<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział XIX.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

Stefan Czemski siedział w Warszawie, na Pawiaku, przy ulicy Dzielnej, Obiecywano mu wolność już dwa razy na terminy, które upłynęły jednak w więzieniu; te dni zawiedzionej nadzieji były najcięższe. Zresztą nie przeklinał dni więziennych, podczas których przemyśliwał wiele i porządkował swe myśli. Miał nawet w tych murach trochę chwil jasnych, tem jaśniejszych, że oprawnych w mrok powszedni, jak ten list Manieczki do ojca jego — z opłatkiem — i przynoszone mu przez ojca dowody życzliwości czynnej od osób mniej mu znanych, na których sympatje nie liczył uprzednio.
Ze strony tych osób była to może tylko kurtuazja, ale pamięć Manieczki o więźniu płynęła chyba z głębszego źródła. Wspominał ją z przyszłego roku, ponętną i niezależną, wspominał z rozmów w salonie pani Obichowskiej, już gorących, ideowo poufnych; chował wreszcie w pamięci jej obraz z ostatniego dnia wolności. Przecie to była już narzeczona, nie przez wyraźne umowy, lecz przez mocniejsze obietnice serc. Przekonam się teraz, jak taka panna z feodalnej szlachty zapatruje się na podobne zobowiązania niesformułowane. Może o nich zapomnieć bez jawnej skazy na swym honorze, może też... pamiętać. List z opłatkiem, już dawny, był jednak pocieszającym symptomatem. Im więcej rozmyślał Czemski, tem silniej pragnął nie zawieść się na ślicznej, dzielnej, dobrej Manieczce; im dłużej siedział w więzieniu, tem bardziej wystawiał na próbę jej stałość. Ta względna pociecha dodawała mu czasem cierpliwości, częściej jednak wyrywał się na wolność, w której wszystko się wyjaśni. Instynktowo wierzył tej pannie, choć czuł, że związek z nią byłby gruntownem zawikłaniem w programie jego działań obywatelskich. A może ona pójdzie ślepo za nim? Może on coś zmodyfikuje dla niej w swych zapatrywaniach na ludzi, na kasty, nie na samą istotę pracy społecznej. Powoli niektóre z tych zapatrywań zaczęły mu się wydawać czczemi formami, nawet przesądami do odrzucenia. — Coraz łatwiej pozwalał sobie kochać pannę Broniecką.
W pierwszych dniach niewoli miotało nim młodzieńcze oburzenie. Do żadnej winy się nie poczuwał, raczej do opieszałości w służbie publicznej. Nie ma on czasu do marnowania w tem głupiem więzieniu śledczem! Rozpoczął właśnie pożyteczne zabiegi na wsi i w mieście. — Z badań widział, że nic mu więcej zarzucić nie zdołają, jak to nielegalne zebranie młodzieży. Czyż za takie przewinienia karzą miesiącami zamknięcia? Gdzież kodeks i gdzież zasada neminem captivabimus?!
Przy powtórzonych śledztwach spostrzegł, że starano się z niego wyciągnąć zeznania donioślejsze, któreby skompromitowały jego i innych. Przytaczano mu zdania, których nie powiedział, wymieniano nazwiska, których nie wyjawił, wmawiając mu, że to treść jego uprzednich zeznań. Uzbroił się w nieufność i baczniejszą jeszcze ostrożność, odpowiadał jak najmniej i potwierdzał tylko fakty oczywiste, wiedząc, że gdyby wyrażał swe opinje, miałby ich w głowie mnóstwo karygodnych, z punktu widzenia tych sędziów.
Po paru miesiącach nauczył się jednak rezygnacji; los jego nie był wyjątkowy, dzielił go z wielu znajomymi, z tłumem nieznanym, z pokoleniami, zasadniczo z całym narodem. Ileż razy na tak zwanej wolności czuł rozpacz więzienną, osnuwającą wszelkie pragnienia obywatelskie — ile razy te najczystsze pragnienia kazały mu się „pod ziemią kryć z gniewem i być, jak otchłań, w myślach niedościgły“!
Zdala od roztargnień towarzyskiego życia więzień szeregował dawne i nowe namysły, dochodził do wniosków, nawet praktycznych, których wprowadzenie w czyn musiał odkładać do dnia wyzwolenia.
Gdy w ostatnim dniu kwietnia oznajmiono Czemskiemu, że jest wolny i po załatwieniu formalności wypuszczono go na ulicę, poczuł zrazu radość osłabiającą, bezradną. Dzień był ciepły, lecz zaduch żydowskiej dzielnicy, w której się znalazł, mniej napawał wiosną, niż ogród przy ulicy Pawiej, miejsce przechadzki więźniów, — — No, ale świat szeroki — i otwarty. Dokąd najprzód? — — Machinalnie skierował się Stefan ku środkowi miasta i najął pokój w hotelu Europejskim. To nie sybarytyzm, lecz higjeniczna kompensata: po kilku miesiącach zamknięcia wykąpać się, ostrzydz i zjeść dobry obiad. — Ile dozwolonych rozkoszy w tych pospolitych zajęciach! Woda w łazience pachnie wiosną, sklep fryzjerski, restauracja pełne czystych ludzi i smakowitych woni — cały świat pachnie! Uch, te zaduchy w murach przy ulicy Dzielnej! —
Po obiedzie wysłał Czemski parę depesz, jedną do ojca, drugą do Jerzego Godziemby, I wcześnie spać się położył. — Co za łóżko!
Obudził się bardzo rano, odświeżony, z gotowemi projektami. Ruch warszawski zelektryzował go, gwar głosów żywych, wiadomości i zabiegów dał mu poczuć, że chociaż hamowane systematycznie, wre jednak życie. Trzeba się przyczynić do ulepszeń w życiu publicznem wszelkim możliwym wysiłkiem dobrej woli prywatnej.
O południu tego dnia dojeżdżał Stefan od stacji kolei do Modrzewca.


∗             ∗

Wieść o uwolnieniu Czemskiego przyszła do Sławoszewa w taki sposób: Mańka dowiedziała się w Warszawie, że Czemski wyszedł z więzienia i wyjechał na wieś. Natychmiast pod pierwszym lepszym pozorem, a nawet bez pozoru, powróciła do Sławoszewa. Uradował się pan Józef córce tak rozpogodzonej, jak już dawno jej nie widział.
— No, wyglądasz mi przecie znowu wesoło, nie na jakąś spiskującą sufrażystkę!
— Czy tak wyglądałam?... Ale już maj, tatusiu, — trzeba być na wsi. — —
— Trzeba, trzeba, Maniuś. Nawet ogród warzywny dopytuje się o ciebie. — — Co ci to? — coś cię ponosi? — badał Broniecki, sam rozweselony.
— Nic tak bardzo... Cieszę się, że tatusia widzę.
— Ej-że? — — tak cię nagle tutaj przywiało — ręczę, że mi coś masz do oznajmienia — dopytywał się pan Józef, a uśmiech mu się zmieniał w wyraz twarzy troskliwie ojcowski.
— Parę nowin z Warszawy... — rzekła Mańka, nagle zarumieniona.
— Poczekaj! to zgaduję — pewno pana Stefana puszczono z klateczki?
— A no, tak... myślałam, że tatuś wie... Nie był jeszcze w Sławoszewie?
— Ani w Niespusze. Dziś rano miałem stamtąd wiadomości.
— Dokądże pojechał?
— Jakże ja to mam wiedzieć? — zastanów się córuś. — — Może ci bajkę powiedziano?
— Nie, nie. Przedwczoraj go wypuszczono, nocował w hotelu Europejskim i rano wyjechał na kolej — myślałam, że do Niespuchy.
— Proszę, proszę — co za wywiady! Reportera posłałaś, czy detektywa?
— Wszystko ciocia Obichowska, tatusiu. Szkoda tylko, że o jeden dzień zapóźno się dowiedziała, boby go pewno do nas zaprosiła. Ta złota ciocia! — wszystkiego mu zapomniała, nawet tego żartu o byczej głowie w jej herbie... Ciągłe deptała za jego uwolnieniem.
— Ale po uwolnieniu gdzieś prysnął — — no, może do ojca?
— Prawda! — zawołała Mańka — niech tatuś pośle depeszę!
— Sfiksowałaś, Maniuś?! Nie można okazywać, że nam tak pilno go oglądać!
— Ależ nie, tatusiu — rzekła Manieczka, jakby zawiedziona na domyślności ojca — depeszę z powinszowaniem! A doktór przecie coś odpowie.
— Hm... to można — nawet się należy doktorowi, z którym sojusz zawarłem. — Oj, ty, Metterniszku różowy!
Wysłano więc niezwłocznie depeszę, a Manieczka napełniła zaraz dwór wesołym gwarem. Nie było już, niestety, w garderobie Magdy Olczakówny, przyjaciółki, zato nowa praktykantka na pokojówkę, Zosia Pełczanka, rozśmieszała wszystkich swem nieobyciem z pałacową kulturą.
— Tatuś! — krzyczała Manieczka przez drzwi swego pokoju, gdzie się ubierała — Zosia mi podaje do czesania szczotkę od zębów!
— Pilnuj, żeby ci pachnącego mydła nie zjadła, bo gotowa się otruć — odpowiadał zdaleka pan Józef.
Cała służba krzątała się raźniej po domu i kuchni, widząc znowu dziedziców w dawnem, promiennem usposobieniu, a kanarki w klatkach zaczęły śpiewać na zabój.
Po obiedzie poszła Mańka sama do sadu, którego pilnie dozorowała.
— Tu mi dopiero wiosna!
Wielki sad szalał dziewiczemi zapachami z nabrzmiałej roli i młodego liścia, które ogarnęło drzewa owocowe cieniem jeszcze rzadkim, pełnym zielonego słońca. A cała kwatera śliw i wisien już kwitła niezmierną, rzewną bielą, ułożoną w bukiety kuliste, lub w snopy związanych tysów. Kwitły tak bogato, że budziły żałość nad miljonami kielichów, które uschną i opadną daremnie, a najchciwszy ogrodnik nie mógł żądać, aby ćwierć tego weselnego wybuchu wydała owoce — połamałyby gałęzie. Manieczka muskała leciuchno twarzą chłodne kwiaty, jakby chcąc przyrównać do nich swoją urodę dziewczęcą, a twarz jej rozpalona przeczuciem pocałunków, plamiła dojrzeła czerwienią białość drzew niewinną. Zaszedłszy głęboko między kwitnącą gęstwę, zwierzyła się głośno kochanym kwiatom:
— Tędy on przyjdzie — tutaj go zaprowadzę.
Ale mając w pogardzie romansowość, zaraz się poprawiła:
— Pewno właśnie gdzieindziej! Trzeba obejrzeć grzędy między drzewami, co i gdzie zasiał ogrodnik, jak się udało. Skierowała Mańka oczy na dół, oglądając troskliwie flance sałaty, każdy w zwilżonym dołeczku, leżące na ziemi, niby obumarłe. Ale na sąsiedniej grzędzie flance, widać wcześniejsze, już się rozparły w swych dołkach gospodarnie, zdrowo zieleniejąc. — Tu znowu wyzierały z szarej roli białe, blado zielone i różowe kiełki, albo jak misterna pleśń, wschodziły różne warzywa, w których Manieczka rózpoznawała marchew, pietruszkę, koper, majeranek... A groszek cukrowy rodził się bliźniaczemi parami okrągłych listków. Najśmielej rozkrzewiła się wczesna rzodkiew gruntowa w szaro-zielone krzaczki. Pociągnęła Mańka za jeden, którego korzonek okazał się jeszcze bardzo wątłym, ale go Mańka otarła fartuszkiem i schrupała, kręcąc noskiem od ostrego smaku surowizny.
Rzuciwszy okiem na oszklone inspekty i wysokie szańce szparagami, pomyślała, że dosyć na pierwszy raz oględzin, trzeba się przecie i z parkiem przywitać.
Murawa już była w nim świetna, pachnąca miętą i fiołkiem, ale niektóre korony wysokich drzew jeszcze kreśliły na niebie powikłania nagich gałęzi. Chyba że brzoza albo Czeremcha zawieruszyła się gdzie, w zieloną gazę wystrojona, między tłumem ciemnym zalotnica. Albo świerk powagą swych ramion, nakrytych ciężkim ornatem, zdawał się uciszać powstające między drzewami zaloty. Ale przy ziemi gminne bzy i jaśminy otworzyły już do słońca krocie głodnych dziobków zielonych i od nich to szło ku wierzchom zaraźliwre pragnienie wiosennej pieszczoty. Około rzeczki, pełnej figlarnego prądu, w podcieniach, dyszących jeszcze chłodem roztopów, z dnia na dzień wytrysły kępy konwalij; z bladych, tutkowatych liści wyzierały gdzieniegdzie białe grona kwiatów.
Szła do nich właśnie Manieczka, wiedząc z lat poprzednich, gdzie się rodzą.
— Są już, są! — ucieszyła się.
Bo znowu przyszło jej do głowy, że przyprowadzi Stefana do konwalij. On musi je lubić namiętnie, jak ona? — On kocha lud, ojczyznę, postęp — jak ona. Niepodobieństwo, aby nie lubił i konwalij — —
— To głupstwo — pomyślała — powiedzieć tego niepodobna, ale pomyśleć tutaj tak miło...
Powróciwszy o zmroku do domu, zapytała, czy niema odpowiedzi doktora na depeszę. Jeszcze nie było, a nawet, po obliczeniu czasu, być nie mogło. Niezbyt zasmuciła się tem Manieczka, bo miała w sercu uporczywą, radosną pewność, że nic złego stać się nie może.
Tak upłynął dzień niesyty ciepła, ani zupełnych zadowoleń, ale przepojony obietnicą i nadzieją, dzień wczesnej wiosny.
Nazajutrz było gorzej. Do południa nie przyszła odpowiedź doktora, ani żadna wieść pożądana. Mógł wprawdzie doktór odpowiedzieć listem. — Manieczka starała się nie okazywać ojcu zasępionej twarzy, jednak z jej nerwowego niepokoju miaikował pan Józef, jak mocno jej serce było zajęte. Cieszyć się z tego, czy smucić? — sam nie wiedział. Młodzi powinni się kochać — to pewnik — ale tymczasem wiadomo dopiero, że zakochana jest panna Broniecka, pan Czemski zaś pozostaje pod wielu względami nieodgadniony, bo, chociaż człowiek uczciwy i naogół sympatyczny, nie wypowiedział się dotąd wyraźnie nawet co do swych uczuć, on, któryby powinien drogę z Niespuchy do Sławoszewa przebyć na klęczkach, prosząc o rękę Manieczki! A co do działań publicznych — dobre ma chęci, lecz „kiełbie we łbie“. — Że siedział w ciupie, to jeszcze nie patent na obywatela i zięcia — —
Tak ocenia sytuację pan Józef, ale po cichu, gdyż wiedział zgóry, że przychyli się ostatecznie do woli Manieczki. Pragnął więc już tylko, aby Stefan okazał się jak najodpowiedniejszym dla Manieczki i aby nareszcie się zjawił. Przyjmie go serdecznie.
O trzeciej po południu ktoś szybko zajechał przed ganek. Ojciec i córka, z równem przeczuciem, podążyli do przedpokoju. Rzeczywiście, przyjechał nie kto inny, tylko Stefan Czemski.
Uściskał go pan Józef, Stefan oddał uścisk ze szczerą przyjemnością, a Manieczkę z rozpędu pocałował w rękę, pierwszy raz w życiu. Tak być powinno — nikt się nie zdziwił. Rezolutna dziewczyna była jednak w tej chwili wyjątkowo blada, szeroko otwierała oczy. Poczuła bowiem chwilę stanowczą, losową: jaki jest ten, o którym marzy od przeszłego roku? —
— Dobry i własny! — stwierdziła błyskawicznie, oddając Stefanowi drżący od mocy uścisk dłoni.
Gdy tak w jednem zetknięciu elektrycznem powiedziano sobie rzecz najgłówniejszą, rozpluskała się dopiero rozmowa, niby po gromie deszcz wiosenny, ciepły i radosny.
— Wina! — wołał pan Józef — maślacza 1811-go! Niech-że cię pokrzepię, wyzwoleńcze, najprzedniejszym kordjałem z mej piwniczki! Musiało cię trochę poderwać to siedzenie? — Schudłeś — —
— Nie tak źle mi było — — choć bardzo już rad jestem ze swobody ruchów i z możności podziękowania łaskawym protektorom, którzy się o moje uwolnienie starali.
— Starałem się, przyznaję — odrzekł po prostu Broniecki — ale z mizernym skutkiem. Jeżeli kto co zrobił, to Godziemba i pani Obichowska.
— No, i ten prezes warszawski, do którego Pani raczyła... — zwrócił się Czemski do Manieczki z pełnym wdzięczności ukłonem.
Ojciec spojrzai na córkę zdziwiony. A ona rzekła z zakłopotaniem:
— Mówiłam z prezesem parę razy... Tak, staraliśmy się wszyscy.
— Jednak wiem napewno, że ostatecznie moje uwolnienie zawdzięczam wstawieniu się tego prezesa, a więc — pani.
— Bardzo byłabym dumna...
Powiedziała zaś to właśnie skromnie, chociaż z przekonaniem, Broniecki, nierad trochę, że znowu nie wiedział o tych zabiegach córki, zaczął o czem innem:
— Ale gdzieżeś-to pan bujał po świecie przez ostatnie dni?
— To chcę opowiedzieć dokładnie.
— Bardzo słusznie. — No, dali już tam to wino? — — Jest? — dobrze. Przejdźmy do jadalnego. Jadłeś obiad, panie Stefanie?
— Jadłem dopiero co w Niespusze.
— Wybornie. Właśnie wino deserowe.
Przy stole w jadalni Broniecki ujął ostrożnie brudną, staroświecką butelkę, na której widniał niezgrabny biały napis: „M. 1811, R.“, przejrzał pod światło, cmoknął i powoli nalał wino w trzy lampki.
— Napijesz się z nami, Maniuś, ze względu na protegowanego. Co?
— Wypiję, tatusiu.
— No, panie Stefanie, za zdrowie i szczęście twoje, które nas wszystkich serdecznie obchodzi — rzekł Broniecki tonem niezwykle uroczystym.
Wypili, stojąc. Ale właśnie dlatego, że pomyśleli o rzeczach ważnych, poniekąd rozrzewniających, pan Józef chciał się wymknąć z tego nastroju:
— Cóż, Maniuś? — rzekł siadając — jakże ci wchodzi to wino?
— Dobrze — odpowiedziała swobodnie — ma jeszcze więcej bukietu, niż rok 1805-ty. To chyba z naszych najlepsze.
— O, widzi pani — zawołał uradowany Broniecki — wyparłbym się jej, gdyby się nie znała na winie. — Ale teraz pan gadaj, coś przez te dni porabiał: Byłeś w Lublinie, u ojca? — Poznałem go, wiesz pan? Tuszę sobie, że mi płaci wzajemną przyjaźnią.
— Wiem. — Ale nie byłem teraz w Lublinie — pojechałem do Modrzewca.
— Proszę! — do Jerzego? —
— Tak. Sprzedałem Niespuchę panu Godziembie na szkołę rolniczą dla włościan.
— Doprawdy?! Na warunkach, które omawialiśmy razem w Modrzewcu jesienią?
— Tak jest. Wymówiłem sobie tylko miejsce w zarządzie dla siebie i dla mego przyjaciela, Stanisława Wintera.
— A reszta? Plan, kierunek... według życzenia Godziemby i tamtego towarzystwa? — badał Broniecki z rosnącą radością.
— Tak. Doszedłem do przekonania, że nikt lepiej, niż oni, nie zużytkuje ziemi i nie poprowadzi tej instytucji.
Broniecki, że to miał w herbie serce na talerzu, ku przyjaciołom skłonne, a siedział obecnie przy wybornem winie, rozrzewnił się i wyciągnął rękę do Czemskiego:
— Winszuję ci, panie Stefanie. Widocznie jesteś dobrym obywatelem w duszy, choć się w dyskusjach upierasz.
— Wiele przemyślałem w więzieniu. Wiele odrzuciłem haseł bez treści, a przekonałem się do ludzi i rzeczy, niesłusznie piętnowanych.
Pan Józef wpadł w najlepszy humor:
— Gdybym miał syna, zacnego chłopa z przewróconą głową, wsadziłbym go na kilka miesięcy do ciupy, aby mi z niej wyszedł podobny do pana. Dalibóg! — pyszna kuracja — no, dla ludzi uleczalnych i z dobrej gliny. —
Stefan nie obraził się wcale, uśmiechnął się pogodnie, Ale spoglądał na Manieczkę, która jakoś nie zapaliła się jaskrawo do tej tranzakcji.
— A pani — zapytał — czy nie pochwala mego postąpienia?
— Jakżeby?! naturalnie, skoro tatuś i pan Godziemba... Tylko ja niebardzo znam tę sprawę... Więc pan wynosi się z naszej okolicy?
— Ani myślę! Będę tu mieszkał nadal, przy szkole i przy fermie; będę miał robotę.
— A, tak, to rozumiem. Bardzo dobry projekt.
— No, panie Stefanie, — przerwał z uśmiechem Broniecki — opowiedz mi całą rzecz ze szczegółami. Nietylko szkoła mnie obchodzi, ale ta twoja zbawienna... ewolucja, jakbyś powiedział, a po staropolsku: ustatkowanie się zapędzonego młodzieńca.
— Przepraszam — odrzekł Czemski z upartą zmarszczką na czole, którą Manieczka przypomniała sobie z lubością — ja się znów nie zmieniłem tak bardzo, jak pan przypuszcza, nie zapisałem się do stronnictwa pana Godziemby, nie wyznaję wszystkich jego zasad.
— Masz rację, panie Stefanie; tęgi człowiek, ale pedant i abstynent.
— To jego rzecz. Mnie obchodzi jego ogromna praca i siła woli, bardzo rzadkie u nas. On chce dobra kraju, a specjalnie ludu wiejskiego, o którym i ja myślę. Więc zasadniczo jest mi sprzymierzeńcem. Z takim nie można nie trzymać, bo za nim stoi zorganizowany zastęp, który jest dużą siłą, zastosowaną do naszych i do moich celów. Walczyć zaś z dodatniemi działaniami tej siły dlatego tylko, że nie od mojego obozu pochodzą — to, co najmniej, błąd w robocie postępowej.
— Widzę, żeś kochany chłop i ćwik w dodatku, Stefeczku. Pozwolisz, że cię panem nazywać nie będę, a ty mi mów, jak sobie zechesz — — I spełnię nowy kielich, aby ci powinszować.
Manieczka nadstawiała też swoją lampkę.
Dosyć już, córuś. Koło szkła robota jest męska.
— Chciałam tylko powinszować panu Stefanowi.
— Daj mu łapkę, to go bardziej ucieszy, ręczę ci.
I łapka została ucałowana już z ojcowskiego upoważnienia.
— Kobiecym zaś wydziałem jest śpiżarka i kuchenka. Idź, Maniuś, dopilnować, abyśmy dobrą mieli wieczerzę.
— Prawda! — powstała ochoczo Mańka z pełnemi szczęścia oczyma.
A pan Józef został ze Stefanem i mówił z nim, już zupełnie pojednany:
— Cóż zastałeś w Niespusze? harmider? — Owocny tam za ciebie gospodaruje?
— Niema go już od dość dawna.
— Więc w roli dziabie Durmaj, a w kuchni pietrasi ta... jakże jej tam?
Czemski zamyślił się o czemś niby, czoło zmarszczył, ale widocznie się zarumienił.
— Gadaj-że, chłopie! Cóż to myślisz, że ja święty kiedy byłem, albo że już jestem?! To mnie nie znasz!
— Agatka wyjechała z profesorem.
— Jakto: wyjechała? — to znaczy, że nie wróci?
Czemski teraz wybuchnął hamowanym, nerwowym śmiechem:
— Cała tam awantura. Ten Owocny, to osioł!
— O tem jestem przekonany. Ale jakimże znowu bryknął konceptem?
— Zastałem w domu jego list, że... no, że się żeni z Agatką!
— To mu się rzeczywiście udało lepiej, niż agitacja w Mielnie. Cóż ty na to?
— Ach, panie! uszczęśliwiony jestem! bo nie wiedziałem właśnie, jak się pożegnać z tą dziewczyną.
— Nie masz z nią żadnego... przychówku?
— Nie mam, na szczęście.
— Więc cóż? — doskonale! wygrałeś na loterji paręset rubli i krowę.
— To też odpisałem, że życzę szczęśliwego pożycia, że błogosławię! śmiał się Czemski nerwowo, bo i trochę wstydliwie.
— Człowiecze! cóżeś uczynił?! — — wysłałeś ten list?
— Nie jeszcze; mam go z sobą — — Bo co?... — zdziwił się Stefan.
— Podrzyj-że go natychmiast! — Czy dbasz o stosunki przyjazne z tym fabrykantem sieczki dla ludu?
— Ani trochę. Owszem, sporo omyłek mu zawdzięczam.
— Więc obraź się na niego! obraź się śmiertelnie za Agatkę! — nie pisz — daj mu znać przez znajomych, żeś się zawiódł na nim — — gdy go spotkasz, nie witaj się z nim i przeszywaj go wzrokiem pogardy!...
— Kiedy ślepy — nie dojrzy.
— To mu daj nogą... gdzieś! Cel ten uświęci środek, który do niego zastosujesz.
— Rzeczywiście, najlepsza rada... dziękuję — śmiał się teraz Stefan serdecznie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.