Emancypantki/Tom IV/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom IV
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
MAŁE FUNDAMENTA DUŻYCH CELÓW.

W tej epoce Solski miał prawo nazywać się szczęśliwym.
Gdyby ów angielski filozof, któremu w Londynie złożył niefortunną wizytę, zapytał go dzisiaj: „Co pan robisz?“ Solski odpowiedziałby z dumą: „Buduję cukrownię, którą będę prowadził sam.“
Solski, z lekceważącym uśmiechem, przypomniał sobie czasy, kiedy ziewając, odbywał awanturnicze podróże bez celu, albo kiedy pod wpływem nagłego wstydu, że nic nie robi, chciał zostać tragarzem w londyńskich dokach, lub kiedy gotów był prosić pierwszego lepszego fabrykanta o przyjęcie go do spółki.
On sam jest dziś fabrykantem i jeszcze jakim!... U niego pracuje kilkuset tragarzy, do niego jedni modlą się o posady, inni żebrzą go o tytuł wspólników. I on rozdaje posady, ale wspólników nie przyjmuje.
Bo naco mu wspólnicy?... Ażeby go krępowali, czy ażeby część gotówki jego leżała w banku? Solski pomocy nie potrzebuje; co posiada sam, wystarczy aż nadto; w razie zaś nieprzewidzianego wypadku ma do dyspozycji majątek siostry i — kapitały krewnych, którzy bez wahania pożyczą mu, ile zechce. Sama ciotka Gabrjela w każdej chwili da sto tysięcy rubli, nie pytając, co z niemi zrobi, byle miała dożywotni procent.
Cukrownia w dobrach Solskiego była poważnym interesem. Naprzód cukrownie przynosiły akcjonarjuszom po kilkadziesiąt procentów rocznie; powtóre Solski miał doskonałą ziemię, z której setki morgów mógł obrócić na plantacje buraków. Odpadkami cukrowni można było karmić wielką ilość bydła, co także wzięto w rachubę. Nareszcie — ażeby już nic nie brakowało temu dziecku szczęścia, Solski miał w majątku ogromny spadek wody, czyli — motor darmo; podczas gdy inne cukrownie wydawały sporą sumę na opalanie parowych machin.
W rezultacie dla ludzi, jako tako obeznanych z interesami, było widoczne, że gdyby Solski, po kilku kampanjach, nawet spalił swoją cukrownię, nie ubezpieczając jej, to jeszcze wyszedłby z majątkiem. Ale Solski palić jej nie myślał, owszem, zapowiadał, że pod każdym względem będzie wzorową.
Pozatem budująca się fabryka stworzyła mu mnóstwo zajęć, musiał bowiem, choć w najogólniejszych zarysach, poznać kilka gałęzi pracy: uprawę buraków, hodowlę inwentarza, procesy cukrowarskie i handel cukrem. Zajmowały go także rozmaite urządzenia dla robotników, które miał zamiar wprowadzić przy fabryce.
Nareszcie — i tu był szczyt jego marzeń: Solski rozkazywał... Rozkazywał takim, którzy go słuchali, a jego rozkazy przyoblekały się w żelazne i kamienne ciało. On decydował o rozmiarach i położeniu cukrowni; on na sesji rolniczej wskazał pola, które na przyszły rok miały pójść pod buraki; on wyznaczył liczbę sztuk opasowego bydła; on, wysłuchawszy objaśnień Arnolda, wybrał angielską fabrykę, która miała dostarczyć kotłów i mechanizmów wykonawczych.
Był tak upojony władzą, że, szczególniej w początkach, popełniał dzieciństwa, wybierając naprzykład projekta kosztowniejsze dlatego, ażeby przeciwważyć głosy fachowych jednym i niefachowym głosem, ale — swoim.
Później Solski w naradach stosował się do głosów większości; wypróbował swojej władzy, więc mógł zostać praktycznym.
Zapalały go też zewnętrzne oznaki czynności i panowania. Jego gabinet był zawieszony, założony i zastawiony: planami budynków i maszyn, podręcznikami, próbami cukru, a jedno z głównych miejsc zajmowały słoiki z nasionami buraków i sacharymetr, który ciotka Gabrjela uważała za nową broń, albo za rodzaj lornety.
Prócz tego w przedpokoju zawsze siedział na służbie lokaj, zmieniający się co dwie godziny, w bramie stało kilku posłańców, którzy odnosili listy i depesze. Nareszcie Solski, przez pewien czas, codzień odbywał sesje z adwokatami, rolnikami, technikami i agentami handlowymi, wyznaczał im godziny, wzywał ich nagle do siebie, albo sam do nich jeździł.
Później i to mu się sprzykrzyło, i zwoływał sesje tylko w razie potrzeby. A jeszcze później brzydło mu niekiedy wszystko; nie mógł patrzeć na plany i próbki, odwracał się od sacharymetra. Wówczas po całych dniach czytywał francuskie romanse, pobudzał do szczekania Cezara, albo tarzał się z nim na szerokiej sofie.
Myśl o cukrowni już nie zapełniała mu życia. Owszem, niekiedy wydawała mu się nowożytną donkiszoterją, a on sam błędnym rycerzem, który, mając byt aż nadto zabezpieczony, rwie się do pracy.
„Poco to?... Ażeby innym wydzierać chleb albo majątek?...“ — myślał.
Lecz do wydobycia go z podobnej apatji wystarczała niewielka pobudka. Niech tylko kto powiedział: to nie dla Solskiego interes! albo: zobaczycie, że on wszystko straci!... Niech który z kuzynów zrobił uwagę, że to niewłaściwe zajęcie, albo — rozeszła się pogłoska, że powstaje towarzystwo akcyjne, które chce budować cukrownię w tej samej okolicy — natychmiast Solski budził się. Znowu czytał fachowe książki, badał plany, zwoływał sesje, lub wyjeżdżał na wieś przypatrywać się robotom.
Dzięki temu w majątku Solskiego w połowie maja urządzono wielki zbiornik wody, a jak na drożdżach rosły mury kilkunastu budynków. Cofać się było za późno, tem bardziej, że robota toczyła się sama jak kamień, pchnięty z góry. Nawet antagoniści Solskiego już nie mówili o budowaniu drugiej cukrowni, lecz naradzali się, czy nie możnaby odkupić obiecującej fabryki?
Dowiedziawszy się o tem, pan Zgierski (który ciągle kręcił się przy Solskim) słodko przymrużył oczki i odpowiedział:
— Nikt nie zmusi Solskiego do sprzedaży, nikt pod słońcem, choćby mu dał tyle złota, ile pomieści się w kotłach cukrowni. Inna kwestja — dodał również poufnie — gdyby on sam znudził się tym interesem... Taką chwilę wypatrzeć, uderzyć w słabą stronę i natychmiast położyć na stół gotówkę, to co innego...
— Sądzisz pan, że jest to możliwe?... — spytał ktoś.
— Mój Boże — odparł skromnie Zgierski — na świecie wszystko jest możliwe... Ale z Solskim trudna sprawa.
— Gdyby pan jednak chciał nam pomóc, bodajby... w upatrzeniu podobnej chwili... — wtrącił interesowany w tej sprawie.
— Co też pan mówi! — oburzył się z przyjemnym uśmiechem pan Zgierski. — Jestem oddany Solskiemu do śmierci... A że widzę, iż zajęcie się cukrownią robi mu dużo satysfakcji, więc nigdy nie doradziłbym sprzedania jej...
Interlokutor sposępniał, zaś pan Zgierski, wyczekawszy chwilkę, dodał z surową miną:
— Inna rzecz, gdyby Solskiego zaczęło męczyć zajmowanie się cukrownią, psuć mu humor, podkopywać zdrowie... Ha, wówczas — bodaj położyłbym się na progu mieszkania i powiedziałbym: zabij mnie, ale porzuć nieszczęsną fabrykę, która skraca ci życie. Tobym zrobił, jak honor kocham!... Bo ja, panie, dla tych, którzy mi nieograniczenie ufają...
Interlokutorowi rozjaśniło się oblicze.
— Więc przypuszcza pan taką ewentualność? — rzekł. — My ją ciągle widzimy jak na dłoni. Solski zamęczy się tą cukrownią... To nie dla niego praca... Prawda, kochany panie Zgierski?...
— A zaraz: czy prawda? — wybuchnął Zgierski. — Co to jest, panie, prawda? — mówił, podnosząc wgórę palec. — Jeżeli sam Jezus Chrystus umilkł wobec podobnego pytania, więc jak można zadawać go nam, śmiertelnikom? Spytaj mnie pan: czy to jest możliwe, lub niemożliwe?... Aaa... wtedy odpowiem: wszystko jest na świecie możliwem...
Rozeszli się obaj pełni otuchy. Jeden z kandydatów do kupna, jeszcze niedokończonej cukrowni, miał przekonanie, że w Zgierskim znalazł życzliwego orędownika swej sprawy; Zgierski zaś miał pewność, że jest najwierniejszym przyjacielem Solskiego, jak niegdyś był nim dla pani Latter.
Uśmiechał się. W tej chwili w swojej ruchliwej wyobraźni widział siebie, jako dyrektora dziwnej opery, w której Solski był tenorem, jego cukrowniani antagoniści orkiestrą, wszyscy zaś grali i śpiewali arję kompozycji jego, Zgierskiego.
Tymczasem, czego nie przeczuł pan Zgierski, w duszy Solskiego, obok ambicji i — znudzenia, znudzenia i — ambicji, które jak dzień i noc kolejno następowały po sobie, zaczęła kiełkować całkiem nowa pobudka.
Solski, hojny i szlachetny, miał jednak wstręt do filantropji. Na samą myśl o wyszukiwaniu nieszczęśliwych, pomaganiu potrzebującym, ocieraniu łez cierpiącym, na sam dźwięk podobnego frazesu, Solski doznawał obrzydzenia. On, który ograniczał własne potrzeby, miałby jak miłosierna baba czuwać nad potrzebami innych?... On, który szukał cierpień, ażeby je pokonywać, miałby rozczulać się nad cierpieniami innych?... On, który chciał być człowiekiem ze stali i granitu, miałby przykładać się do ucierania nosów dzieciom, albo łatania watówek ich matkom?... Cóżto za śmieszność!...
Solski mógł rzucić dziesięć... sto tysięcy rubli, na jakiś cel, zgodny z jego wyobrażeniami; ale nie potrafiłby suszyć pieluszek. Do spełniania takich czynów są litościwe dusze, pięknie chowane panienki, goniący za popularnością aferzyści, nigdy on...
W dniu jednak, w którym do ich domu sprowadziła się Madzia, Solski mimowoli zaczął troszczyć się o innych.
Jego siostra, ot tak sobie, obiecała Madzi posadę nauczycielki w szkole, którą miano urządzić przy fabryce. Madzia przyjęła propozycję, a Solski ją zatwierdził.
W parę dni później spadł na pana Stefana zwykły paroksyzm zniechęcenia. Solski nie mógł patrzeć na plany, nie chciał rozmawiać z technikami, lecz, chodząc po gabinecie, albo patrząc na kartki zaczętego romansu, myślał:
„Naco mi u licha ta cukrownia?... Niech budują cukrownie ci, którzy łakną trzydziestu procentów na rok, ale ja?... Oczywiście, jest to donkiszoterja!...“
Nagle przypomniał sobie, że obiecał Madzi posadę nauczycielki i — jego myśli przyjęły inny kierunek.
„Jeżeli nie będzie fabryki, nie będzie szkoły, i ta poczciwa dziewczyna zawiedzie się... A jaka ona ładna!... — dodał, odgrzebując w pamięci rysy Madzi. — Jakie ma szlachetne instynkta...“
Rzecz nie do uwierzenia, a jednak prawdziwa, że jeżeli Solski otrząsnął się z apatji, zrobił to pod wpływem obawy, ażeby Madzi nie narazić na zawód! Z jakiem zdziwieniem ona spojrzałaby na niego, dowiedziawszy się, że już nie dba o fabrykę i — coby odpowiedział, gdyby go zapytała: „Więc pan już nie chce mieć cukrowni, dlaczego?...“
W jakiś czas później Madzia, ulegając prośbom swojej koleżanki, Żanety, uprosiła pana Stefana, ażeby aptekę przy fabryce oddał Fajkowskiemu. Solski nie myślał o aptece, lecz — uznał jej potrzebę i obiecał posadę Fajkowskiemu.
I otóż znowu przybył człowiek, z którym Solski rachował się w chwilach zniechęcenia. Sprzedać ledwie budującą się fabrykę — nic łatwiejszego. Ale co on odpowie Fajkowskiemu, gdyby ten go zapytał:
„Dlaczego pan wyrzekłeś się cukrowni?... Przecież od niej zależy mój byt i małżeństwo z panną Żanetą, z którą, sam powiedziałeś, ażebym się ożenił?...“
Setki ludzi, już pracujących przy budowie, zamówionych do przyszłej cukrowni, lub starających się o posady, nic nie obchodziły Solskiego. Widział ich w wyobraźni jak niekształtną mgłę, i zarówno nie dbał o ich opinję, jak o ich zawód. Ale nauczycielka Madzia i aptekarz Fajkowski byli osobami żywemi, które go obchodziły. Wprawdzie można było znaleźć dla nich odszkodowanie; ale — jak im wytłomaczyć, dlaczego on rzucił fabrykę...
Potem Solski przestał wyobrażać sobie Madzię, jako nauczycielkę dzieci jego oficjalistów, nawet wstrząsnął się na myśl, ażeby mogła zajmować podobne stanowisko. Natomiast oczekiwał, że Madzia poprosi go o jakąś techniczną posadę dla swego brata i o miejsce lekarza dla ojca. Naturalnie, że dałby im doskonałe warunki!
Ale Madzia napomknęła mu, że nie myśli prosić za swoją rodziną, a Solski uczuł do niej zato pretensję. Zdawało mu się, że usunięto dwa filary, na których miała oprzeć się, jeżeli nie cukrownia, to przynajmniej zapał Solskiego dla niej.
Później uspokoił się. Znowu bowiem, niewiadomo dlaczego, przyszło mu na myśl, że — ojcu Madzi nie odpowiadałoby tak skromne stanowisko i że jej brat powinienby co najmniej zostać dyrektorem cukrowni, obeznawszy się z fabrykacją. A swoją drogą niecierpliwie czekał, ażeby Madzia znowu kogoś zaleciła mu na posadę. Miał bowiem przesąd, że każdy, kogo ona zarekomenduje, stanie się węzłem, przymocowującym go do realnej działalności.
Solski zaczął odgadywać w sobie brak zdolności, któraby zbliżała go do ludzi. Zaczął rozumieć, że on sam jest istotą niekompletną i że Madzia w wysokim stopniu posiada te przymioty, których jemu nie dostaje. Wiedział, że tu chodzi o sferę uczucia, ale jeszcze nie zdawał sobie jasno sprawy: co to jest?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.