Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom III/Święci z gliny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom III
Rozdział Święci z gliny
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŚWIĘCI Z GLINY.

Kościół w Svartsjö jest zewnątrz i wewnątrz biały; ściany są białe, kazalnica, ławki, pulpit, sklepienie, obramowanie okien, ołtarz, słowem, wszystko jest białe. W kościele w Svartsjö niema żadnych ozdób, żadnych obrazów, żadnych herbów. Nad ołtarzem jedynie umieszczono krzyż drewniany.
Dawniej było inaczej. Wtedy sklepienie było malowane, wtedy mnóstwo barwnych figur z kamienia i gliny zdobiło ten dom Boży.
Niegdyś, przed wielu, wielu laty, pewnego letniego dnia stał w Svartsjö jakiś artysta i przypatrywał się mknącym po niebie obłokom. Widział, jak białe, lśniące chmurki, które rankiem stały nizko na horyzoncie, później rosły, spiętrzały się wyżej, coraz wyżej, póki nie urosły w olbrzymy. Rozpostarły one żagle, niby okręty. Wzniosły sztandary, niby wojownicy. Wyruszały na podbój całego sklepienia. Wobec słońca, tego władcy wszechświata, ułożyły się jednak, przybierając wygląd zgoła niewinnych stworzeń.
Był tam naprzykład kamienny lew, który się zmienił w upudrowaną damę; był olbrzym o ramionach, któreby wszystko mogły zmiażdżyć, on udał zadumanego sfinksa; niektóre przybrały swą białą nagość w płaszcze złotem bramowane, inne przyprawiły barwiczką blade lica. Były tam równie i lasy. Były pałace i zamczyska z wysokiemi wieżami. Białe chmury zawładnęły niebem. Zapełniły całe błękitne sklepienie. Dosięgły słońca i zakryły je.
— Ach, jakież to piękne! — pomyślał bogobojny artysta. — Gdyby to stęsknione ramiona dosięgnąć mogły tych wysokich gór i na nich, jak kołyszących się okrętach, wznieść się mogły wyżej, coraz wyżej!
Nagle pojął, że te białe chmury dnia letniego, to statki, na których płyną dusze błogosławionych.
Widział je tam, w górze, wznosiły się w powietrze z liliami w ręku i złotemi koronami na głowach. Powietrze rozbrzmiewało ich śpiewem. Na ich spotkanie zlatywały anioły na silnych, szerokich skrzydłach. O, jakież mnóstwo tych błogosławionych! Im bardziej chmury się rozsuwały, tem widoczniejszymi byli. Spoczywali na łożach z chmur, jak białe grzebienie na cichem jeziorze. Co za rozkoszna jazda! Jedna chmura za drugą sunęła, a wszystkie wypełnione były niebieskiemi zastępami w srebrnej zbroi, wśród nieśmiertelnych śpiewaków w płaszczach bramowanych purpurą.
Ten to artysta malował później sklepienie w kościele w Svartsjö. Pragnął odtworzyć owe rosnące chmury dnia letniego, na których błogosławieni dostają się do królestwa niebieskiego. Ręka, która dzierżyła pędzel, silna była, lecz nieco sztywna, to też chmury przypominały raczej loki peruki, niż wznoszące się z miękkiej mgły góry. A świętych nie potrafił tak oddać, jak się ułożyli w jego wyobraźni; ubrał ich jak zwyczajnych ludzi w długie, czerwone płaszcze i twarde, biskupie czapki, lub w ogromne kaftany o sztywnych kołnierzach, jakie noszą księża. Zrobił im wielkie głowy, a małe członki i zaopatrzył ich w chusteczki od nosa i książki do nabożeństwa. Łacińskie sentencye zwieszały im się z ust, a dla tych, których uważał za najdostojniejszych, umieścił mocne, drewniane stołki na chmurach, aby w siedzącej, wygodnej pozycyi dostać się mogli do nieba.
Ale Pan Bóg i wszyscy ludzie wiedzieli przecież, iż duchy i anioły nigdy się biednemu artyście nie ukazały, to też nic dziwnego, że ich nie zrobił nadziemsko pięknymi. Niejednemu nawet obraz pobożnego malarza wydał się nadzwyczaj piękny i niejedno nabożne wzruszenie potrafił wywołać.
Ale w roku rządów rezydenckich kazał hrabia Dohna cały kościół pobielić. Wtedy zdarto obraz a równocześnie zniszczono wszystkie gliniane figury świętych.
Ach, ci gliniani święci!
Lepiejby było, gdyby nędza ludzka potrafiła mi tyle zmartwienia sprawić, ile go doświadczyłam nad ich utratą; gdyby mnie ludzkie względem ludzi okrucieństwo taką goryczą napełniło, jaką odczułam z ich powodu.
Ale pomyślcie sobie: był tam święty Olaf z koroną na hełmie, toporem w ręku i pokonanym olbrzymem u nóg; na kazalnicy stała święta Judyta w czerwonym staniku i niebieskiej spódnicy, z mieczem w jednej, klepsydrą w drugiej ręce — zamiast głowy asyryjskiego wodza; była tajemnicza królowa Saba w niebieskim gorsecie, a czerwonej spódnicy, z mączyńcem na jednej nodze, z rękami pełnemi ksiąg mądrości; był święty Jerzy, który sam jeden leżał na ławie, na chórze, gdyż zarówno koń, jak smok, stłukł się; był też święty Krzysztof z wypuszczającą listki laską i święty Eryk z berłem i toporem, w krótkim, złotem obszytym płaszczu.
Niejednę niedzielę przesiedziałam w kościele w Svartsjö, bolejąc nad tem i tęskniąc do postaci, których tu już nie było. Nie byłabym się tak bardzo martwiła, gdyby im uszkodzono nos lub nogę, lub gdyby złocenie było się starło. Byłabym je widziała opromienione blaskiem legendy.
Zawsze tak podobno bywało z tymi świętymi, że tracili berła, uszy lub nos i musiano je naprawiać i sztukować. Ale chłopi nie byliby skrzywdzili swoich świętych, gdyby nie hrabia Henryk Dohna. On to kazał ich usunąć.
Nienawidziałam go za to, jak tylko dziecko nienawidzieć umie, jak ubogi rybak nienawidzi swawolnego chłopca, który mu sieć rozdarł lub dziurę w łodzi wybił. Nienawidziłam go, jak głodny żebrak nienawidzi skąpej gospodyni, która mu odmawia chleba. On zabrał mi chleb, którym miała się karmić dusza moja. Jakżeż tęskniłam do nieskończoności, do nieba! A on zniszczył mój statek, rozdarł sieć, którą łowić miałam święte wizye.
W świecie ludzi dorosłych niema miejsca na prawdziwą nienawiść. Czyż mogłabym obecnie nienawidzieć taką marną istotę, jak ten hrabia Dohna, lub takiego szaleńca, jak Sintram, albo taką przeżytą, światową damę, jak hrabina Marta? Ale kiedy byłam dzieckiem — ho! szczęściem, że tak dawno poumierali.
Proboszcz może stał właśnie na kazalnicy i mówił o zgodności i spokoju, ale daleko, tam, gdzieśmy siedzieli, nie było słychać słów jego. Gdybym była miała dawnych, glinianych świętych, oni nakazaliby mi słuchać i zrozumieć.
Tak więc siedziałam tylko i rozmyślałam nad tem, w jaki sposób się to stało, że ich porwano i zniszczono.
Gdy hrabia Dohna kazał ogłosić małżeństwo swoje za nieważne, zamiast poszukać żony i przywrócić jej dawne stanowisko — wywołał u wszystkich słuszne oburzenie, gdyż wiedziano, że hrabina Elżbieta opuściła jego dom jedynie dlatego, aby nie została na śmierć zadręczoną. To też zdawało się, jak gdyby pragnął odzyskać łaskę Bożą i szacunek ludzki jakimś dobrym uczynkiem i kazał odnowić kościół w Svartsjö. Cały kościół polecił pomalować na biało, a obrazy ze sklepienia kazał zedrzeć. On sam ze swoimi pachołkami zanieśli je na łódź i wpuścili na głębinę jeziora.
Że też taka zbrodnia spełnić się mogła! Czyż dłoń, która ścięła głowę Holofernesowi, nie dzierżyła już miecza? Czyż królowa Saba zapomniała już wielkiej, świętej mądrości, która srożej rani od zatrutej strzały? Święty Olafie, ty starożytny Wikingu, święty Jerzy, ty dzielny pogromco smoka, czyż wieść o waszych czynach bohaterskich przestała krążyć, czyż glorya cudów przybladła?
Zapewne sprawa się miała tak, że święci przeciw gwałtowi nie chcieli użyć gwałtu. Skoro chłopi w Svartsjö nie chcieli łożyć więcej ani na farbę na suknie, ani na pozłotę do korony, przystali na to, że hrabia Dohna ich wyrzucił i zatopił w bezdennem jeziorze! Nie chcieli tam dłużej stać, szpecąc kościół. Biedacy, przypominali sobie zapewne czasy, gdy modlono się do nich na kolanach.
Siedziałam i myślałam o tej łodzi wyładowanej świętymi, jak pewnego cichego letniego wieczora sierpniowego mknęła po lśniącej tafli jeziora. Wioślarz zwolna wyciągał z wody wiosła i spoglądał wystraszony na niezwykłych podróżnych, leżących na łodzi, ale hrabia Dohna, który także był obecny, nie bał się wcale. On sam, własnoręcznie brał jednego po drugim i ciskał w wodę. Czoło jego było jasne, oddychał głęboko. Czuł się niejako bojownikiem czystej, ewangelicznej wiary. I nie stał się cud. Bez buntu, cicho, zapadali święci w przepaść.
Następnej niedzieli kościół w Svartsjö jaśniał białością. Wizerunki nie mąciły już spokojnej kontemplacyi ducha. Tylko oczyma duszy powinni pobożni oglądać wspaniałości nieba i wizye świętych. Modlitwy ludzkie na własnych skrzydłach powinny się wznosić w górę, nie zaś czepiać się kraju szaty świętych.
Zieloną jest ziemia, siedziba ludzi, błękitne niebo, cel ich tęsknoty. Świat cały jest pełen barw. Dlaczego kościół ma być biały? Biały, jak zima, nagi, jak ubóstwo, blady, jak trwoga. Nie skrzy się szronem, jak las w zimie. Nie połyskuje perłami i koronkami, jak oblubienica. Zimny, biały jak płótno jest kościół, bez posągów, bez obrazu.
Owej niedzieli siedział hrabia Dohna na chórze, w kwiatami ozdobionym fotelu, aby go wszyscy widzieć i chwalić mogli. Chciał, żeby go sławiono za to, że ponaprawiał stare ławki, że uszkodzone posągi zniszczył, nowe szyby wprawić kazał na miejsce stłuczonych, a cały kościół przeciągnąć kazał farbą wodną. Nie napotkał w tem żadnych trudności. Że chciał przejednać gniew Najwyższego, nic w tem złego, gdy w tym celu przyozdobił Jego świątynię, jak uważał za stosowne. Ale dlaczego szukał uznania? On. który przybył tu z sumieniem, obarczonem nieprzejednaną surowością, powinien był na kolana się rzucić przed ławką dla żebraków i braci i siostry prosić, by modlili się za niego do Boga, iżby go w miłosierdziu Swojem chciał ścierpieć.
Ach hrabio Henryku! Bóg spodziewał się ciebie bezwątpienia na ławce nędzarzy. On nie dał się zwieść tem, że ludzie nie mieli odwagi cię zganić. On jest zawsze jeszcze tym surowym Bogiem, który kamieniom mówić każe, gdy ludzie milczą.
Kiedy nabożeństwo się skończyło i ostatnia pieśń przebrzmiała, nie wychodził nikt z kościoła, bo proboszcz wszedł na kazalnicę, aby wygłosie mowę dziękczynną do hrabiego.
Wtem nagle drzwi się otwarły i weszli święci, ociekający wodą, zabrukani mułem zielonym i brunatnem błotem. Zapewne posłyszeli, że tu miano wygłosie mowę pochwalną na cześć tego, który ich wyrzucił ze świętego przybytku Bożego i zanurzył ich w zimnych, zgniłych falach.
A oni nie lubią monotonnego fal plusku.
Przywykli do modlitw i nabożnych pieśni. Milczeli i godzili się na wszystko, póki przypuszczali, że dzieje się to jedynie ku czci Bożej. Ale stało się inaczej. Oto hrabia Dohna w chwale i dumie zasiadł wysoko, na chórze, oczekując, żeby go w domu Bożym chwalono i wysławiano. Na to nie mogli pozwolić. Dlatego opuścili swój wilgotny grób i przybyli do kościoła — cała parafia ich poznała. Oto święty Olaf z koroną na hełmie i święty Eryk ze złotemi kwiatami na płaszczu i święty Jerzy i święty Krzysztof. Reszty brak: królowa Saba i Judyta nie przyszły.
Gdy ludzie oprzytomnieli cokolwiek ze zdumienia, przeszedł szept po kościele: „rezydenci!“ Naturalnie, że rezydenci! Nie mówiąc słowa, idą prosto do hrabiego, biorą fotel jego na ramiona, wynoszą go z kościoła i zostawiają na pagórku pod kościołem.
Nic nie mówią, nie patrzą ani w prawo, ani w lewo. Poprostu wyrzucili hrabiego Dohnę z domu Bożego, a to uczyniwszy, odchodzą najbliższą drogą w stronę jeziora. Nikt ich nie zatrzymywał, nikt nie zastanawiał się, dlaczego to zrobili — wszak było jasne, jak na dłoni.
Zdawali się mówić: — My, rezydenci, mamy swoje własne zdanie. Hrabia Dohna nie zasługuje, aby go w kościele sławiono, dlatego go wynosimy. Jeżeli kto chce, może go wnieść napowrót.
Ale nikt go nie wniósł. Proboszcz mowy pochwalnej nie wygłosił nigdy. Parafianie tłumnie opuścili kościół. Nikogo nie było, ktoby nie przyznał, że rezydenci mieli słuszność.
Przypomnieli sobie młodą, wesołą hrabinę, którą na Borgu tak okrutnie dręczono. Przypomnieli ją sobie, taką dobrą dla ubogich, ją, na którą tak miło było spojrzeć, że sam jej widok był pociechą strapionym.
Wprawdzie grzechem było w taki sposób wchodzić do kościoła, ale zarówno proboszcz, jak parafianie czuli, że omal gorszego żartu nie dopuścili się względem Najwyższego; zawstydzili ich ci zdziczali, starzy szaleńcy.
— Gdy ludzie milczą, muszą przemówić kamienie — pomyśleli.
A od niedzieli onej hrabia Henryk nie mógł wysiedzieć na Borgu. Pewnej ciemnej nocy stanęła zamknięta kareta przed głównem wejściem. Wszystka służba ustawiła się naokół: okryta szalami, z gęstym welonem opuszczonym na twarz wyszła hrabina Marta. Prowadził ją hrabia drżącą, dygocącą. Z trudem udało się nakłonić ją do wejścia do sieni i na schody.
Szczęśliwą się uczuła, gdy się znalazła w powozie. Hrabia wskoczył za nią, zatrzaśnięto drzwiczki i woźnica popędził konie. Gdy wrony zbudziły się nazajutrz, jej już nie było.
Odtąd mieszkał hrabia stale na południu. Borg sprzedano, a właściciele zmieniali się szybko — wszyscy musieli bowiem pokochać ten śliczny zakątek, ale mało kto był w nim szczęśliwy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.