Ewa (Wassermann)/Nocne rozmowy/16

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
16.

Pewnej nocy, podczas przechadzki, zaczął Becker mówić o Ewie Sorel.
— Osięgła ona niezwykłe stanowisko! — powiedział. — Podobno rządzi teraz Rosją i ma decydujący wpływ na dyplomację europejską. Żyje wśród bajecznego wprost luksusu. W. Książę podarował jej słynny pałac księcia Birona. Złowrogie wspomnienie budzi to nazwisko i gmach.
Przyjmuje ministrów i ambasadorów zagranicznych, niby koronowana władczyni. Liczy się z nią Paryż i Londyn, toczą z nią pertraktacje i wzywana bywa do rady. Usłyszymy o niej niejedno jeszcze. Posiada nieopisaną ambicję.
— Łatwo było przewidzieć, że zajdzie daleko! — zauważył Krystjan zcicha, pragnąc coprędzej zacząć o sprawach własnych, które go tu przywiodły, ale zbrakło mu słów.
— Dusza jej — ciągnął Becker dalej — musiała zatracić miarę i teraz ciało jej, aż do okrucieństwa jest tyranizowane. Jest to wyrównanie naturalne zgoła. Pożąda władzy, świadomości, odkrywania i wspólnictwa. Igra z losami ludzkimi i losami narodów. Dawniej mówiła mi: — Cały świat, to tylko jedno serce. Otóż to serce, tę całą ludzkość można zniweczyć w samym sobie. Ambicja, to tylko inna forma rozpaczy i trzeba ją posunąć do granic ostatecznych. Tam dojdę i tam dotrze wielu z tych, którzy zatoczyli koło w kierunku przeciwnym, a wówczas podamy sobie ręce.
Doszli nad brzeg jeziora. Zapiął płaszcz i podniósł kołnierz.
— Widziałem ją w Paryżu, w galerji starego domu, — szepnął — szła, trzymając w obu rękach dwa kandelabry, o dwu świecach, kopcących mocno. Biały welon spływał jej z ramion i doznałem dziwnego uczucia lekkości. Widziałem ją wówczas, kiedy jeszcze występowała w „Papajou“. Położyła się za sceną, na ziemi, by obserwować pająka, który w szparze dwu desek snuł skomplikowaną sieć swoją. Powstrzymała mnie gestem i dalej patrzyła na pająka.
Wiedziałem czego uczy się od pająka i jaka się w niej mieści siła oddania. Nie spostrzegłem nawet tego, że mnie wciąga w płomienny swój krąg. Nieugaszone pragnienie tworzenia, budowania, odkrywania i odnajdywania coraz to nowego oblicza, byłoby mi cenną nauką, ona zaś zwala mnie nauczycielem swoim. O tak, świat jest jednem jedynem sercem, a my wszyscy służymy jednemu Bogu. Jestem na niego i na siebie skazany.
— Jakże mu to powiem? — dumał Krystjan i znowu słów mu zbrakło.
— Pewnego dnia — ciągnął dalej Becker — stałem zadumany przed cudownym obrazem Matki Boskiej, myśląc o prostej wierze ludu. Obok mnie klęczały chore kobiety i mężczyźni, żegnając się i bijąc pokłony. Utkwiłem oczy w święty obraz i powoli rozjaśniła mi się tajemnica siły jego. Nie była to zwyczajna, pomalowana deska. Obraz wchłonął przez wieki tyle płonącego hołdu, czci i wiary, że promieniował teraz cud, jako żywy organ, pośredniczący pomiędzy Bogiem, a człowiekiem. Porwany tem, ukląkłem także, tonąc w żarliwej modlitwie.
Krystjan milczał. Nie mógł się wznieść do takiego odczucia, ale słowa Beckera, ekstatyczny wyraz jego twarzy i wielkie, rozbłysłe oczy oczarowały go i w tem podnieceniu, uczuł, że to co zamierzył jest wykonalne.
Zostawszy sam, w niemiłym pokoju hotelowym chodził tam i z powrotem, wiodąc wnętrznie rozmowę z Iwanem Beckerem i był tak wymowny, jak nigdy w obliczu człowieka.
— Słuchajże mnie pan i zrozum. Posiadam około czternastu miljonów. I nie koniec na tem, gdyż ciągle napływają świeże pieniądze, co dnia, co godzina, a ja nic na to poradzić nie mogę. Pieniądze te, nietylko są mi niepotrzebne, ale stanowią zawadę. Wszystko co przedsiębiorę, przez te pieniądze nabiera fałszywego wyglądu. Właściwie nie jestem posiadaczem, ale dłużnikiem mnóstwa łudzi i każdy napotkany przypomina mi o tem w taki czy inny sposób. Czy pan to rozumiesz?
Wydało mu się, że przekonał wyobraźniowego Beckera i że go tenże zrozumiał. Przystąpił do otwartego okna, patrząc na gwiazdy.
— Jeźli to rozdam, — ciągnął dalej — chadzając w zupełnem milczeniu — narobię dużo złego, jak to już było nieraz. Wina tego, zda się, leży we mnie samym. Nie jestem człowiekiem, zdolnym do pełnienia rzeczy użytecznych i dobrych. Nic wiem nawet co jest dobre i użyteczne, a wiem tylko, co mi sprawia przyjemność, lub przykrość. Na każdym kroku ktoś mi przypomina, że mając miljony, mogę skończyć z tem co czynię i iść sobie spokojnie do domu. Dlatego do niczego doprowadzić, ani gruntu pod nogami znaleźć nie mogę, ani też żyć wedle woli.
Zabierz sobie pan le miljony, Iwanie Michajłowiczu i zrób z nimi co chcesz. Jeśli trzeba, złożę deklarację notarjalną. Rozdaj pan to, żyw głodnych, wspomagaj nędzarzy, ja tego robć[1] nie mogę, mnie to mierzi, chcę się tylko pozbyć pieniędzy. Drukuj pan książki, buduj przytułki, zakop, roztrwoń, mnie to obojętne, aby się tylko pozbyć tego. Ja zdołałem doprowadzić jedynie do napchania kilku gęb, które szczerzą na mnie zęby.
W ciągu tego wnętrznego djalogu poweselał, a pogoda przepoiła czoło, ciemnobłękitne oczy, blade policzki, świeże wargi i całą twarz jego.
Wydało mu się, że zdoła podobnie, choć może nie taksamo mówić do samego Beckera, gdy go nazajutrz odwiedzi.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – robić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.