<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Oddział hrabianki Emilji już przed świtem stanął pod Dowgielami, przyczaił się, i, podawszy ręce kawalerji Desztrunga i strzelcom Buchowicza, zacisnął pierścień i runął na postój plutonu huzarów.
Rozprawa była krótka i niemal bezkrwawa — szyldwach bowiem znienacka zaskoczony, nie zdołał wszcząć alarmu — i stąd, zanim podporucznik z podoficerami zdążyli się porwać do broni, pluton, napadnięty w stajniach i na kwaterach, już uległ przemocy.
Zdobycz była znaczna, choć nie tak wielka, jakiej się spodziewano, bo tabun koni, zarekwirowanych dla wojska, dzień przedtem wyciągnął do Wiłkomierza. Lecz i trzydzieści koni huzarskich, wraz z pełnem uzbrojeniem, było dla powstańców nielada sukursem, zwłaszcza, że doń przybywało kilka karabinów i dwa wozy wszelakiego żelastwa wojskowego, przyprowadzone przez Desztrunga z rozbitego, pod Imbrodami, konwoju.
Hrabianka ani chwili nie mitrężyła w Dowgielach, boć mrowie spraw było do rozstrzygania, mrowie zarządzeń do wydania. Trzeba było i broń rozdawać, i ład tęższy w oddziałach zaprowadzać, i ćwiczyć je, i dowgielskiego ochotnika przyjmować, i o strażach, i o furażach, i o zwiadach pamiętać, i gońce słać dokoła z wieściami, i o dalszych poruszeniach myśleć.
Ale Emilja miała taką bystrość, taką na wszystko, jakby z dawna zaprawioną, determinację, iż cała, otaczająca ją, starszyzna, od panów Godaczewskiego i Desztrunga począwszy, aż do Durbinasa borowego, na prześcigi się uwijała.
Oddział hrabianki w oczach rósł, wzmacniał się, krzepł, jędrniał w pojętności.
Na południe miała Emilja sześćdziesięciu kawalerji, stu ośmdziesięciu strzelców i trzystu kilkudziesięciu chłopa, zbrojnego w kosy, piki i krótszy, sieczny oręż.
Najdotkliwszym niedostatkiem oddziału był brak prochu i obuwia. Na razie starczyło i pierwszego i drugiego. Łapcie wybornie się sprawiały tam, gdzie butów nie było; ładunków wypadało do pięćdziesięciu na strzelbę. Ale należało pamiętać o jutrze, należało iść naprzód nie na samo wojowanie, ale raczej na szukanie magazynów, składów, zapasów, na mnożenie szeregów, na rozszerzenie rewolucji, należało iść tem śpieszniej, iż ubogie Dowgiele, w pół dnia, zbyły się dla powstańców wszystkiego, więc i ramion co silniejszych, i serc co gorętszych, i zapasów, i koni i wozów, — należało działać co tchu, bo wieści były groźne.
Przed czterema dniami przez Dowgiele przeciągnął generał Szyrman z artylerją i ćmą piechoty i ku Wiłkomierzowi podążył. Czy w Wilkomierzu się zatrzymał, czy też ruszył dalej — nie było wiadomo. Jedni ręczyli, że popasający oficerowie mówili o Kownie i Niemnie, nad którym korpusik Szyrmana ma straże zaciągnąć; drudzy napomykali o Poniewieżu, gdzie jakoby śledztwo miało się prowadzić, a inni znów widzieli wojsko generała i pod Ucianą, i pod Owantą, i pod Oniksztami, w Sokołach, a więc nawet i we wręcz przeciwnym kierunku.
Tymczasem, rozesłane na wsze strony, rekonesanse z niczem wracały. Nawet ruchliwy zazwyczaj trakt dyneburski, krom garści kmieci okolicznych, nie dawał upragnionego języka; nawet spodziewana a niezawodna landara pocztowa z Jeziorosów nie nadchodziła.
Hrabiankę niepokój zdjął. Według planu, winna była ku Dyneburgowi dążyć i dążyć tak, aby naddźwińska forteca nie zdołała mostów ziwieźć, aby wybuch buntu Szkoły Podchorążych wypadł równocześnie z niespodziewanym napadem. Wyciągnięcie generała Szyrmana z fortecy było poniekąd dobrą wróżbą, bo osłabiało Dyneburg, — lecz znów spotkanie z generałem na drodze groziło, jeżeli nie klęską, to popłochem i obudzeniem czujności fortecy.
Starszyzna, zwołana na radę, podzieliła się na zadufanych, gotowych z widłami na całą armję maszerować i na nieufnych, obawiających się lada śmielszego postanowienia.
Nadomiar deszcz, który dotąd mżył znośnie, w pluchę wietrzną a przejmującą wskroś się zamienił, niewoląc powstańców do szukania schronienia po dworkach i izbach, i zmuszając ich do przedłużenia postoju.
O zmierzchu dopiero, wraz z ustatkowaniem się ulewy, nadeszła pierwsza i pewna wiadomość. Mianowicie Półnos, który samotrzeć wózkiem na ochotnika się wysforował do Sołok, powrócił z nowinami, że z Deguci ledwie co wyciągnęła kompanja piechoty, wracająca do Dyneburga, i że, krom niej, niema wpobliżu żadnego wojska. Ale — że kompanja musiała dowiedzieć się o wybuchu rewolucji, bo nad ranem do kapitana dowodzącego strażnik się opowiedział, poczem wnet zabębniono na alarm, rozstawiono straże w wylotach ulic, a całą kompanję ustawiono pod bronią. Nadto, kiedy landara pocztowa nadjechała, kapitan zabrał listy i pocztyljonowi do Jeziorosów wracać kazał. Pani Rudominowa, która właśnie jechała pocztą z córkami do Dukszt, opierała się rewidowaniu pakunków, lecz kapitan w głos zakrzyknął:
— A co, nie podoba się? A buntować się wam podoba! A!?
Hrabianka, na tę relację, aby z Deszitrungiem kilka urywanych zamieniła zdań i kazała natychmiast ściągać wedety a gotować się do pochodu, rozumiejąc, że za wszelką cenę, należało kompanji piechoty drogę zagrodzić.
Strzelcy owsiejowscy, jako najwięcej do karności zaprawieni, oraz część kawalerji pod Desztrungiem wyciągnęli natychmiast. Reszta oddziału atoli, mimo zabiegów dowódców, formowała się ociężale, ku czemu niepomału przyczyniła się ulewa, która cały rynek w błotnistą rozciecz zamieniła. Przytem, pomimo wysłanych rozkazów, czatujący na trakcie od Uciany, Buchowicz nie wracał.
Hrabiankę niecierpliwość zdjęła. Zmarudziła jeszcze godzinę na sprawienie szyku i wysłanie gońca do Dusiat, do hrabiego Władysława, aż, obawiając się opóźnienia, dała znak do wymarszu.
Aliści, zaledwie ustawieni na czele strzelcy drgnęli, na rynek wpadł, eskortowany przez powstańców, tarantas podróżny, wioząc pojmanego na trakcie oficera inżynierów.
Buchowicz, który towarzyszył eskorcie, zdał krótką sprawę hrabiance i wręczył jej depesze, wiezione przez oficera od generała Szyrmana do komendanta dyneburskiego. Z depesz tych wynikało, iż Szyrman, powiadomiony najdokładniej o wybuchu w Antuzowie i wrzeniu, które Wiłkomierza sięgało, okopał się w Ucianie i tam postanowił czekać na posiłki z fortecy.
Emilja, ucieszona z rozproszenia niepewności co do Szyrmana, ani myślała tracić czasu na indagację jeńca i, poleciwszy starszemu ze Stęgwiłłów — który straż tylną, z kosynierów złożoną, miał trzymać, — aby oficera strzegł, ruszyła na czoło dźwigającego się oddziału.
Powstańcy, zagrzani wspomnieniem dowgielskiego zwycięstwa, żwawo szli, nie bacząc na noc zachodzącą i pluchotę, która znów się rozpadała. Ten i ów z mieszczuchów a waszeciów wyrzekał cichaczem na psie powietrze a dziwił się zawziętości chamstwa, co, jakby chcąc się nasycić błotem, obuwie zzuło i bosemi nogami po topniejącej grudzie cłapało. A przecież kolumna cale sporo posuwała się naprzód i pierwszą milę w ordynku przebyła. Na drugiej mili, pluchocie przybył wiatr zimny, wschodni do pomocy i, w ciągu dwóch stajań, tak zsiekł oddział, tak mu dokuczył i wilgocią, i ziąbem, że najwytrwalszym więzły nogi, grabiały ręce, że najżwawsi jęli odstawać i ład pochodu mieszać.
Na nic się nie przydała czujność hrabianki, która raz za razem na tyły zawracała, zachęcając do marszu, do wytrwania, — na nic wezwania Buchowicza, Stęgwiłłów, Godaczewskiego i Kuczewskiego. Nawet Półnos, który tuż obok skostniałej napoły Anetki Prószyńskiej wlókł się na dychawicznym dereszu, nie mógł strzymać się i bąknął do Emilji:
— Ani weź, miłościwa hrabianko! Gdzie tu o batalji myśleć, kiedy woda za kołnierzem bulgocze, a już do panewek, choć je za pazuchą niańczę, się dobiera!
— Musimy strzymać Desztrungowi... musimy zdążyć... inaczej kompanja nam ujdzie.
— Nie supponuję. Toć i on kapitan, nie cudak żaden, żeby w taki czas po świecie się wałęsać.
— Tem prędzej go dosięgniemy.
— Ale ludziom dobrzeby pofolgować. Rozlezą się do cna, że w trzy dni ich nie zbierze.
— W pierwszej wsi wytchniemy. Co wasze powiadasz?
— Że po omacku trudno będzie, boć tu choć oko wykol, a właśnie, według mej kalkulacji, znajdujemy się akuratnie pod sadybą burłacką... z lewej być powinna.
— Jesteś waćpan pewien?
— Hm!... Pomnę, że o dobre stajanie, za krzyżem, droga boczna skręcała ku niej przez łąkę... Ale łatwiej djabła się domacać, niż krzyża wypatrzeć!... Niema co, chyba...
Tępy, zdławiony odgłos nierównych wystrzałów rozległ się w dali.
Hrabianka zdarła gwałtownie konia. Kolumna powstańców, jakby piorunem rażona, stanęła.
Strzały umilkły.
— Desztrung! — mruknął Półnos.
— Skąd? Z kim! Niepodobna! — uniósł się pan Kleczkowski. — Chyba, żeś pan zełgał i w Deguciach nie był...
— Jakto zełgał! Hola, jak pan śmiesz...
Półnos nie dokończył, bo tuż rwany trzask salwy karabinowej, a za nim strzały pojedyńcze ozwały się z tej samej strony.
— Formować plutony! — zakomenderowała donośnie hrabianka.
W kolumnie zgiełk się wszczął.
— Mości Buchowicz z kawalerją za mną! Pan Kleczkowski ze strzelcami będzie następował wprost na strzały! Stęgwiłło z kosami za nim!
— Na Boga, mościa hrabianko! toć lepiejby języka! — upomniał pan Kleczkowski. — Właściwie niewiadomo: z kim, gdzie i jak?...
— Nie czas na debaty! Słuchać! Imć Prószyński trzymać będzie dowództwo. Kawalerja za mną... w konie!
Anglez hrabianki, naciśnięty ostrogami, dał szczupaka w bok i powiódł gromadę jezdnych łąką, w stronę strzałów, które teraz już z tyraljerska się sypały.
Konie rwały z kopyta, wypryskując kawały żłódzi a tratując odważnie lodowe kałuże. Oddział zbliżał się szybko, już widział ogniki, poprzedzające każdy strzał, już słyszał ponure warczenie bębna, już odróżniał niemilknący głos komendy.
Bitwa i bitwa z wojskiem regularnem, wrzała tuż, kłębiła się w ciemni.
Nagle Półnos, który na swym dereszu angleza Emilji się trzymał zawzięcie, wrzasnął z desperacją.
— Stać, ani kroku!
— Co waćpan!
— Oparzeliska! — stęknął Półnos, mocując się z dyszącym a szarpiącym się koniem.
Oddział stanął, jak wryty.
— Trzeba na piechotę! — Inaczej ani myśli!
— Zsiadać! — rozkazała hrabianka.
Wtem jeden z łyskających w oddali ogników hen ku niebu wytrysnął, sypnął pióropuszem skier, buchnął krwawym płomieniem i łunami światła rozdarł ciemń.
Oddział wydał okrzyk zgrozy. Teraz o kilka stajań widział, jak na dłoni, tuż pod gorejącą stodołą, szamoczących się z zestrachanemi końmi kawalerzystów powstańskich, widział rozsypany dokoła nich łańcuch owsiejowskich strzelców, usiłujących dać odpór pierścieniowi ogników, mrugających ku nim z ciemni coraz pewniej, coraz równiej.
— Desztrung otoczony! — wystrzelają ich co do nogi! Trza czekać na Prószyńskiego! — Chmarę wojska widać! — Nie poradzi! — Musi!
Hrabianka, która, pochylona na łęku, wpatrywała się w krwawy obraz, zatoczyła koniem wzdłuż rozszemranego, napoły spieszonego oddziału.
— Na koń!
— Jakże bo! — Trza czekać! — Toć zguba! — odpowiedziały bezładne głosy.
— Milczeć jeden z drugim! — zakrzyknęła z taką mocą hrabianka, że oddział zdrętwiał. — Kto tchórzem podszyty, niech zawraca, niech świętej nie uwłacza sprawie!... Na koń! Ani pary z ust! Za mną!
Oddział ruszył potulnie za Emilją.
Hrabianka, której łunami światła bijący pożar pozwalał doskonale orjentować się w okolicy, skręciła z mokradeł na wijącą się w pobliżu drogę i parła na zagajnik, rysujący się tuż za ciemnemi konturami sadyby.
W kilka chwil oddział dopadł zagajnika i, pod jego osłoną, zbliżył się na odległość strzału do pierwszych opłotków.
Bitwa wrzała tuż i zdawała się już szalę przeważać, bo łomotaniu bębnów wtórowało raz za razem triumfujące „ura — rebiata!“ — bo śród kłębiącego się dymu widać było zbiegane konie bez jeźdźców, bo strzały od strony Desztrunga rzedły, ledwie dotrzymywały placu.
Emilja osadziła swój oddział, upatrując miejsca dla poprowadzenia ataku. Lecz pozycja była fatalna. Jedynym punktem widomym była gorejąca stodoła i zmieszana pod nią, stłoczona gromada powstańców, do której, niby do kota na obławie, krzyżowy szedł ogień. Nieprzyjaciel ledwie gdzieniegdzie łyskał żółtemi blachami na kaszkietach. Śród lepianek sadyby ani dostrzec było można, gdzie miał rdzeń, gdzie najsnadniej uderzyć nań, a gdzie szyk złamać.
Hrabianka skinęła na Półnosa. Ten w lot odgadł rozkaz. Zsunął się z deresza i, zawoławszy na dwóch najbliższych, aby szli za jego przykładem, skoczył wprost ku opłotkom.
Upłynęła nieznośnie długa chwila. Aż raptem, w trzech różnych stronach sadyby ogniste języki wdarły się na strzechy i wszystkie zakamarki dokoła krwawem światłem wypełniły, ukazując i tyraljerów piechoty i plutony, gotujące się do ataku na bagnety, i gromadę ciemną burłaków, stojących za plutonami z kołami; widłami.
Hrabianka dobyła pałasza.
— Naprzód! Wypuszczaj cugle!
Oddział rzucił się za Emilja w uliczkę sadyby i runął na burłaków. Ci, roztrąceni szarżą, wpadli na plutony piechoty i zmieszali je. Obocześnie żołnierze Desztrunga skoczyli do ataku, szukając wolnej drogi dla połączenia się z odsieczą.
Zdawało się, że impet powstańców zdławi piechotę, bo ta chwiała się już, ustępowała w popłochu. Aliści kiedy w zupełną miała pójść rozsypkę, zawarczały na nią bębny i, zanim powstańcy zdołali odpowiedzieć zwrotem na zwrot, zebrała się w szeregi i bluznęła z karabinów.
Szala znów przechyliła się na stronę regularnego wojska. Kawalerja bowiem hrabianki rozpierzchła się na wsze strony, nie mogąc opanować zestrachanych wierzchowców, oddział zaś Desztrunga ledwie kilkunastu strzelbami odpowiadał na rotowy ogień.
Hrabianka, widząc niemożność ponowienia szarży, zsunęła się z siodła i, zawoławszy na najbliższych, aby za jej szli przykładem, pośpieszyła wesprzeć strzelców. Ogień powstański wzmógł się, lecz nie na długo. Piechota miarowym, plutonowym ogniem raziła coraz pewniej, coraz śmiertelniej.
Desztrung padł, zwalony kulą z rykoszetu, Kleczkowskiemu karabinek wysunął się ze skrwawionego ramienia, w gromadzie powstańców każda salwa piechoty śmiertelne zbierała żniwo.
Bębny mocniej zawarczały. Stary feldfebel, targnięty chrapliwemi komendami, oddzielił trzy plutony i stanął na czele zgromadzonych burłaków, pochylając bagnety...
Gdy naraz, za plecami burłaków, zagrzmiał okrzyk zajadły:
— Wysi Wira!
A tuż za tym okrzykiem, mrowie kosynierów rzuciło się na jegrów i burłaków.
Bój zawrzał straszny, nieubłagany, śmiertelny bój. Piechota, rozbiła na części, otoczona, naciskana ze wszech stron, topniała w oczach. Raz jeden jeszcze warknął bęben, raz jeszcze zachrypiała rozpaczliwa komenda — a po niej już jeno szamotanie konwulsyjne, zgrzyt stali, jęki rannych, rzężenie konających i wycie pijanych krwią zwycięzców.
Szary, mglisty brzask zgasił miedziane odblaski, idące jeszcze z dymiącego pogorzeliska i obozujących pod niem powstańców wyrwał odrętwienu.
Pracy było mnóstwo. Trzeba było poległych grzebać, rannych wrócić domom i strzechom, ład zaprowadzać w szeregach, rozdzielać broń i potrzeby zdobyte czy porzucone, szukać prowiantu, pamiętać o strażach, o instrukcji, o dostaniu języka.
Praca rozpoczęła się w milczeniu. Najodważniejszym ściskało się serce na widok pławiących się we krwi ciał ludzkich. Dopiero, kiedy z mogiłami się załatwiono, kiedy ziemia przytuliła i zwycięzców i zwyciężonych, obóz jakby ocknął się z zadumy, jakby wyrwał się bolesnej rozterce i o wygranej zagadał bitwie.
Teraz i z relacji pokiereszowanych burłaków i wynurzeń śmiertelnie rannego kapitana wyjaśniło się, skąd pod Deguciami wzięła się kompan ja piechoty. Owóż Półnos sprawiedliwie wypatrzył, iż piechota powlokła się ku Sołokom, jeno nie przewidział, iż burłaki z Degucia o nadciągających powstańcach doniosą kapitanowi i że temu przyjdzie ochota zawrócić i w zagrodzeniu drogi powstańcom szukać odznaczenia. Desztrung więc wpadł w zasadzkę i prawdziwie jeno doświadczeniu starego żołnierza i wielkiej odwadze swoich podkomendnych zawdzięczał możność dotrzymaniu placu regularnemu wojsku i doczekania się odsieczy.
Tak czy owak, powstańcy nietylko pierwszy chrzest ognia wytrzymali, ale i sprawności nielada dowiedli. Tedy im dłużej debatowano nad szczegółami osiągniętego zwycięstwa, tem raźniej poglądano w przyszłość.
Jedna hrabianka nie dzieliła ukontentowania ogólnego, ona jedna doceniała, że wieść o tem pierwszem starciu lotem błyskawicy może zaalarmować dyneburski garnizon, Szyrmana ruszyć z Uciany i plan wyprawy na fortecę zniweczyć bezpowrotnie, a powstańców rozbić.
I stąd Emilja wszelkich sił dokładała, aby co prędzej dźwignąć oddział z pobojowiska, — lecz daremnie. Tyle było do czynienia, tyle zachodu z organizacją, z przyjmowaniem nadciągającego ochotnika, z rannymi, że dzień cały zeszedł. Gdy zaś, pod wieczór, zbierano się do wymarszu, deszcz takiemi potokami wody chlusnął, iż o ruszeniu oddziału mowy być nie mogło. Trzęsawiska bowiem, otaczające sadybę, jednę z drogami i wyniosłościami utworzyły rozciecz.
Po północy dopiero deszcz ustał, a wicher przejmujący zaczął pomagać w obsiąkaniu kałużom.
Hrabianka, która, otulona płaszczem, pod resztką strzechy, czuwała dotąd nad chorą a wyczerpaną Anetka Prószyńską, zerwała się szukać Półnosa. Boć on jeden zdolen był umniejszyć klęskę, wynikającą ze straty czasu, on jeden, jako znający wskroś i okolicę i ludzi, mógł dokonać poselstwa, od którego całe powodzenie planów Emilji zawisło.
Tak, bo nie dość było iść na Dyneburg, nie dość stanąć pod murami fortecy, trzeba było jeszcze pamiętać, że warunkiem zwycięstwa było, aby pierwszemu strzałowi powstańców odpowiedział bunt wewnętrzny, bunt Szkoły Podchorążych. Więc do nich należało dotrzeć i uprzedzić ich o dniu i godzinie.
Aliści niełatwo było wykryć, śród leżących pokotem, telszewskiego szlachcica. I hrabianka możeby przed świtem nie znalazła go, gdyby nie Pociocha, która wskazała jej na stojący między kosynjerami tarantas.
Półnos, na zawołanie Emilji, jął gramolić się a sumitować, jako cale sprawiedliwem mu się zdało, aby nieprzyjacielski oficer ustąpił miejsca człekowi starszemu wiekiem a nienawykłemu do symulowania żaby w błocie i jako oficerowi na dobre to wyjdzie, bo mu zatwardziałość niechybnie na wilgoci zmięknie.
Hrabianka, nie bacząc na wywody Półnosa, zwierzyła mu się z zamysłem.
Szlachcic telszewski w jednej chwili się rozczmychał.
— Hm-hm! Djabłu w gardło zajrzeć, języka po drodze zbierać, patrzeć prochu i broni!... Niechże będzie!... Jeno warunek, że mi wolno kompanję dobrać, tarantasu zażyć i oskubać nieco niewolnika, bo prostą drogą nie trafi.
Emilja, nie wchodząc w szczegóły, bez wahania przystała na wszystko, aby fantazji szlachcica się nie sprzeciwiać.
Półnos żwawo zabrał się do czynienia przygotowań i takich, że gdy nareszcie tarantas wytoczył się z obozowiska a telszewski szlachcic zjawił się przed hrabianką, dla odebrania ostatnich instrukcji, Emilja nie mogła powstrzymać się od okrzyku zdumienia. Półnos przedzierzgnął się w majora inżynierów rosyjskich.
— Ależ waszeć snadnie możesz się zdradzić!
— Nic! miłościwa hrabianko; paszporty akuratne mam w zanadrzu, kuczera mam, forysia mam, babę do pomocy mam. Niech trzech obwieszą, czwarta podoła. Mundur nieco przyciasny i majtczyny wilgocią napęczniałe... ale nic sobie, pod płaszczem ujdzie.
Półnos jeszcze garścią żartów sypnął, do tarantasu wskoczył i odjechał.
Ta maszkara atoli przypomniała Emilji o niewolniku, z którym coś należało postanowić, a którego, obranego teraz z odzienia, nie godziło się poniewierać.
Imć pan Godaczewski upierał się wprawdzie, aby, bez długich korowodów, i tego więźnia, i jegrów, żywcem pojmanych, ołowiem potraktować, lecz głos ten nie znalazł posłuchu.
Najsprawiedliwszem zdało się hrabiance wziąć od niewolnika zaręczenie, iż walczyć nie będą z rewolucją i wolę im dać. Jeno, że narazie trzeba było jeńców zatrzymać parę dni, aby uniknąć przedwczesnych wieści o stanowisku i liczbie oddziału.
Na ten koniec zapadło postanowienie, aby jegrów do Dusiat panu Władysławowi pod straż odesłać. Ale juścić postanowienia tego nie można było stosować do oficera inżynierów, uwięzionego przez Buchowicza, na drodze z Uciany. Oficer znaczny wszak własnem poczuciem honoru dawał zupełną rękojmię.
W tej myśli hrabianka nakazała uwolnić z powrozów oficera, zaopatrzyć w odzież, nakarmić, zaczem stawić przed sobą, dla złożenia parolu i stwierdzenia go podpisem.
Kiedy jeńca wprowadzono pod strzechę, kędy mieściła się zaimprowizowana kwatera Emilji, ta, zajęta rozpatrywaniem ponownem papierów, odebranych oficerowi, skinęła na Stęgwiłlę, aby rotę przysięgi uwolnionemu odczytał. Gdy Stęgwiłło skończył, hrabianka odwróciła się ku jeńcowi, aby go zapytać, czyli deklaruje się dotrzymać słowa. Lecz zaledwie rzuciła okiem w stronę jeńca, zatrzęsła się. Jeńcem tym był Dallwig.
Równocześnie zmęczona, apatyczna twarz tego ostatniego zagrała przerażeniem.
— Więc to pani, pani tu! — wybełkotał po francusku baron — pośród, pośród tych szaleńców!...
— Pośród współbraci — poprawiła dumnie Emilja, odzyskując władanie.
— Na Boga! cóż za myśl desperacka mogła panią skłonić! Wszak cały ten bunt jest obłąkaniem, jest samobójstwem!... Od Królestwa odcina was armja... druga armja nadciąga od wschodu... Gdyby, gdyby nawet cud się stał, to jeszcze na zniweczenie go będą prusacy! Na wiatr nie powiadam. Żeby, żeby błysk nadziei był, to, wierz mi pani, ja pierwszy, tak, jak pierwszybym się nie zawahał...
— Nie wątpię baronie... Czynisz słusznie, że oświadczasz się za tą racją, za którą widzisz większą siłę...
— Źle mnie pani sądzi... Zażądałem sam przeniesienia do Bobrujska, żeby nie brać udziału w walce, żeby nie iść przeciwko tym, których niemiałem i nie mam za nieprzyjaciół. Obowiązek nakazywał mi pożegnać generała Szyrmana. Stąd moja wycieczka z Dyneburga do Uciany...
— I raporty dla komendanta fortecy.
— Nie mogłem odmówić ich przyjęcia... A potem, zdawało mi się, iż im energiczniej, im szybciej garnizon wystąpi, tem mniej będzie ofiar daremnych!... Z Jeziorosów obiecywałem sobie zboczyć na Iłłuksztę, na Liksnę, pożegnać to, co nigdy nie przestało być...
— Czy zrozumiałeś pan rotę odczytanej tu przysięgi? — przerwała bezdźwięcznym tonem hrabianka.
— Przysięgi! Pani, przez litość, wysłuchaj mnie. Nie daj się zaślepieniu! Najzacniejsze uczucia tobą miotają, ale uczucia, które jeno zgubę, jeno nieszczęścia, jeno los straszny mogą ci zgotować!... Nie samolubstwo mówi przeze mnie. Niczego dla siebie nie pragnę! Uciekaj pani, ratuj się, póki czas! Jednego Szyrmana starczy, aby was rozbił, aby w pień wyciął! Śmierci się nie boisz?... Lecz zważ, iż, w odmęcie bitewnym na kobietę czyha nie sama śmierć, ale najpierw, gorsza od niej, hańba!... Nie wolno ci opuszczać tych obłąkańców, nie wolno porzucać?... Cha, więc daj mi zostać z nimi, a dokąd każesz, powiodę i parolem szlacheckim ręczę, iż żywcem nie dam się wziąć, iż z bronią w ręku zginę, byłeś pani ocalała, byłeś uszła...
— Nie wolno mi przyjąć takiej ofiary.
— Bo pani nie wiesz, nie znasz całej prawdy! Rozkazy są wydane, rozkazy nieubłagane, bo prawo wojenne musi być nieubłaganem. Na pierwszą trwogę o buncie, ruszą kolumny wojska, ruszą, aby z ziemią równać sioła i miasta, aby każdy ślad powstania do rdzenia tępić, ruszą, by nikomu nie przebaczać, aby ogniem i żelazem nawet cień oporu strawić, aby w gruzy i popioły zamienić wszystko! Pragniesz pani dobra, szczęścia, wolności swej ziemi ukochanej, a chcesz przyczynić się do wysączenia z niej ostatniej kropli krwi rodzajnej, chcesz aby ziemia ta na wieki wieków stała się jałowem cmentarzyskiem.
— Nie baronie! Chcę, aby, jeżeli nie sądzono nam wywalczyć swobody, chcę, aby z krwi i popiołów, które jeno wróżysz, narodziła się potęga nad potęgami, aby z mogił i cmentarzy, po wiek wieków, szedł ku ludowi zew wyzwolenia!...
Dallwigowi skurcz bolesny twarz wykrzywił.
— Wybacz pani, iżem śmiał mniemać przez chwilę, że słowo moje może u ciebie znaleźć posłuch!...
Hrabianka ukryła w dłoniach rozognioną twarzyczkę. Dallwig milczał złamany. Przytomna tej rozmowie starszyzna poglądała na się ze zdumieniem.
Aż, w oddali, zagrała pobudka strzelców owsiejowskich, a tuż za nią chór mocnych głosów podjął z zapałem:
Dabar Lenkay neprapule!
Emilja odsłoniła twarz. Oczy jej gorzały teraz, rozfalowana pierś zdawała się chwytać dźwięki oddalającej się pieśni, a napawać się nią, krzepić.
Dallwig poruszył się. Na ustach zawisły mu nowe zaklęcia.
— Gdybyś pani...
— Nasze drogi nie od dziś się rozchodzą. Słyszycie, baronie?!... To mój zew jedyny! Nie znam nadeń silniejszego!... Mości Stęgwiłło, weźmiesz od pana oficera parol według regulaminu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.