<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział XVII.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Od czasu uchwały o budowie domu ludowego zajątrzyły się w Mielnie pomruki przeciw Rykoniowi, który, choć nie wójt, ani sołtys, narzucał gminie swoje plany. Pomruki urosły jeszcze, gdy przy składce gminnej zwyczajnej zaczęto ściągać dodatkową na budowę domu. Niechętni od początku Goździk, Kołaczyński, Orlik, Maryniak sarkali na ten podatek, powtarzając, że takie wymysły niech sobie panowie z własnej kieszeni opłacają, kiedy im pozwoliliśmy, nie żeby miała iść na to ciężka krwawica gminna. Gdy przed zimą założono fundamenty, zaczęto drzewo zwozić na wiązania i obrabiać podług wymiaru, inne wieści obleciały Mielno. Rykoń, który mocą uchwały gminnej został wykonawcą i kasjerem budowy, otrzymywać miał od panów większe sumy, niż te które wydawał na roboty mularskie i ciesielskie. Wyrachować to się on potrafi, bo fizyk jest, ale co do kieszeni schowa, to jego, a na gminiaka zawsze grosz więcej przy składce wypadnie.
Nikt tego w oczy nie śmiał powiedzieć Rykoniowi, bo się bał jego ciężkiej ręki, któraby pewnikiem takie słowa napowrót w gębę wepchnęła mówiącemu, a możeby mu i zęby połamała. Ale Jan czuł około siebie zacieśniające się kręgi nieprzyjaźni i obmowy, wietrzył — od kogo pochodzą, i że wzmagają się po każdym przyjeździe do wsi profesora Owocnego. Nie był Jan obojętny na ludzkie gadanie, owszem — kochał ludzi i, dbając o ich pożytek, spodziewał się od nich wdzięczności i dobrej sławy; ale gdy napotykał ich opór lub nieufność, nie opuszczał rąk, robił swoje dla nich przemocnie, według swego rozumienia.
Nie szedł też sam przeciw całej gromadzie; miał przyjaciół zupełnie oddanych, jak poczciwy Selwestrowicz i rozsądny Pełka; miał i zwolenników z zastrzeżeniami: wójta Skierskiego, który bał się zbytnio władz, Workowskiego, który trochę zazdrościł Rykoniowi przewagi i znaczenia; miał wreszcie nawet większość stronników jeszcze niedawno w gminie, skoro uchwałę o budowie domu przeprowadził. Ale teraz, pod wiosnę czuł jakby wsteczny odpływ zaufania gospodarzy, a przyrost buntowniczego usposobienia u parobków i wyrostków. Wiedział, że to robota profesora, który i po zakładach szkolnych w Niespusze obiecywał niestworzone rzeczy i jawnie działał przeciw budowie domu gminnego w Mielnie. Z profesorem nie widywał się; obaj nie pragnęli spotkania; ale gdy mu powtarzano rozsiewane przez Owocnego wiadomości i rady, Rykoń nie powściągał oburzenia:
— Wilka puszczacie do owczarni, abo paskudnego psa do izby! Ani on wie, co tam jeszcze będzie w Niespusze, a gada, aby was tylko od porządnej roboty we wsi odciągnąć.
Wielu słuchało Rykonia przychylnie, ale wielu leż dawało ucho obietnicom profesora. Żeby on jednak przypadkiem prawdę mówił, byłoby dobrze: wszystko w Niespusze darmo mieć, nie zaś tutaj wielkim kosztem dom gminny stawiać i składkę wyższą płacić, która teraz, naprzykład, na przednówku, wypada niby głodnemu ujęcia chleba z przed gęby. Żeby przynajmniej z tą jedną ratą wiosenną poczekali — —
Z namysłów i pogwarów w parę dni urosła niby cicha uchwała: nie płacić teraz dodatku do składki na budowę — niech go do raty jesiennej odłożą! Dawni przeciwnicy domu ludowego oświadczyli głośno, że płacić nie będą, a nawet i zwolennicy ociągali się, rozumiejąc, że gdy inni nie wnoszą należności, może cała budowa stanie, a tymczasem ich pieniądze przepadną. Tylko Jan Rykoń, Workowski i Selwestrowicz wnieśli z Mielna całkowitą ratę wiosenną, przed terminem, manifestacyjnie.
Tymczasem pieniądze były natychmiast potrzebne na wypłaty majstrom mularskim i ciesielskim, i wpłynąć miały z raty gminnej według preliminarza budżetowego. Rykoń, kierujący robotami, rozgniewał się mocno na gromadę, ale gniew nie wywoływał w nim rozpaczy, ani słabości, owszem, zawziętość do wykonania dzieła pomimo wszelkich przeszkód. Poczuł jednak, że sam tu nie poradzi — i po krótkim namyśle wyruszył do pana Bronieckiego, do Sławoszewa.
Ten początek wiosny był wszędzie zamącony przez troski. I dwór sławoszewski wydał się Rykoniowi ciszej zadumanym, niż zwykle, a dziedzic pochmurnym, choć przyjął sąsiada mielniaka uprzejmie.
— Przyjechałem — rozpoczął bez przebiegów Jan — do pana dziedzica, jako do dobrego radcy. Siła jest zawichrzenia w Mielnie, a wszystko dlatego, że w niewiadomości zostajemy, co tam w Niespusze dla nas szykują. Tobym ja wiedzieć rad, panie dziedzicu, bo nie wdedzący człowiek może przeciwić się robocie dobrej, abo i przystać do ledajakiej. Z panem Czemskim nie zdarzyło mi się gadać jesienią, przed jego aresztowaniem. A ci, którzy tam nieraz za niego robią i obiecują, to — z przeproszeniem uszu pańskich — honcwoty są.
— Któż tam co robi i obiecuje? — żywo zagadnął Broniecki.
— Ten profesor Owocny — czy jak mu tam? — mało że nie mieszka w Niespusze, tak często dojeżdża, a ile razy przyjedzie, zaraz się nowe bajdy po wsi lęgną, że to w Niespusze wszystko darmo będzie dla gminiaków; i szkoła, i dom ludowy, i nawet zboże rozdawać będą. A niby dlatego nasz dom gminny w Mielnie ma być niepotrzebny.
— Rany Boskie! co też opowiadacie?! — zawołał Broniecki wzburzony.
— Miarkowałem i ja — odrzekł Rykoń — że ten profesor nie mówi akuratnie, abo i poprostu łże. Jednak on się tam przecie z panem Czemskim kuma, to coś w tem prawdy musi być? — — Jeżeliby pan dziedzic wiedział, co pan Czemski zamyśla w Niespusze urządzić, dopraszałbym się łaski, żeby i mnie powiedzieć, bo tak człek jest w ciemności i nie wie, co gromadzie doradzić.
— Wam powiem, Janie boście chłop w Mielnie jedyny, który rzecz rozumie i przed czasem jej nie rozgłosi. Byłem na tej radzie, gdzie panu Czemskiemu proponowano nabycie Nespuchy na szkołę rolniczą dla włościan.
— Patrzajta ludzie, jakem ja to zgadł, że pan dziedzic wie o wszystkiem — uradował się Rykoń.
— Nie cieszcie się zanadto, bo sprawa nie postanowiona i przerwana została przez uwięzienie pana Czemskiego. Niespuchę nabyć chce pan Godziemba, jako przedstawiciel towarzystwa rolniczego, i założyć tam szkołę rolniczą.
— No, to chwała Bogu! — rozpromienił się Rykoń — szkoła będzie dobra i pan Godziemba nie popsuje nam domu gminnego w Mielnie, kiedy go sam z nami zakłada!
— Jakbyście wiedzieli, sąsiedzie. W tem tylko sęk, że projekt niegotowy; pan Czemski chciał ze swoimi przyjaciółmi naradzić się, kiedy go capnęła policja w Warszawie, bo jej się niepodobał. Ale nie słyszałem wcale, aby wymieniał tego warchoła, Owocnego, jako pełnomocnika. Mnieby to powiedział — w ostatnich czasach dużo z nim gadałem. To porządny chłopiec i syn zacnego człowieka... i pragnie z wami pracować, tylko jeszcze nie wie, jak się wziąć do tego. Znacie go, Janie?
Rykoniowi przebłysło wspomnienie, jak pan na Broniecka gorąco odzywała się przed nim o Czemskim; teraz ojciec go chwali i tłumaczy... Jan zrozumiał, że trzeba się dobrze odezwać o Czemskim, widocznie przyjacielu Sławoszewa.
— Znam, panie dziedzicu. Bodajby wszyscy młodzi tyle mieli chęci! Żeby tylko pan Czemski nie zadawał się z profesorem abo takimi tam, jeno z panem dziedzicem, z panem Godziembą. Bo jak to mówią: czem skorupka za młodu nasiąknie...
— O to, to właśnie — uradował się Broniecki — lubię z wami gadać, bo jest z kim... Poczekajcie — ja się wam dowiem, co pan Czemski zamyśla o tej szkole w Niespusze. Choć to z więźniem niełatwo się porozumieć, już ja potrafię — — Spodziewam się, ze pan Owocny prztyczka w nos dostanie.
— Dziękuję za jedno, panie dziedzicu, ale druga bieda gorsza, przy samej skórze — rzekł frasobliwie Rykoń, jakby się wstydził za swych sąsiadów gminnych.
— No? co tam?
— To, że podatku wiosennego na budowę nie chcą mi z gminy płacić — —
— O psia! to gorzej — —
Zaległo krótkie milczenie, które przerwał Broniecki:
— To już wasza rzecz, Janie. Albo trzymacie gminę za łeb, albo jej nie trzymacie — — Ja tu nie poradzę.
Znowu zamyślił się i po chwili rzekł mniej stanowczo:
— Chyba pan Godziemba? —
— Postanowione było tak, że od pana Godziemby dopiero na świętego Jana nowe pieniądze nadejdą, a na teraz miały być z gminnej składki wiosennej — objaśnił Rykoń.
— W takim razie już nie wiem... ja także na przednówku pieniędzy nie mam... Ale przecie ten podatek jest uchwalony — niech go wójt egzekwuje.
— To się wie, że będzie egzekucja; ale póki ona będzie, roboty mi staną, A tu już murarze przyśli aż z Lubartowa, najtęższe, belki i krokwie wszystkie na miejscu — tylko się prosi ta chałupa, żeby ją do nieba dźwignąć — — i ciepło — ochota w człeku zbiera.
— Rozumiem, rozumiem — rzekł Broniecki, ujęty przez zapał chłopa do dzieła — no... jakżeby tu? — — chcecie, żebym napisał do Modrzewca, aby pan Godziemba przyśpieszył wypłatę raty świętojańskiej?
— Można, kiedy łaska — odrzekł Jan bez przekonania.
— Jakże? nie chcecie?
— Bo to, proszę pana dziedzica, trochę wstyd wyznawać się panu Godziembie, że już w samym początku robota staje u mielniaków. U niego to wszystko silnie idzie i sporo, a jak pomiarkuje, że my słabe i głupie, to nas może opuścić.
Zastanowił się Broniecki nad ojcowską iście pieczołowitością Rykonia o dobro Mielna i rzekł, patrząc mu przyjaźnie w oczy:
— Ciasno wam, Janie, między tymi wszystkimi szkodnikami i podmówioną gromadą — co?
— Póki ta jeszcze ręce chodzą, wytrzymam uśmiechnął się dzielnie Jan, robiąc wyraziście ramionami.
— Trzasnęlibyście w pysk na prawo i na lewo?
— Kiedy potrza — ale nie lubię...
— No, widzę, sąsiedzie, że chcecie ode mnie pożyczyć pieniędzy do świętego Jana? — — Mogę wam dać dwa papierki.
— To jużby trzy, panie dziedzicu, a robotaby się ruszyła!
— Niech was! ostatnie stówy zabieracie mi z domu. — — Wypiszcie mi rewers płatny 5 lipca, z kasy budowlanej. Procentu nie chcę.
Pokłonił się wdzięcznie Rykoń za gromadę swoją, a po ubiciu interesu poczuł się do obowiązku grzeczności sąsiedzkiej:
— Jakże też zdrowie panienki, naszej ślicznej Marji?
— Dziękuję wam, dobrze — odrzekł pan Józef bez fantazji — odwiozłem ją przed kilku dniami do Warszawy, do ciotki.
— O, proszę! to się im na wsi zecniło?
— Tak; dziewczyna już na odlocie...
I Broniecki zmienił przedmiot rozmowy:
— Na polu dobrze tymczasem, żeby tylko wycinków w kwietniu nie było.
— Mogą i być — jutro czterdziestu męczenników, a na noc zdaje się, że mróz chwyci.
— Jakoś ta wiosna tegoroczna trudno się gramoli — utkwił Broniecki badawcze spojrzenie w siwe oczy drugiego znawcy ziemi.
— Wiosna, jakie bywały — odrzekł Rykoń — a że ta mogą przyjść czasy jeszcze krzynkę gorsze, także nam nie nowina; już tak zawżdy na polskiej ziemi jest. Nie łatwo tutaj żyć, ale co trudno dobędziesz, to mocno posiędziesz. Takie nasze chłopskie przysłowie, panie dziedzicu.
— Dobre przysłowie — odrzekł Broniecki, trochę skonfundowany przez gotową na wszystko odwagę chłopa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.