<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom II
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Jerzy do Edmunda.

Zima upływa powoli w zwykłych klimatowi naszemu przemianach: mrozy, słoty, śniegi, deszcze, szrony. Ty nie wiesz co się to dzieje na świecie, bo w mieście ulewny chyba deszcz na chwilę zwróci uwagę; jam tutaj nawykł już patrzeć w twarz przyrodzeniu, i zajmować się jego zmianami.
Powiesz mi pewnie: jestto ostatni zgłupienia stopień! — pozwalam; przecież niezupełnie głupi jestem, gdy przeczuwam, co o mnie ludzie powiedzieć mogą.
Nie mogę się doczekać wiosny i marca, i objęcia majątku, a tak mi pilno pracować! Chcę czynnego zajęcia co najprędzej, i czuję, że mi z niem będzie lepiej.
Położenie moje nie zmieniło się w niczem: ten sam domek cichy i mały nad głową, ci sami ludzie w koło mnie. Staś zawsze z wiosną, jak bociany i jaskółki, wybiera się do Warszawy, czemu ja się nie sprzeciwiam; ale widzę, że mu coś potrosze polowanie smakować zaczyna: kto wie, czy na tej pustelni nie chcąc zamieszkać dla mnie, dla sarn i zająców się nie zatrzyma? Już tylko paroksyzmami przychodzą mu rozpacz, szyderstwa i narzekania.
Irena zawsze mnie blisko, a niedostępna dla mnie: mój dziad na czatach, ale i bez tej straży jabym tam pewnie zajrzeć nie śmiał. Czy ona wie, żem tak blisko, czy kiedy pomyśli o mnie, czy jej też przyjdzie do głowy, że w większej części jam tu dla niej? Wiem, czuję to, że pewnie ze wszystkich tych zabiegów nic być nie może, zawsze przecie jam jej winien wiele. Gdyby nie ona, nie byłbym się podźwignął nigdy, nie poznałbym Graby, nie pojąłbym życia, i zmarnował z wami (darujcie wyrażenie trochę surowe) resztę mojej młodości. Może mi przyjdzie tęskno, samotnie spędzić lata, które dzielą od starości, potem zamrzeć z jednem niedogasłem wspomnieniem, różowym wiankiem na swej głowie: o! jeśli tak, niechże starość przybywa prędzej, niech przychodzi żywo! Miarkuję się. Graba by mi powiedział, uśmiechając się łagodnie, że nie dla samego serca swojego żyjemy, nie dla tej jednej miłości kobiety, ale dla miłości ludzi, dla wszystkich: okazałoby się, żem napisał niedorzeczność.
Kapitan odwiedza mnie często, to jest ile razy jedzie z Rumianej do Kurzyłówki. Jakkolwiek miłe mi są bardzo nowiny z tego miejsca, z ust kapitana wyglądają one jak smaczna konfitura na nieczystej i wyszczerbionej podana miseczce. Alem ja głodny, bardzo głodny i na miseczkę nie patrzę.
Ostatnim razem mówił mi z niejaką radością, że koniuszy, z którym się tam zjechali, ma minę skwaszoną, jakiej nie widział oddawna. Rozumie się, kapitan udawał, że nad tem bolał niezmiernie, że to go dolegało boleśnie. Panna Irena znudzona, smutna, a wyjechać nigdzie nie chce; dopytywała się kapitana o mnie (jeśli nie bałamuci): a kapitan umiał, jak powiada, naprowadził rozmowę na wypadek po balu, śmiejąc się ze stanu, do którego mnie przyprowadził pan koniuszy.
— Hm! upił się! — zawołał stary gniewnie — albożem mu lał w gardło? Upił się, zwyczajnie młody wisus: jemu aby hulanka, w to graj!
— Już to daruj — odparł kapitan — daruj szanowny, drogi sąsiedzie, aleście go zamęczali prośbami: zwyczajnie po staropolsku, nieprawdaż? jak mnie kochasz! jak mi dobrze życzysz! daj mi ten dowód przyjaźni! i gorzej jeszcze...
Koniuszy zagryzł wargi, potarł czuprynę, tupnął nogą, ale milczał; Irena tylko łagodnie na niego spojrzała.
— I że grał to także nie jego wina — rzekł kapitan — jeżeli to wina: wszakżeście go sami posadzili.
— Ja? — spytał dziad, ruszając ramionami.
— Przecież byliście z nim nawet w spółce! Na co to się wypierać? Dziadunio kiedy gościnny, to gościnny! — mówił kapitan. — Wszakem sam widział, jakeście mu dawali pieniądze.
Koniuszy rzucił się na krzesło, spojrzał ostro na kapitana, ale ten przysiadł się zaraz do niego i obsypał go grzecznościami, zaklęciami uszanowania, uwielbienia, czci, weneracji i t. d. Tak mi tę scenę uściskami duszącemi skończoną odmalował sam kapitan, uśmiechając się jak on umie, z podniesieniem jednej strony ust do góry i przymrużeniem szarego zgasłego oczka.
Pytać się miała Irena: czemu tak siedzę samotnie? a koniuszy szepnął:
— A cóż? dziwaczy błazen ze złości; ale rychło pojedzie sobie do Warszawy, wiem to: wyprawią go, bo mu już paszport wyszedł.
— Tak — odparł kapitan — aleśmy dali z panem Grabą porękę za niego i zostanie.
— Jaka szkoda! — mruknął stary, trąc łysinę gwałtownie — nie wiedziałem, że to tak można i że jej potrzebował: byłbym swoją ofiarował.
— Ale o wyjściu paszportu pan wiedział — dorzucił kapitan.
— Myślałem, że wyjedzie, co tu jemu robić?
— Wszakże wziął Zapadliska?
— Tak, ale słychać, że jurisdator się zrzuci; zresztą, po co jemu dzierżawa?
Na tem stanęło. Ale nazajutrz po odwiedzinach kapitana, z wielkiem podziwieniem mojem nadjechał pan koniuszy. Pojmujesz, że powitanie z mojej strony było bardzo zimne, choć uszanowania pełne. Stary jakby zmęczony walką, miał fizjognomją smutną i napróżno widać usiłował ją rozjaśnić. Uściskał mię czule, bardzo czule, rozpytywał troskliwie o interes paszportowy i nareszcie spytał po długich okręgach:
— Jak się to tam panu Jerzemu zdaje: dobra Suminów w Wielkopolsce to coś lepszego od Zapadlisk w dzierżawę wziętych? Mam na sercu, żeby cię przekonać, iż nie jestem, jak myślisz, starcem nieużytecznym. Na co ci tu gnić? Bardzo to dobrze i pięknie, że się myślisz ustatkować, ale powracaj do swego.
— Do czegóż powrócę? — spytałem obojętnie.
— No! to się da zrobić: ja pilniejsze długi już popłaciłem — rzekł powolnie, dobywając papiery z bocznej kieszeni surduta i podając mi je.
Cofnąłem się zarumieniony.
— Dzięki — rzekłem — za tę troskliwość, ale żadnej ofiary przyjąć nie mogę. Od pamiętnego mi wieczora powrotu z Kurzyłówki dałem sobie słowo, że nic od Pana koniuszego nie wezmę i nie wezmę.
— Bo może waćpan myślisz, do stu par zajęcy, że ja się jegomości chcę psim swędem pozbyć? Ot, przekonaj­‑że się, że to ni mniej ni więcej, trzy kroć sto tysięcy przeszastanych przez jegomości gotówką zapłaciłem.
Osłupiałem: człowiek co w domu o pięćdziesiąt groszy targuje się pół dnia z żydkiem, sypnął piętnaście tysięcy dukatów na moje dobra wielkopolskie! Uszom wierzyć nie chciałem.
— Niech dziad będzie przekonany — rzekłem po chwili zdumienia — iż umiem mu być wdzięcznym, ale nie przyjmuję nic, choćby nie o trzysta tysięcy, ale o miljony chodziło. Dzięki zmienionemu trochę sposobowi życia, potrzeby moje się zmniejszyły: potrafię pracować, a ofiar nie żądam od nikogo. Bardzo mnie to cieszy, że nasze dobra wielkopolskie dostaną się w ręce dziada i chętnie wszystkich praw moich na imię jego się zrzeknę.
— Tak, panuniu! — rzekł stary — a jak ja je komu obcemu zapiszę! hę! co będzie?
— Chociażby! to już nie moje i dla mnie obojętne. Grób moich rodziców w parafialnym kościele nie jest i być nie może niczyją własnością: tam zawsze odwiedzić go i popłakać nad nim mogę. Wreszcie, nie mam prawa myśleć...
Spojrzał mi w oczy.
— Jest charakter — szepnął — ale kto wie? hm! — I chciał mówić, gdym przerwał:
— Panie koniuszy! — rzekłem — mówmy otwarcie, mówmy bez wybiegów. Ktoby nic nie wiedział, a całe postępowanie pańskie ze mną przejrzał, miałby o sercu jego i o nas obu najdziksze wyobrażenie. Proszę nie myśleć, że ja do dziś dnia jestem w niewiadomości przyczyn wszystkich... Pan koniuszy usiłujesz mnie odepchnąć od Ireny, jak chciałeś mnie w jej oczach poniżyć, abym o niej pomyśleć nawet nie mógł. Lękasz się mnie; dziękuję, przyznam się, to zaszczyt dla mnie: jest czego być dumnym.
Zerwał się z miejsca.
— Kto to panu takie głupie brednie prawił?
— W ostatku, choćby mi i nikt nic nie mówił, domyśleć się nie było trudno.
— Domyśleć się? oho! zjadłbyś Asan kaduka!
— Lecz pan koniuszy dziwne masz wyobrażenie o kobietach, a dziwaczniejsze jeszcze o mnie. Zkądże to uparte posądzenie, że ja mam myśl jakąś?
— Gadaj sobie zdrów! na złe niewiele czasu potrzeba.
— A ja jestem tem wielkiem złem?
— Jużciż pozwól — rzekł cicho, pomrukując — że wielkiego o kochanym wnuczku nie mogłem mieć wyobrażenia, znając jego przeszłość daleko lepiej niż mu się zdawało. A i dziś, kochanie, w tę poprawę życia nie wierzę, jak w wiosnę teraźniejszą (był to luty i ciepło nadzwyczajne): będą jeszcze i śniegi, i mrozy, i zawieruchy.
Ja zamilkłem, bo obietnice i zaklęcia nicby tu nie nadały; owszem zawinąłem się dumnie w moje przekonanie, jak Hiszpan w swój płaszcz kolisty i milczałem.
Dziad mówił długo, jam mu nie przerywał. Wrócił do dóbr wielkopolskich, kusił mnie niemi, ale napróżno długo myślał, myślał, próbował mię na różne strony, ale mu się nie mogło udać: przed kilką miesiącami byłby mnie tem uszczęśliwił, dzisiaj to dla mnie obojętne.
— Ale cóż sobie waćpan myślisz? — zawołał zniecierpliwiony nareszcie — to jeśli waści panna Irena chodzi po głowie, to jak Bóg miły napróżno!
— Wszakże tam nie bywam nawet.
— To gorzej jeszcze.
Rozśmiałem się.
— Cóż mam począć, żeby było lepiej? — spytałem.
— Jedź sobie do Wielkopolski, bywaj zdrów, i pisuj do mnie na Berdyczów — rzekł stary niecierpliwie.
— Po cóżbym tam pojechał?
— A waćpanu się zdaje, że wskórasz tu siedząc? Nie, nie, nie! zjesz licha! Irena pojedzie ze mną na wiosnę do Ems.
— A ja będę gospodarował w Zapadliskach.
— I z Ems do Szwajcarji, do Rzymu, do Neapolu, bo to dawny nasz projekt.
Westchnąłem tylko i dodałem:
— A ja będę gospodarował w Zapadliskach.
— Gospodaruj-że sobie do kroćset gdzie chcesz! — rzekł natulając czapkę na uszy, i wyskoczył do sieni.
Przeprowadziłem go w milczeniu z uszanowaniem; siadł zły i pojechał drogą do Rumianej.
Wczoraj był u mnie Graba, który ztamtąd powracał; mówił mi o niej wiele, bo ją szacuje wysoko, bo ją po ojcowsku kocha. Powiada, że widział ją smutną: Koniuszy zmusza ją prawie do Ems, do wód, pod pozorem słabości, potem do Rzymu jechać; ale Irena, pomimo silnych nalegań opiekuna i pani Lackiej, coby swe nudy rada wozić po świecie, dotąd nie dała się przekonać i zamierza pozostać w domu. Koniuszy w spisku z doktorami i to podobno nie pomaga. O mnie nie było mowy wcale; koniuszy tylko na przechadzce z panem Grabą, wielce się zaperzywszy, wygadał się z tem, że radby Irenę wydać za mąż.
— Oj! opieka — mówił — to wielki ciężar, jeśli się kocha tego, kim się opiekuje: człowiek ani spać, ani jeść nie może, i gryzie się, że się przyjdzie zagryźć. Gdybym ją wydał za mąż jak chcę i myślę, byłbym spokojny, siadłbym sobie przy nich, polował we dnie, wieczorami odpoczywał przy kominie i czuwał tylko, żeby jej dobrze było na świecie, a pana męża pilnował. Ale ustrzeż-że tu serce kobiece, bądź łaskaw, kiedyś mądry, jeśli nie zajęte, a korci je zająć się; zjesz kroć set djabłów!
Po długich w tym rodzaju objazdkach wyspowiadał się wreszcie panu Grabie, że syna jego widząc zupełnie ze wszech miar stosowną partją dla Ireny, chciałby to małżeństwo skojarzyć.
Graba, jak mi sam mówił, podziękował mu za to serdecznie.
— Dajesz mi pan — rzekł — wielki dowód szacunku i zaufania: powiem to mojemu synowi; ta wiara jaką masz w jego charakterze, jest pięknem dla niego świadectwem. Lecz pozwól — dodał — żebym przeciwko tej myśli zaprotestował: małżeństwa nie kojarzą się rozumem i rachubą; starzy nasi mawiali, że je sam Bóg w niebie naznacza. Mój syn ma już w sercu przywiązanie, które ja śledzę, na które patrzę z niepokojem ojca, a panna Irena...
— O! jej serce wolne! — zakrzyknął stary — lub jam bardzo winien, jeślim mu się dał zająć. Ale upilnuj kobietę — powtarzał — zjesz kroć set djabłów!
— Wolne, zapewne, ale jeśli dotąd, będąc wolne, nie przemówiło za synem moim, to już przemówić nie może.
— Ale posłuchaj pan, niech-że choć sprobuje.
— On biedak zakochany.
— Zakochany! Znając Irenę, mogąc ją mieć, mogąc się w niej zakochać, obrócić się do kogo innego? a to kryminał, panie!
Graba się uśmiał serdecznie.
— Lecz cóż ja na to poradzę — rzekł — na to rady nie ma.
— No! a któż-to taki, w kim się kocha syn pański? Ja tu nikogo podobnego nie widzę.
— Jest to córka ubogich rodziców, wychowanica ubogiej rodziny: o tem dowiesz się pan później.
— No, ale któż-to taki przecie?
Graba nie osądził za potrzebne powiedzieć dziadowi imienia. Urażony koniuszy, że śmiano kogoś stawić na jednej linji z Ireną, prawie rozgniewany, okrutnie tupiąc i trąc czuprynę ze złości, odstąpił.
Miarkując z tej bojaźni mego dziada, powinienbym sądzić, że nie jestem całkiem obojętny pannie Irenie, że stary to widzi i nie nadaremnie się obawia; ale godziż mi się być tak zarozumiałym?
Nie! nie! są to strachy poczciwego serca, które przywiązanie zaślepia. Irena nie może pomyśleć inaczej, jak z litością i pogardą o nieszczęśliwym, który stanął przed nią raz w życiu podobniejszy do zwierzęcia niż do człowieka, zbestwiony, nieprzytomny...
Bądź zdrów! przy tym liście odbierzesz pieniądze na opłatę moich długów; odeszlij mi skrypta i napisz do mnie.

Zawsze twój
Jerzy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.