda, że piękna? ha! ha! oj łotr! łotr!
— Piękna pani, dzięki koniuszemu dobrodziejowi, pięknie mnie też wynudziła.
— Tere-fere-kuku! strzela baba z łuku! Kto nie pracuje, nie ma: nudź się! Pamiętaj o córce: chcesz córuni, podobaj się wprzód matuni!
— Ale zlituj się, panie koniuszy, daj mi pokój z córką!
— O! o! patrzno go! kiedy mu najlepiej radzą, ten Spartańczyk odpycha radę. Znamy was ptaszki! No! chodźno jeść! chodź!
Weszliśmy przez bufet do tajemniczej małej izdebki, do której nie bez jakiejś ceremonji dziada mojego puszczono, a z nim i mnie. Był to dla profanów zamknięty przybytek... gry.
W zadymionej, szufladkowatej, długiej ciupce, jedni jedli naprędce, drudzy zielony stół obsiadłszy, grali w djabełka. W puli było tysiąc, może półtora tysiąca dukatów. Wiesz jak grać lubiłem: nie powiem, żeby widok gry dla mnie wyposzczonego, com dawno już nic, prócz marjasza dziadowskiego, nie widział, nie był ponętny; coś mnie na widok grających połechtało, wzruszyło i namiętność się odezwała. Tymczasem dawano jeść, a dziad mój, wziąwszy mię pod rękę, zbliżył się do stolika, i jakby kusząc, poznawał z kolei ze wszystkimi graczami, a od niechcenia niekiedy napomykał:
— Co? nie zagrasz?
Czynił to pytanie, jakby mię wyzywał; w oczach jego było coś niepojętego: i wstręt, i niecierpliwość, i jakaś pasja niezrozumiała dla mnie, ale gwałtowna, choć się ukrywała.
Przy wieczerzy podpoił mnie stary doskonałym węgrzynem; kazał z niesłychaną rozrzutnością dać jeszcze na dobitkę szampana, i sam pił ze mną jak piasek. Wiesz, że i ja nieźle piję, ale on leje w siebie, jakby mu nigdy do głowy pójść nie mogło. Ani poczerwieniał, ani pobladł, ani spieszniej, ani powolniej mówić nie zaczął, a jednak zachęcając mnie, wypił na siebie, i wypił sumiennie, ze sześć butelek wina, mnóstwo wódki i porteru. Nakoniec, widząc mnie jeszcze nie pijanym, kazał podać ponczu, i podchmielonego dobrze zmusił prawie do gry usiąść. Napróżnom mu się opierał; opierałem się wreszcie słabo: stare nałogi głośniej i silniej mówiły od świeżo rozbudzonego rozumu. Wkrótce osoby przytomne w kłębach dymu, poczęły mi się niezrozumiale zwijać; pijany zasiadłem do djabełka z kilkudziesiąt dukatami, a dziad, jak szatan kusiciel, stojąc za mojem krzesłem, wsunął mi do ręki rulonik dukatów, szepcąc:
— Do spółki.
Ty wiesz, Munciu, jak gram szczęśliwie: wprawny, choć podchmielony i ciągle dolewany, bo dziad wołając: — jak mnie kochasz! — poncz ciągle dawał a dawał, wkupiwszy się do djabełka, zawzięcie grać począłem. Przeciwko wszelkim prawidłom, koniuszy zachęcał do ogromnych wystawek i długiego ciągnienia; ale szczęście czy nieszczęście chciało, żebym pomimo tego wszystkiego miał passę niesłychaną: za każdym razem przechodziłem po pięć i sześć razy, i w końcu gry znalazłem przed sobą około dwóch tysięcy czerwonych złotych. Byłem już ogromnie pijany, tak, że ledwie na nogach mogłem się utrzymać. Koniuszy, jakby litując się nademną, zaproponował świeże powietrze, i wsadził do swojego powozu.
Spodziewałbyś się tego po zdrajcy?
Spitego, ogłuszonego, zawiózł mię, zgadnij dokąd?... do Ireny.
Chciałem się cofnąć z pokoju, ale stałem już naprzeciw niej, stałem jak winowajca pod pręgierzem. Koniuszy zdawał się tryumfować, zacierał ręce, śmiał się, przepraszał, gadał, kręcił się. Ja stałem w progu, ale wytrzeźwiony nagle, cudownie, choć mi się trudno było na nogach utrzymać, schwyciłem się za poręcz krzesła, i czułem jak z rozpaczy, z krwawej boleści, dwie łzy pociekły mi po spieczonej twarzy.
— Ale siadaj-że, Jurku, bo któż nie widzi, że ci się trudno na nogach utrzymać! — wołał koniuszy. — Niech­‑że go pani prosi siedzieć. Wie pani, zuch! jak pije! a! a! a! a i w djabełka gra tęgo: wygrał około dwóch tysięcy czerwonych złotych! Zuch, pani!
Tak zarekomendowawszy mnie, spojrzał na Irenę, której twarz była nad wszelki wyraz pełna pogardy, smutna, poważna, sroga razem.
Ja milczałem, ale chciałem skonać.
W tem szybko weszli kapitan z panem Grabą.
Na widok kapitana, jakby go zimną oblał wodą, koniuszy spoważniał, stał się niezmiernie grzeczny i potulny, zdawał się czegoś wstydzić. Graba surowy był jak sędzia powołany na sprawę. W szarych oczach kapitana złośliwy uśmiech zwycięstwa się kręcił; po chwili dopiero, niby spostrzegłszy mnie, zawołał:
— A! i pan tu? i pan tu?
Rozśmiał się na całe gardło.
— Cóż­‑to za nieoceniony dziadunio! — rzekł, ściskając koniuszego, jakby go chciał udusić — oto wzór krewnych! oto opiekun nieoszacowany! Nie widziałem jeszcze, żeby tak kogo wylanem sercem przyjmował, jak wnuka: toż to wie pani, że go poił, ale poił!
Dziad chciał napróżno rozmowę odwrócić.
— Wszak i sam pan koniuszy, pojąc, wypił z dziesięć butelek! Ale głowy, powinszować!
— I miał­‑że pan litość potem sadzić do gry prawie gwałtem — dodał kapitan, do dziada się obracając, który tylko usta zaciął, oczy wytrzeszczył i pięści postulał, jak gdyby się bić zabierał. — Ha! ha! ha! Łaska Boża, że się pański wnuk nie zgrał ze szczętem!
Irena, widziałem, z litością spojrzała na mnie, z wyrzutem na dziada, a Graba zbliżywszy się począł coś mówić na ucho, czego nie zrozumiałem, tak byłem nieprzytomny. Z troskliwością brata i przyjaciela, powoli wyprowadził mnie z pokoju.
W drodze nie rzekł i słowa, zawiózł, położył w łóżko i odszedł, polecając mię memu Stasiowi, który wiedział dobrze, jak się obejść w takich razach. Nazajutrz rano dopiero, gdym wściekły na siebie i rozpaczający latał po izbie, wszedł mój nowy przyjaciel do pokoju i przymknąwszy drzwi starannie, rzekł siadając w krześle:
— Widzę po twarzy i spodziewałem się tego, że pan dzisiaj zgryziony będziesz wczorajszym swoim wypadkiem, mogę powiedzieć nieszczęściem, gdyż ledwie nie tak nazwać można pokazanie się w takim stanie wobec osób, które się szacuje...
— A! nie mów pan o tem! — zawołałem.
— Owszem, mówmy o tem — rzekł poważnie. — Pan trafiłeś tu nieszczęśliwie, i możesz paść niewinną ofiarą dziwnego zbiegu okoliczności. Wiele pomówićby potrzeba, nimbyś pan mnie zrozumiał.
— Znasz pan — spytał po chwili — przeszłość swego dziada?
— Ja? ani przeszłości, ani jego znać nie chcę... Dziś jadę.
— Powoli, powoli, pomówmy otwarcie. Na co tu ukrywać? Kapitan mówił mi, że nie masz pan dokąd jechać: przyznaj mi się pan, choćby cię to kosztować miało.
— O! zawsze się znajdzie gdzie zginąć!
— Ale po cóż ginąć? — spytał Graba.
— Bo mi życie obmierzło! — zawołałem.
— Na wszystko są lekarstwa.
— Na wszystko, prócz jednego — odparłem z goryczą. — Chcesz pan i pozwalasz, żebym mówił otwarcie? Od pierwszego wejrzenia pokochałem pannę Irenę: wiem i wiedziałem od razu, że to szaleństwo, ale oprzeć się uczuciu nie mogę! Wczoraj stanąłem wobec niej w takim stanie, który mnie na wieki w oczach tej kobiety potępić musi. Cóż mi pozostaje?
— Dowieść jej, że to był przypadek, dalszem postępowaniem.
— Uczucie nie rozumuje i wrażenia się nie zacierają. To co wczoraj się stało, jest niepowrotne i niepowrotnie mnie gubi.
— A jeśli panna Irena wie, żeś pan dobrowolnie nie poniżył się tem zbydlęceniem, ani dobrowolnie gry nie szukał?
— Niemniej wrażenie zostało!
— Może litość tylko.
— O! i litość straszna! Kto się lituje, ten kochać nie potrafi: litujemy się tylko nad niższymi od siebie.
— Zbyt gorąco bierzesz te rzeczy, panie Jerzy — rzekł Graba — ale ja, co cię ile mogę uniewinniam, powiem ci jedną prawdę: wszystkoby to nie miało miejsca, gdybyś w życiu miał pewne i niezłomne zasady. Nie gniewaj się, mało cię znam, ale ja zawsze mówię prawdę choćby najmniej znanym. Nigdy nie potrzeba pić nad miarę, choćby dla czyjej przyjaźni; wolę niech się gniewają, niźli ja się mam zbestwić. Po wtóre, godziż się grać w karty?
— Jakto?
— Karty są zabawką barbarzyńskich lub zdziecinniałych tylko ludów: zabijają czas, uczą chciwości, ogłupiają, wyrabiają najzgubniejsze namiętności, wdrożają do najszkodliwszego próżnowania. Nie pojmuję gry. Wolno grać Indjanom i ludożercom, wolno nawet lazaronom na wybrzeżach Neapolu, ale nam?!
— Pan więc zupełnie grę potępiasz?
— Jako zabytek barbarzyństwa lub cechę upadku.
— Ale to walka z losem! to...
— Tak się wymawiają namiętni: to głupstwo, kochany panie. Im chodzi jeśli nie o wygraną pieniężną, to o wygraną wzruszenia: ale godziż się szukać wzruszeń w grze? A gdyby za wzruszeniem potrzeba ci aż zabójstwa i zbrodni się dopuścić, czy i tambyś po nie poszedł? Gra demoralizuje, tak, że niejeden co do niej siadł uczciwym, wstał w kilka godzin potem oszustem. Możnaż, wiedząc jak ona spadla, dobrowolnie w ten ogień się rzucać? Nie! nie! grać nie potrzeba nigdy!
— Masz pan słuszność! — zawołałem. — Daję panu słowo, że grać nie będę więcej.
— I bardzo dobrze uczynisz. Mój Boże! człowiek, którego życie jest tak drobną kropelką, niedostrzeżonym pyłkiem, danym mu na podniesienie się ku Bogu, miałżeby trwonić je, na co? na grę!!! Więc zamiast rozpaczać, iść i ginąć, potrzeba tylko życie odmienić i stanowczo powiedzieć sobie co uczynić.
Nabrałem nieco odwagi; on mówił dalej:
— Wyrzec się wszelkiego próżnowania, kart, obrócić życie ku jedynemu jego celowi: zużytecznieniu go dla braci, dla siebie, na korzyść wydoskonalenia własnego.
— Tak; ale mogęż, z rozpaczą w sercu, gdy mi obrzydło wszystko, znaleźć na to siły?
— Potrzeba! Rozpacz jest cechą dusz słabych: kto zgłupiał, rozpacza.
— Nie godziż się nigdy zgłupieć?
— A! — rzekł z jakiemś uczuciem egoistycznem smutniej i ciszej pan Graba — człowiek człowiekiem: upaść jest rzeczą ludzką; ale podnieść się, to dopiero zasługa, zwycięstwo!
— Radź­‑że mi pan, dodaj ducha, co mam uczynić z sobą?
— Pracuj! — jednem słowem odpowiedział Graba.
— Trzebaż od czegoś zacząć — rzekłem — od czego?
— Najwłaściwsza dziś dla nas i zgodna z instynktowem usposobieniem naszem — począł mówić — jest to, co u nas się zowie gospodarstwem. Ale nie myśl, panie, żebym ci kazał zbogacać się krwawym potem ludzi: to nie gospodarstwo, to występek! Ja inaczej pojmuję ten rodzaj życia. Można gospodarzyć bez ucisku, rozlewając powoli dokoła siebie dobry byt, oświatę, zdrowe pojęcia obowiązków, można zbawiennie wpływać na lud otaczający; a samemu wieść życie czynne, męskie, i trochę odosobniwszy się od tego, co u nas i wszędzie zowią światem per excellentiam, zbliżyć się myślą do Boga, rozwagą do siebie, uczuciem do ludzi. Pan nadużyłeś w młodych latach przyjemnostek życia: trzeba żebyś się uleczył z tej skłonności widzenia go ze strony zabawnej a czczej.
Mówił, ja słuchałem, i zważ co za zmiana? Jam sobie dał to wszystko powiedzieć, a co więcej, jam postanowił uczynić tak, jak mi radził. On i kapitan nastręczyli mi niezbyt daleko od Turzej­‑Góry i od Rumianej (z Rumianą graniczy) majątek wielki, opuszczony, który biorę w dzierżawę. Rozumiesz ty to i wierzysz temu, Munciu?
Ta nieszczęsna wygrana, której połowę chciałem napróżno oddać dziadowi; wygrana, co mi pali dłonie, co mnie może zgubiła w oczach surowej Ireny, stała się za karę węgielnym kamieniem mojej przyszłości. Dziś podpisujemy kontrakt dzierżawny, płacę pieniądze, a w marcu obejmę moje nowe gospodarstwo.
Ireny i dziada mojego nie chcę widzieć więcej: jej nie pokażę się, bo się wstydzę, bo się jej lękam, bo ją kocham; dziad mój, choć dobrze nie rozplątałem dotąd powodów, zdradził mnie, odepchnął; na cóż mu się mam narzucać? Wprawdzie od ostatniego wieczoru jakby go zgryzota sumienia dręczyła: przychodził do mnie, przysyłał, a dowiedziawszy się, że kapitan i Graba czynnie mi pomagają i ja zostaję w tych stronach, mruczał niespokojny, oświadczając się z chęcią pomocy dla mnie. Nie odpowiedziałem mu, bo szanuję siwe jego włosy, ale dałem mu uczuć, że odtąd będziemy obcy dla siebie.
Śmiej się, jeśli ci się spodoba, ja spieszę do mojego (jak to zowią) jurisdatora, ostatecznie umawiać się o dzierżawę. Zapadliska (tak się zowie dzierżawa moja, i dobrze podobno się zowie) leżą o milę dobrą od Turzej­‑Góry, a o trzy ćwierci mili od Rumianej, z którą graniczą. Koniuszy przychodził z tem do mnie, że to błoto, piasek, oczerety i lichota, że pieniądze i czas tracę; widzę, że chciałby odepchnąć mię dalej, ale trzymam się Zapadlisk odważnie. Stary, jeszcze nie wiem czemu, odpycha mnie od Ireny: ale któż wie, ja jej nie zobaczę może więcej? Graba, odkrywszy co się w sercu mojem dzieje (jak widziałeś, nie taiłem się wcale przed nim), pociesza mię nieznacznie. Jestem pewny, że on i kapitan, a kapitan tylko dla przekory dziadowi, szczerze pomagać mi będą.
Teraz wezmę się pilnie do odkrycia przeszłości mego dziada i rozwiązania mnogich otaczających mnie zagadek. Tymczasem żegnam cię!

Twój Jerzy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.