Gość (Liciński, 1917)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Gość
Pochodzenie Halucynacje
Wydawca Księgarnia K. Wojnara
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Była to jedna z tych twarzy potwornych, które, cmentarnym majakom podobne, zawisają nad oczami przerażeniem, jak upiory grozy. Nie pamiętam ani koloru oczu, ani kształtów nosa, była to bowiem dziwna twarz bez rysunku, jak bywa czasem we wspomnieniu zdrada kochanki. Wyraz jeno pozostanie w duszy, choć rysunek się zatrze i zblaknie...
Gość mój wszedł gwałtownie i niespodziewanie, jak wchodzi do pokoju artysty widmo głodu. Król jednak raczej, niż rzezimieszek, szatan prędzej, niż filister, wisielec — niż żebrak — gość mój wszedł pełen godności, poważny, majestatyczny. Nie przedstawiał się, choć był mi nieznajomy; nie witał się, choć wchodził... po co? obaj czuliśmy, że tak właśnie powinno być, nie inaczej... Mój gość... ja... są chwile, kiedy się takie rzeczy rozumie...
Z obojętnej, pergaminowej twarzy padł na mnie przelotny uśmiech współczucia nawpół pogardliwego, nawpół wyzywającego.
Usiadł przy mnie... Patrzył, ale już nie we mnie — nie wiem: jakby w ziemię, jakby w długie kościste palce, które przesuwał po czole, po twarzy, a później odrywał je niby, odsuwał od siebie, jakby sam chciał się zahypnotyzować, jakby chciał je wydłużyć, wyciągnąć... może odmierzał własną duszę. Długie ciężkie milczenie stało między nami, jak burza gradowa stoi między niebem a ziemią. Czułem, że w życiu moim coś się przełamie i pęknie.
Wstręt i obawa, nienawiść i niepewność, pchały mnie do mego gościa, ostrzyły moją ciekawość.
Cała moja wola leżała pod stopami przybysza, jak dziecię u nóg piastunki.
— Więc niech się już dzieje — myślałem.
— Dramat piszesz? — spytał lodowym głosem.
— Tak — odparłem — dramat piszę.
— Z życia?
— Z życia.
— I długoś dmuchał w serca ludzkie? I umiałeś brać ich pod żeberka tak, wiesz? mądrze?... sprytnie?... żeby to wyśpiewało wszystko... co? hę?... tam... z samego dna?
— Zdaje mi się, żem studjował nietylko rozumem.
— Wiem... wiem... lazłeś w to błotko, w te śmietniki... przykładałeś łapy do tych pudlich serc.
— Nie! tylko płakałem tam, gdzie inni się śmiali, oddawałem hołdy tam, gdzie inni gardzili, kochałem, tuliłem...
— Kochałem, tuliłem... wiem, wiem... Otóż to zasada... ukochać... I naraz z takiego śmietnika bryźnie ludzka łza... prawda? jak djamenty... Dużoś ich uzbierał?...
— Więcej niż starczy życia na odlewanie ich w formy sztuki...
— Jak, jak powiedziałeś? w formy sztuki? A więc dla sztuki?... co?..
— Nie, nie dla sztuki... Oddam je sztuce, ale zbierałem nie dla sztuki...
— To na jedno wychodzi... A zresztą — frazesy... Dumny jestem, że znalazłem artystę, który zajrzał aż tam, w samo podziemie mętu. I nie poparzyłeś sobie estetyki?
— Owszem, poparzyłem serce, że dziś chodzę obolały, jak łza...
— Wiem... wiem... Śledziłem twoje kroki od pierwszego świadomego wyjścia z domu. Widziałem, jak dusza twa padała i podnosiła się, płakała i śmiała się, gardziła i miłowała.
— Tak, aż ukochała bez ograniczeń.
— Widziałem, jak stanąłeś nad ludzkim mrowiskiem, jak zajrzałeś twarzą w twarz obłudzie i podłości, brzydocie i hańbie, aby ukazać pod niemi niebo drzemiących pragnień i czystość lilji białych. Pamiętasz tego rzezimieszka, co nie zdążył jeszcze krwi ze sztyletu otrzeć, a już z cynicznym uśmiechem szedł w objęcia czternastolatek... I pamiętasz jego rozmowę ostatnią?...
— Pamiętam... Jaka to bogata natura... Jakim on czasem umiał być dzieckiem... Jak dobrym, jak zadziwiająco dobrym!
— Widzisz... więc nie był złym?
— Złym? czyż może być człowiek złym? Biednym raczej, zbrukanym, niezaradnym, ale złym? nigdy!...
— I takiemi będą ludzie w twoim dramacie?
— Tak, takiemi będą, jakiemi są... Niech im pęka serce, niech nad głowami warczą im pioruny, niech los ich spycha na bezdroża nędzy i występku, a oni, jak anieli, niech powstają do promiennych snów.
— A pamiętasz tego anioła powiewnego, co ci wywichnął skrzydła i odciski na duszy wydeptał?
— O nie wspominaj!... przeszło, przebolało... Może i tam drzemały wieszcze struny... Nie poruszyłem, nie umiałem zbudzić.
— A pamiętasz szczekającą tłuszczę tych tam półbogów, co się twojemi sędziami mienili? Hę? hę? co? Pamiętasz? Pamiętasz, jak swojemi lilipuciemi stopami dreptali koło twojego kościoła i szydzili? Co? tylko wieży dosięgnąć nie mogli — drabinki zabrakło. Prawda? A wiesz, gdzie cię zepchnąć chcieli? Czy nieświadomość tylko niemi kierowała? Nie zawiść, nie podłość wrodzona? Nie zapomniałżeś tych kapłanów — rzezimieszków cnót narodowych?
— I to już przeszło... Pogardę im rzuciłem i przeszedłem mimo. Nizcy, marni...
— Aha, widzisz... nizcy, marni... Po miljon kroć nizcy i marni. A ty ich chcesz na pjedestał? Toż wyborowsi z ludzi, a gdzież podziejesz jeszcze marniejszych? Co? Tych naprzykład poczciwców o duszy dorobkiewiczów, co pluli w twoje słońce, bo się mienili krewnemi twego ciała. Czemuś pokazywał im człowieka? Czemuś nie był cnotliwym hultajem?
— Zasłoń przede mną to wspomnienie, bo dotąd czuję rumieniec policzków na twarzy. Kiedym ich wzgardą pożegnał, zaprzysiągłem nie myśleć o nich.
— Czemu dygocesz, jak pojmane ptaszę? Wszak serce ci nie pękło wtedy? I pomyśl zresztą, cześć i miłość ich otacza... Tyż jeden kląć ich będziesz?
— O! niech przeklętą będzie ta trująca cnota poczciwców.
— O tak... niech będzie przeklętą... Źli i marni, głupi i bezwstydni, słabi i bezczelni, świecące łachmany własnych podłości, to są ludzie. Zbyt słabi, by iść samopas, tłumami prą naprzód i wyją, przeklinają, zębami i obuchami miażdżą wszystko, co nie z nich wylęgłe.
— Boże! Boże! Ile miljonów wieków się przetoczy, zanim to wszystko się odrodzi.
— Odrodzi? Ty wierzysz w odrodzenie? Przyjrzej się temu ludzkiemu szczenięciu, jak wzrastało, jak pełzało na czworakach zabobonne, złe, głupie, aby coraz bałamutniejszym zabobonem obalić stary, prostszy. Jak ma się odrodzić to rozbójników plemię?
— Czemu rozdmuchujesz we mnie nienawiść, która już kochać umiała?
— Kochać? ty? Pomyśl! ten kretynizm? Tę brzydotę, która ci napluje w każdą tęczę? Ty ich ukochasz? ty? artysta? Nie potrafiszże się wznieść wyżej nad te barłogi? Nie położyszże swojej myśli na krawędzi tego, skąd się zaczyna Nieskończoność? Gardź nimi, depc, pomiataj!
— Rozbiłeś myśl moją na kawałki, jak szklane naczynie. Druzgi się rozsypały, a ja...
— A ty?... co? mów!...
— Nie wiem... daj mi myśli skupić.
— Czekaj... Ja ci odkryję prawdę. Znasz ją, lecz boisz się przyznać do niej. Natęż dobrze uwagę... Skupić się staraj...
— Mów... wiesz, że zagrasz na mnie, jak zechcesz. Więc graj.
— Nie potrzebuję grać... Ty jesteś muzykiem.
— A ktoś ty?
— Ja?... czekaj! nie dokończyłem. Odkryję ci prawdę. Czyś nigdy nie czuł, że jesteś bogiem? Milczysz?
— Jak to rozumiesz?
— Mocno, mocno myśl natęż...
— Po coś ty przyszedł do mnie?
— Czemu pytanie to nie stanęło wcześniej między nami?
— Bo... było niepotrzebne.
— A teraz?
— Teraz? Wygrałeś gościu! Także niepotrzebne.
— A reszta?
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Mówię o twoim pochodzeniu.
— I to wygrałeś, gościu.
— A dramat napiszesz?
— Napiszę...
— Jacyź ludzie w nim będą?
— Mali i brutalni, przebiegli i złośliwi, słabi i bezczelni, przewrotni i rozuzdani. Takiemi ich stworzę, jacy są... Niech pełzają, niech przerażają, niech budzą wstręt i odrazę. Niech szczekają i wyją, niech prą się jedni na drugich, jak szakale, i niech świecą w sztucznych światłach, jak upiory.
— Takżeś ich znienawidził?
— Całą pogardą szyderstwa, całą potęgą mego twórczego „ja“.
— I jesteś pewny, że oni trzymają miarę twej pogardy. A jeśliś nie wysłuchał wszystkich tych dźwięków, co się szamocą o ściany serc, jak niejedna boska nuta, co w tobie gra?
— Co?... oni?... te, te błotne żmije?... te niegasnące klątwy?... ha... ha... śmiej się gościu... ha... ha...
— I ty dramat piszesz? ty?
Gość spojrzał na mnie okiem zimnego szyderstwa i powtórzył raz jeszcze:
— I ty dramat chcesz pisać?
Porwałem na stole stojący lichtarz i cisnąłem go w łeb gościowi... W sam łeb! Rozwalić mózgownicę, w której te zimne oczy mieszkają. Lecz lichtarz upadł z hałasem na ziemię, a gość mój wpatrywał się we mnie zimnym, stalowym spojrzeniem, od którego ziębnie myśl.
W oczach jego wygasły już resztki ironji i pozostał tylko niemy spokój, co duszę obraca naokoło.
Nie wiedziałem i dotąd nie wiem, kim on był, ale czułem, że muszę go zamordować, bo w przeciwnym razie on zamorduje mi duszę. Myśl ta utkwiła we mnie jak kula, postanowienie wołało czynu.
Naraz spostrzegłem na stole długi wązki nóż.
Ścisnąłem ręką stalowe narzędzie i zamierzyłem się na gościa.
Lecz on powstał wtedy wolno i powoli, powoli, nie usiłując się bronić, ale jakby nie czując niebezpieczeństwa, zmierzał ku drzwiom.

Przy drzwiach przystanął jeszcze na chwilę i, nie oglądając się zupełnie na mnie, strzepnął palcem pyłek z kapelusza i wyszedł.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.