Emancypantki/Tom II/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom II
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
RADA FAMILIJNA.

O czwartej po południu zaczęli schodzić się goście, zaproszeni na naradę. Naprzód pan Miętlewicz w nowym garniturze w pasy, tudzież kołnierzyku, wyłożonym tak szeroko, że jego końce opierały się prawie na obojczykach. Potem major — z dwoma kapciuchami tytoniu (jakby wyjeżdżał w daleką drogę); dalej siwy proboszcz, na którego życzliwie mrugała doktorowa, a on jej odmrugiwał, zacierając ręce. Na ostatku przyszła panna Cecylja. Zadyszana, upadła na krzesło w pokoiku Madzi, błagając panią Brzeską, ażeby jej nie kazała iść do ogrodu, gdzie jest tylu mężczyzn. Ale doktorowa wzięła ją za rękę, zaciągnęła do altanki i, bladą jak papier, posadziła naprzeciw majora.
— Niechże major dziś będzie oględny... — szepnęła staremu pani Brzeska.
— Tylko pani mnie rozumu nie ucz — mruknął, wydobywając z wściekłością drut do fajki, krzesiwko, hubkę i paczkę siarczanych zapałek z różnokolorowemi główkami.
W domu państwa Brzeskich podwieczorek zawsze bywał dobry, ale tego dnia przeszedł wszelkie oczekiwanie. Nigdy jeszcze nie widziano tak mocnej kawy, tak grubych kożuchów na śmietance i tylu gatunków: bułek, obwarzanków, ciastek suchych i kruchych, placuszków, obsypanych makiem i cukrem, a wszystko prosto z pieca.
Postawiono nawet buchający parą samowar, na wypadek, gdyby major zażądał herbaty; a doktorowa własną ręką przyniosła z szafy butelkę białego araku, bo może major zechce pić herbatę z arakiem. W kuchni, śpiżarni, w ogrodzie i altance rozlegał się głos doktorowej, deklinującej: pan major, dla pana majora, panu majorowi...
Biedna panna Cecylja, na którą major od czasu do czasu rzucał (zdaniem doktorowej) bezwstydne spojrzenia, naprzemian bladła i rumieniła się, spoglądając ukradkiem z pod długich rzęs na okropnego starca, który, wbrew interesom jej brata, propagował reformackie pigułki, a u iksinowskich dzieci miał opinję ludożercy, czyli — kominiarza.
Kiedy doktorowa nalała kawę, major, spojrzawszy na siedzącego obok siebie Miętlewicza, rzekł:
— Cóżeś się pan dziś ustroił jak mamka?... Rozwaliłeś kołnierzyk, że ci prawie pępek widać...
Panna Cecylja mimowoli szepnęła: „Ach!...“ a doktorowa prędko odezwała się:
— Może major pozwoli tych obwarzaneczków?... Jeszcze ciepłe... Panno Cecyljo — dodała — niech pani posmaruje panu majorowi bułeczkę...
Major, któremu w tak delikatny sposób przypomniano obecność panny Cecylji, zawstydził się i z niechęcią odwrócił się od Miętlewicza, bo przecież z jego winy wymówił brzydkie słowo przy dziewczętach.
Tymczasem posłuszna panna Cecylja zaczęła smarować masłem bułkę. Była jednakże tak zmieszana, że upuściła nóż, zgniotła bułkę i o mało nie przewróciła szklanki z kawą. Ażeby ją ośmielić, major odezwał się:
— Cóżto, wypędzacie waszego prowizora?...
Panna Cecylja w pierwszej chwili nie wierzyła własnym uszom, że major do niej mówi. Zmiarkowawszy jednak, po spojrzeniu doktorowej, iż wypadek ten rzeczywiście miał miejsce, zebrała odwagę i odpowiedziała:
— Tak, braterstwo rozstają się z panem Fajkowskim.
— Pierwszy raz muszę przyznać im słuszność — rzekł major, ażeby już zupełnie zjednać sobie pannę Cecylję. — Takie awantury wyrabiać w domu familijnym!...
— Brat mówił, że pan Fajkowski nie może być w aptece, ponieważ jest lunatykiem...
— Doprawdy? — zawołała Madzia. — Chodzi po dachach?...
— Wyobraź sobie, że onegdaj w nocy wszedł po daszku do kuchni, na pierwsze piętro, oknem... — objaśniła panna Cecylja.
— Jakie to szczęście, że on do pani nie wszedł!... — westchnęła Madzia.
— Madziu!... — zaczęła doktorowa.
— Ja — mówiła panna Cecylja — umarłabym ze strachu. Przecież zawołać nie mogłabym, bo obudziłby się i spadłby...
— Przynieś nam, Madziu, szachy — odezwał się major. Z triumfem spojrzał na doktorowę, która gotowa była uściskać go za takt i przytomność umysłu.
— Ale chyba dzisiaj panowie nie będą grali?... — rzekła doktorowa, gdy Madzia powróciła z pudłem i szachownicą. — Mamy naradzać się...
— Radzić nie będziemy całą noc — odburknął major. — Nie jesteśmy lunatykami.
Przez ten czas pan Miętlewicz rumienił się jak panienka. Równie bowiem zakłopotała go przygoda pana Fajkowskiego, jak i jego własny kołnierzyk, który dopiero teraz wydał mu się stanowczo za długi i za głęboko wycięty. W tej chwili wolałby mieć na szyi girlandę z ostu i pokrzyw, aniżeli ten podły kołnierzyk; bo ile razy która z panien spojrzała na niego, nieszczęsnemu Miętlewiczowi przychodził na myśl ten punkt jego osoby, który tak brutalnie napiętnował major.
Kiedy uprzątnięto stół i major z haftowanego kapciucha zaczął nakładać fajkę, doktorowa, westchnąwszy, odezwała się:
— Cóż pan major sądzi o nowym kaprysie Madzi?... Sprzykrzyła jej się pensja i chce wyjechać do Warszawy!...
— Za kark jej nie weźmiemy — odparł major.
— Jednakże władza rodzicielska w tym wypadku... — wtrącił proboszcz.
— Nawet myśleć o tem nie może panna Magdalena — pochwycił Miętlewicz. — Całe miasto zdziwione... naczelnik straży ziemskiej mówił mi, że — to niepodobna, a sam naczelnik powiatu, kiedy się dowiedział, przestał przyjmować interesantów... Chodził po biurze z założonemi rękoma i wciąż mówił do siebie: także!... także!...
— Słyszysz, Madziu — odezwała się doktorowa, podnosząc palec wgórę.
— Szkoda, żeście państwo odrazu nie zaprosili naczelnika straży ziemskiej, jeżeli on ma decydować o przyszłości Madzi — warknął major.
— Ale opinja publiczna, panie majorze! — zawołał Miętlewicz.
— Umowy co do panienek już prawie zawarte — rzekła doktorowa.
— Posłuszeństwo względem rodziców — święty obowiązek!... — dodał proboszcz.
— Dlaczego nie chcesz otworzyć pensji?... — zapytał major Madzię.
— Proszę pana majora, jest tak — zaczęła Madzia. — Nauczyciel ma żonę, pięcioro dzieci i babkę... Ma sto pięćdziesiąt rubli pensji na rok...
— Opowiadaj krótko — upomniał ją major.
— Ja mówię krótko. Więc, proszę pana majora, nauczyciel dorabia sobie prywatnemi lekcjami jeszcze dwadzieścia rubli miesięcznie... A że, proszę pana majora, jego uczenice mają przejść do mnie, więc nauczyciel traci te dwadzieścia rubli miesięcznie i musi żonę z trojgiem dzieci wysłać na wieś...
— No, ale dlaczego ty chcesz wyjechać?... — badał major. — Przecie ty masz uczenice...
— Właśnie, że mam...
— Więc otwieraj pensję...
— Ale ja nie mogę rujnować bytu rodziny nauczyciela... nie mogę odrywać dzieci od matki i ojca... Jakażby to była sprawiedliwość, gdyby ginął człowiek po kilkunastu latach pracy...
— Brzozowski nie miał tych skrupułów względem twego ojca — rzekła doktorowa.
— Może doktór Brzozowski nie miał innego miejsca... A ja mam doskonałe warunki w Warszawie.
— Panno Cecyljo... niechże pani coś powie!... — zawołała doktorowa. — Przecież pani ma prawo nie zwolnić Madzi z danego słowa...
— Bóg wie — cicho odezwała się zapytana — ile mnie to kosztuje... Ale pobudki panny Magdaleny są tak szlachetne...
— A cóż na to ojciec?... Ojca zdanie chcielibyśmy usłyszeć... — rzekł proboszcz.
— Zrobi pani krzywdę całemu miastu, całej... — wtrącił Miętlewicz.
— Ty jesteś ojciec?... — ostro zapytał go major.
— Ja tu nie mam nic do powiedzenia — odezwał się doktór. — Boli mnie jej wyjazd, ale cieszą jej instynkta... Trzeba dbać nietylko o własne interesa!...
— Mój doktorze — odparł major — gdyby każdy żołnierz myślał o skórze swego sąsiada a może nawet i nieprzyjaciela, pięknie wyglądałaby armja!... Niech każdy dba o siebie...
— Słyszysz, Madziu? — rzekła doktorowa, posyłając majorowi spojrzenie pełne wdzięczności.
— Zresztą — zabrał głos Miętlewicz — jeżeli panna Magdalena chce odszkodować nauczyciela, niech mu od każdej uczenicy odstąpi jakiś procent...
— Tak jak pan Eisenmanowi, ażeby ci nie przeszkadzał — dodał major.
— Posłuchajcie mnie, panowie — mówiła wzruszonym głosem doktorowa. — Dzięki mężowi, już nie śmiałabym ograniczać swobody naszym dzieciom, gdyby tylko chodziło o swobodę... Ale co Madzię czeka w tej Warszawie?... Będzie guwernantką rok... dwa... dziesięć lat... no, i co potem?... My, w razie śmierci, oprócz starego domu i kilku morgów gruntu, nic nie zostawimy dzieciom... Więc co ona pocznie ze sobą?...
— Toż samo grozi jej, gdyby została tutaj — wtrącił doktór.
— Ale tu miałaby pensyjkę... swoją własną... I po kilkunastu latach pracy, ona, taka oszczędna, mogłaby coś odłożyć... — mówiła matka. — Przecież sam postanowiłeś, Feliksie, że piętnaście rubli, które chce nam płacić za mieszkanie i obiady, będą składały się dla niej na posag...
— Madzia ma posag... cztery tysiące rubli — odezwał się major.
— Co też pan mówi?... — odparła doktorowa. — Madzia od babki dostała trzy, nie cztery tysiące rubli, a dzisiaj niema z tego i połowy...
— A ja pani powiadam, że Madzia będzie miała cztery tysiące rubli... Nie teraz, ale za parę lat — odparł major.
W altance zrobiło się cicho. Wtem, najprzytomniejszy ze wszystkich, Miętlewicz, pochylił się i — pocałował majora w ramię.
— Tyś chyba zupełnie oszalał, Miętlewicz? — rzekł major.
— Podziękujże, Madziu... — odezwał się proboszcz.
Madzia stała zdziwiona, nic nie rozumiejąc. Ale doktorowa rozpłakała się.
— Nigdy już ona nie będzie należeć do mnie! — zawołała. — W dzieciństwie odebrała mi ją babka, później ta nieszczęśliwa Latterowa, której niech Bóg przebaczy... a teraz major...
— Ani jej pani odbieram — odparł starzec — ani jej za mego życia grosza nie dam. Jest młoda, więc niech pracuje... Ale, niechże mi nikt nie gada, że dziewczyna nie ma zabezpieczonej przyszłości!...
— A gdyby pani zaangażowała naszego nauczyciela?... — zawołał rozpromieniony Miętlewicz. — Mógłby uczyć arytmetyki, jeografji...
— Myślałam o tem — odparła Madzia — ale on ma czas dopiero po czwartej, kiedy u nas skończą się lekcje.
Major zamyślił się.
— Ile miałabyś dochodu miesięcznie? — spytał Madzi.
— Około sześćdziesięciu rubli na nas dwie...
— Więc podzieliwszy między trzy osoby, wypadnie po dwadzieścia rubli... Gra niewarta świeczki!... — zakonkludował major. — No, proboszczu, siadajmy do warsztatu...
I wysypał z pudełka figury na szachownicę.
— Jakże to?... więc jak panowie radzicie?... — pytała rozgorączkowana doktorowa, chwytając majora za ramię. — Nareszcie niechże się dowiem, co zrobi dziewczyna...
— Ona wie o tem lepiej od nas — odparł major, ustawiając szachy.
— Ale ja nic nie wiem, ja... matka...
Major jedną rękę oparł na szachownicy, drugą na poręczy ławki i odwróciwszy się całym korpusem do doktorowej, mówił, przystukując wieżą:
— Pensja odrazu mi się nie podobała, bo Madzia na przełożoną jest za młoda. Powtóre — nie zapłacą jej, jak należy, wkońcu opuszczą, i dziewczyna zmarnuje się w ciągu kilku lat... A co potem?... Nic potem!... Niech więc jedzie do Warszawy, kiedy chce pracować, co się jej chwali... Niech pozna świat, nie ten iksinowski kurnik... Tam może i chłopca porządnego znajdzie... A za jakiś rok... dwa, kiedy odejdę na wieczny urlop, będzie miała cztery tysiące rubli... może i trochę więcej... Z takim groszem i doświadczeniem, jeżeli zechce, niech założy pensję, ale już porządną...
— Widzi mama, że pan major każe mi jechać do Warszawy — odezwała się Madzia.
— Uściskajże majora!... podziękuj!... — wtrącił proboszcz, popychając Madzię.
— Basta!... — rzekł major. — Kiedy ją ściskam, robię to bez pozwolenia jegomości. A dziękować niema za co, bo przecie nie zabiorę pieniędzy do grobu.
— Ja nie wiem, czy mi wypada przyjmować taką ofiarę... — odezwała się zakłopotana Madzia.
Starzec, z fajką w zębach, zerwał się z ławki, błysnął krwią nabiegłemi oczyma, a ująwszy się pod boki, zaczął wyginać się jak baletnica i przedrzeźniać Madzię piskliwym głosem:
— Tiu — tiu — tiu — tiu!... Ofiary przyjąć nie może!... I ty smarkata robisz uwagi?... Jeżeli chcesz dług spłacić, to, gdy usłyszysz, że mnie już umyły baby, zmów, na wszelki wypadek, pacierz za moją duszę... — dodał łagodnym tonem. — Może naprawdę jest jaka dusza?... — szepnął.
— Tak?... — zawołał proboszcz, z gniewem odsuwając szachownicę. — Nie gram z takimi, którzy mówią, że niema duszy...
— Powiedziałem: może jest!... — wrzasnął major, uderzając pięścią w stół.
— No, tak to co innego... — odparł uspokojony proboszcz. — Zaczynaj pan... Nie, dziś ja zaczynam.
Kiedy zaczęła się gra, panna Cecylja dała znak Madzi i — obie cichaczem wymknęły się w głąb ogrodu.
— Boże!... — szepnęła panna Cecylja, oglądając się na wszystkie strony i chwytając rękoma za głowę. — Boże!... co się ze mną dzieje... Ależ ja nigdy nie widziałam podobnego człowieka...
— Mówi pani o majorze?... — spytała Madzia.
— Naturalnie!... O kim innym mogłabym mówić w tej chwili... Wie pani — dodała nagle panna Cecylja — mówmy sobie: ty...
— Ach, jak to dobrze!... — odpowiedziała Madzia.
Ucałowały się, i zarumieniona, z błyszczącemi oczyma, panna Cecylja prawiła:
— Cóżto za dobry człowiek!... Nie, to jest anioł... Nie, prawda, z taką fajką nie można być aniołem, ale cóżto za szlachetny człowiek!... Ale przytem jaki ordynaryjny!... Gdyby mnie tak powiedział, jak panu Miętlewiczowi... Boże!...
Do panien zbliżyła się doktorowa, a z nią pan Miętlewicz, który, pod pozorem bólu gardła, zawiązał sobie chustką od nosa różową szyję.
Na ten widok panna Cecylja spuściła długie rzęsy, a Madzia ledwie powstrzymała się od nowego wybuchu wesołości. Szczęściem, zwróciła uwagę na to, co mówił Miętlewicz:
— Ma słuszność major, że Iksinów nazywa kurnikiem!... Niedługo stąd wszyscy się wyniosą... Pan Krukowski już wyjechał, państwo podsędkowie także mają przenieść się do Warszawy... I ja nie będę tu popasał, nie mam pola dla moich zdolności... Wreszcie i do Eisenmana zaczynam tracić zaufanie...
W altance zrobił się krzyk: proboszcz dawał mata majorowi, a ten dowodził, że nie ma wyobrażenia o szachach. Partję przerwano na przedostatnim cugu, major bowiem żadnym sposobem nie chciał uznać mata, którego nie byłoby, gdyby jego królowa zajmowała tę linję, gdyby koń stał tam, a wieża tutaj...
— Tak — odparł proboszcz — i gdyby pański król mógł wychodzić do ogrodu, kiedy mu zabraknie miejsca na szachownicy.
Dwaj starcy, kłócąc się, zaczęli wybierać się do domu. Panie i Miętlewicz zbliżyli się ku altance.
— No, dziękuję doktorowej za podwieczorek... Pyszny był... — rzekł major. — A ty, mała — dodał, całując Madzię w głowę — uciekaj stąd, gdzie pieprz rośnie... W tej dziurze panny starzeją się, a mężczyźni głupieją... — zakończył i spojrzał na Miętlewicza.
— Ja także wynoszę się stąd — odpowiedział Miętlewicz. — Otworzę interes w Warszawie...
— Tylko pierwej kup sobie inną koszulę, bo ta cię kiedy opadnie — wtrącił major.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.