<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział XXI.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Dnia 13-go maja obudził się Broniecki przed wschodem słońca. Śnił, że podróżuje przez beznadziejne śniegi Syberji. — — Wzdrygnął się, — Rzeczywiście w pokoju było nadzwyczaj zimno. Bardzo chłodny był już i wieczór wczorajszy, ale dzisiaj — cóż się tam dzieje na dworze, do kroćset...?
Rozsunął firanki od okna i osłupiał. Przetarł oczy niedowierzające, dotknął palcami lodowatej szyby, pomacał się po żebrach i, przekonawszy się wreszcie, że nie śni, patrzył przez okno rozpaczliwie.
Śnieg zimowy, nawalny, przekreślał całą widownię zmienioną do niezapoznania. Dróg i murawy nie widać już było pod śnieżnem zasłaniem, biel ogarnęła niższe krzewy i wszystkie bzy kwitły biało. Dach tylko, nasiąknięty uprzedniem ciepłem, topił na sobie śnieżycę i płakał ciurkiem i z okapu.
Bunt wzbierał w Bronieckim, podczas gdy narzucał pośpiesznie ubranie, aby dom zbudzić i komuś się poskarżyć, kogoś stukać... aby mieć przynajmniej towarzyszy tej niespodziewanej, niesprawiedliwej klęski. Bo przecie żyto już się wykłosiło! I wszystkim stworzeniom boskim należy się nareszcie słońce!
Zadzwonił na kamerdynera Ignacego, który zjawił się dość prędko, całkowicie ubrany, widocznie pierwej już rozbudzony przez kataklizm przyrody.
— Ogłuchłeś, arcybyku, że nie przychodzisz?!
— Jestem przecie, proszę jaśnie pana — odrzekł urażony kamerdyner.
— Pana Wierzbowskiego i ogrodnika!
— Zawołać? — —
— Nie; powsadzać na dach, żeby śnieg rozdmuchali — — Gawron! — no, ruszaj mi po nich, pókim dobry.
Przeszedł do jadalni, gdzie duże okna, nie zasłonięte, przepuszczały dzień jasny, grobowy. Słońce już wstało za tą nienawistną zamiecią. W pokoju było dużo wazonów z kwiatami, drażniącemi wonią dysharmonijnie, jak wieńce na trumnie. Broniecki przechadzał się, groźnie klapiąc pantoflami, ziejąc zemstą na żywioł wrogi a bezmyślny, gotując się do jakichś zarządzeń, choć wszystko, co pomyślał, urągało jego bezsilności. — — Aż pociągnięty wdziękiem wiązanki bzu, moknącej w wazonie, zbliżył się do niej i zatopił twarz całą w jedwabistych kiściach.
Drgnął, poczuwszy lekką rękę na ramieniu. Manieczka już wstała i cicho przyszła do ojca. Na kogo innego pewnoby fuknął, ale córkę pocałował w czoło.
— Może jedyny ocalał? — rzekła Mańka, wskazując na bez.
— Pewnie... ale co tam bez, żyto przepadło!
— Ach, zaraz przepadło, tatusiu! Przecie ten śnieg prędko ustanie — jesteśmy w maju.
— Gdzież tam! trzydniówka — widać po niebie i po rozmachu tych djabelskich biczów. — To jest właśnie nasz kochany klimat, o którym miejskie gryzipiórki wywodzą trele. I pracuj tu na roli, bądź mądry!
— Już się i poetom dostało? — próbowała uśmiechnąć się Mańka.
— A pal ich sześć! niech nie łżą!
Spastwił się pan Jozef nad nieobecnymi, przeszedł się nerwowo, a potem mówił gorzko, jakby na złość sobie i córce:
— Miałem ja już w kwietniu złe przeczucia; to się dopiero zaczyna — nieszczęścia zawsze stadami ciągną; jak wrony.
— Tatusiu! nie trzeba tak mówić... — zasępiła się Manieczka, wspominając, że zdarzyły się niedawno wypadki bardzo szczęśliwe, równoważące utratę żyta, a nawet wszystkich plonów.
Weszli do pokoju rządca Wierzbowski i ogrodnik Broniecki, trochę już ułagodzony i miarkujący, że ubliża jego powadze okazywanie bezsilnego gniewu, wydał jedyny rozkaz rozsądny, który mu przyszedł do głowy:
— Jak tylko śnieg przestanie padać, weźmie ogrodnik nawóz z obory, okopie wszystkie drzewa owocowe i podsypie im obornika. Głęboko na dwanaście cali. Panie Wierzbowski, całą siłę roboczą da pan na to.
Urzędnicy skłonili się, milcząc. Nie wiedział i Broniecki, co dalej poradzić. Można było tylko wypytać o szczegóły klęski.
— Skąd wiatr, panie Wierzbowski?
— Północno-wschodni.
— Tak — zgrzytnął Broniecki — od tej strony przychodzi nam wszystko najlepsze...
Ciągnął się dzień feralny bez żadnej pociechy, bo i Czemski wczoraj wyjechał do Warszawy dla podpisania ostatecznej umowy z Godziembą o sprzedaż Niespuchy; sprawa bardzo chwalebna, ale Manieczka nie miała przy sobie narzeczonego. Żałowała go serdecznie, że marznie gdzieś na drogach, ale może lepiej, że go niema w Sławoszewie, bo ojciec taki zły dzisiaj! gotowiby jeszcze się pokłócić. A Stefan przyjedzie jutro, gdy już śladu śniegu nie będzie.
Około południa była godzina otuchy: śnieg przestał padać i zaraz ziemia, jak omdlały chory, którego już obleczono śmiertelnym całunem, zaczęła ten całun na sobie rozdzierać. Znikły najprzód śniegi na piasku dróg, zaczęły potem wyzierać z grząd nieszczęsne, obumarłe twarze kwiatów; drzewa i krzaki ociekały kroplistemi sznurami. Ala wiatr lodowaty nie ustawał i po niebie pędził brudne chmury, niewyczerpane.
— Najgorszy właśnie ten przeklęty wiatr — narzekał Broniecki — czego flaga nie zbiła, to wiatr rozniesie. Pustą słomę kosić będziemy. Co tu zresztą gębę psuć na prelekcję? — wszystko djabli wezmą: zboże owoce, łąki. — Wynieść się tylko z kraju, aby na to nie patrzeć! — —
Zbierała rzeczywiście taka pokusa — od drugiej po południu zacięła znowu śnieżyca, a termometr opadł niżej zera. Zima dzika i sroga ogarnęła krainę, jakby miała nad nią prawo na wiosnę, w maju!
Broniecki sposępniał, zamilkł i szukał zajęcia, któreby go odciągnęło od myśli o rosnącej wciąż klęsce. Manieczka spróbowała czytać ojcu na głos jakąś wesołą książkę, ale pan Józef nie słuchał. Trudno było oderwać oczy od trupio-bladego dnia, który wdzierał się przez wszystkie okna. Ucichł gwar życia naokoło dworu; pospała się zapewne służba folwarczna z przymusowej bezczynności; gdy kto czasem przechodził pod oknami, chłop w kożuchu, lub dziewczyna podkasana, okryta fartuchem, widać było, jak nawalił kopny śnieg, powyżej kostek. Przekorne wrony łazić zaczęły blisko domu, radując się z powrotu zimy.
Przed wieczorem pan Józef przerwał nagle czytanie:
— Gdzież poczta? jeszcze nie przyszła? Nie było jeszcze; posłaniec miał ciężką dzisiaj drogę, a może, korzystając z tej wymówki, gdzieś posapał. Odtąd czekano niecierpliwie na przybycie poczty — może przyniesie chociaż wytłumaczenie wrogiego zjawiska przyrody w wiadomościach meteorologicznych dzienników — — albo jaką dobrą nowinę na pociechę? — — albo jeszcze gorsze wieści? — —
O zmroku dopiero służący wniósł do pokoju torbę pocztową nawskroś przemokłą, z której Manieczka dobyła parę dzienników, parę listów z reklamami, obojętnych, i jeden list urzędowy od naczelnika powiatu.
Broniecki wziął skwapliwie ten list rosyjski i po pierwszym rzucie oka na nieznajomy charakter pisma zawołał:
— A! nowy naczelnik powiatu!... Słyszałem już, że mają naszego usunąć — — niezgorszy był sobie — szkoda.
W miarę czytania obruszył się:
— Co takiego?! wzywa mnie do siebie! — Cóż to za nowe mody? — A nie łaska „jego wysokorodja” do mnie przydryndać się z respektem?...
Czytając dalej, Broniecki zmienił wyraz twarzy; już nie zły humor, lecz zaciętość skurczyła mu rysy, rozświeciła oczy. Doczytał uważnie, ze złowrogim spokojem.
— Wyobraź sobie, Maniuś! — — Wzywa mnie, abym się wytłumaczył, na jakiej zasadzie, zwołałem w przeszłym roku w lipcu zebranie „różnych stanów“ dla uchwalenia budowy domu gminnego w Mielnie, który dotychczas nie został przez władzę zatwierdzony!
— To jeszcze tatusia mogą wpakować do kozy, jak pana Stefana! — zawołała żałośnie Manieczka.
— Niech spróbuje! sam by koziołkiem wyleciał z siodła, gdyby się odważył na coś podobnego! Ale widzę z listu, że musiał, bestja, wstrzymać roboty w Mielnie... No, dzisiaj już zapóźno — dowiemy się jutro. — — Przeczytaj-no, Maniuś, gazetę — —
— Jakiś duży artykuł o naszej kolei... czy mam czytać? —
— Właśnie, właśnie! bardzo ważna sprawa.
Dowiedzieli się z artykułu, że skup kolei przez rząd jest postanowiony.
— A, ładna nowina! — zawołał Broniecki — tysiące rodzin polskich na bruk wyrzucone! — — Cóż dalej? — w telegramach z Petersburga?
W telegramach były echa beznadziejnego szamotania się garstki posłów polskich w Izbie państwowej z zażartemi na „inorodców“ projektami prawicy rosyjskiej; szmermele bujnej wymowy za sprawiedliwością i ślepe uderzenia przeważnej siły.
— Mówiłem wtrącił Broniecki — nieszczęścia walą się kupą, a wszystkie stamtąd, od północno-wschodu.
Ale już nie klął, ani narzekał hałaśliwie, jak przeciw dopustom żywiołowym, wobec których nie było innej obrony. Od wrogiej mocy ludzkiej można się obronić. — — Można, ale jak ciężko, gdy ta moc prześladowcza jest codzienną atmosferą, prawem! Praca społeczna, rozwój, postęp — wszystko, w czem inne narody zakładają swą chlubę — dla Polaka jest buntem i katorgą. Żeby przynajmniej ta krwawa praca przynosiła normalne i trwałe owoce. Gdziez tam! Całej siły rąk, całego dnia potrzeba na wykonanie zadań, które w innych krajach szczęśliwszych są dziełem godziny i lekkiego wysiłku. — — Ani czasu na spoczynek, ani na smakowanie słodyczy życia — ani wewnętrznego zadowolenia z wyników. Wszystkie nasze poczynania dla dobra i sławy własnego narodu są nam poczytane za zbrodnie; prześladowani jesteśmy i karani za nasze cnoty obywatelskie; dzieła nasze ścigane są i niweczone za tkwiący w nich grzech pierworodny: krajowy pożytek. — — Jaki wielki naród był kiedykolwiek na takie losy skazany? I gdzie Bóg na niebie?!
Noc przyszła rozpaczliwa, bezsenna, chłostana ciągle przez baty śnieżycy.
Nazajutrz rano śnieg ustał, ale o południu przyjechał Czemski wśród powracającej zawiei. Był już taki nasyp śniegu na ziemi, że stracono poczucie pory roku i zaczęto przywykać do wiekuistej zimy. Zagłada posiewów zdawała się faktem dokonanym.
Nie było nad czem długo się rozwodzić; Bronieccy i Czemski, po przywitaniu, pokiwali tylko smutno głowami, jak ludzie w żałobie. Od przybywającego ze stolicy oczekiwano wyjaśnienia groźnych wieści publicznych. Ale Stefan przywiózł szczegóły jeszcze obciążające; nowe zarządzenia i projekty petersburskie nie liczyły się z elementarnemi potrzebami Królestwa, pomyślane były jak na przekorę interesom i pragnieniom jego mieszkańców, A klęski miejscowe były tamtej burzy centralnej niby ostatnią falą, najdotkliwszą, tą, która godziła bezpośrednio w obywatelskie zamiary gminy i jej gorliwych przywódców. Broniecki pośpieszył z zawiadomieniem Czemskiego:
— A tu mi nowy naczelnik, jakiś z piekła rodem, robi awanturę o przeszłoroczne zebranie u mnie w sprawie domu ludowego w Mielnie. I budowę, zdaje się, wstrzymał.
— Tak — potwierdził Stefan — powiedzano mi na wstępie w Niespusze, że przyszedł z powiatu rozkaz przerwania robót. I nasza szkoła ludowa zachwiana.
— Co znowu?! nie sprzedałeś Niespuchy Godziembie?
— Owszem, sprzedałem, To uparty człowiek ten Godzieba! Tylko przyszło z ministerjum wyjaśnienie, że język wykładowy w szkole projektowanego przez nas typu ma być rosyjski. Więc musimy się zredukować do kursów rolniczych kilkumiesięcznych, które wolno wykładać po polsku.
— Doskonale! — zawołał gorzko Broniecki — to niby wszystko niemożliwe, za co się wziąć w tym kraju!
Spojrzał gniewnie przez okno:
— A śnieg przywala jak na śmierć! — —
Powrócono do klęski najbliżej dotykającej skóry:
— Pewno pan futra nie wziął na tę podróż? — zapytała Manieczka Stefana.
— Nie wziąłem rzeczywiście. Któż mógł się spodziewać takiej pogody?
— No, to katar pewny — trysnął pan Józef niedobitym humorem. — Jak mi teraz kichniesz, Maniuś, będę wiedział, skąd to pochodzi — o!
— Ach, tatusiu! jak można żartować na te ciężkie czasy? — odparła, rumieniąc się, Manieczka.
— Jedyne, co nam pozostaje: pilnować swego nosa — dokończył żart Broniecki.
Ale Czemski osłonił zakłopotanie przez powrót do spraw publicznych:
— A jabym sądził, że nam co innego pozostaje: robota na własną odpowiedzialność. Zacząłem wierzyć w możliwość jakiejś pracy legalnej. Na nic!
— Wyrywasz się znowu do ciupy, Stefeczku! — rzekł pan Józef, mrużąc oczy badawczo.
Stefan odpowiedział zawzięcie i z zapałem:
— To trudno! Nie można ciągle wegetować, albo żyć, jak... no, jak Żyd, dla samych korzyści pieniężnych. Zwiążą mnie, albo nawet sprzątną na dobre — pozostaną miljony, gotowe na to samo. Całego wielkiego narodu nie zwiążą!
— Gdzie ty widzisz ten wielki naród, mój drogi? Jest nas kilku w okolicy, którzy się ruszamy, w kraju — kilkuset. Reszta? — albo śpi, jak za króla Sasa, albo w najlepszym razie robi pieniądze.
— A nie! przepraszam! — zaprotestował Czemski — to pan mówi o sferze najbogatszej — już o stowarzyszeniach średnich i drobnych ziemian trudno to powiedzieć. A miasta? — przedewszystkiem Warszawa? — A lud wiejski?! Powie mi pan, że właśnie tego ludu miljony śpią, a kilkuset się rusza? Ale kto się ocknie i powstanie z ludu, jest odrazu Polakiem najlepszego, twardego gatunku. Dlatego to wspaniała i pyszna dla nas robota — lud budzić! Gdy włościanie wszyscy zrozumieją, co znaczy być obywatelem, w tedy naszą sprawę oprzemy na epoce!
— Racja, Stefeczku — daj gęby. — — Ale manewrujmy tymczasem tak, aby tych wszystkich, którzy lud budzą, którzy myślą, jak ty — nie wyłapano i pod klucz nie zamknięto, bo jak, zabraknie chłopyszków ochoczych, cała robota w łeb weźmie. A chłopyszek ma na wolnem powietrzu inne też chwalebne interesy. Ty, naprzykład, Stefeczku, żenisz się — —
— O, ja pójdę z nim do więzienia — wtrąciła Mańka głosem tak stanowczym, jakby już pora była wybierać się.
— Moja pani najdroższa! — odrzekł szybko Stefan, przyciskając do ust obie ręce narzeczonej.
— Poczekajcie! to zabierzcie i mnie razem, bo jakżebym ja bez was tu wytrzymał? — dodał pan Józef jowialnie.
Tak się pocieszali, na krótko, bo co kto spojrzał przez okna, mroziła mu humor niesłabnąca, tragiczna śnieżyca.
Nagle zawołała Mańka:
— Ktoś jedzie! Przed gankiem zabrzęczała uprząż pocztowa, za którą cicho przesunęły sanie.
— Prawda, zapomniałem! — rzekł Stefan — Godziemba wybierał się tu następnym pociągiem. A że u mnie ani miejsca, ani służby, miał przyjechać pocztą do Sławoszewa.
— Dlaczegóż nie mówiłeś?! — zawołał Broniecki i, uradowany, podążył do sieni.
Ogromny Godziemba, cały ubielony, na szubie, na czapce, na wąsach, wnosił do dworu mróz, ale i otuchę, że można ten mróz opanować, przez śniegi dojechać i nie pozbyć energji.
— Przyjechałem na majówkę... — mówił, zrzucając szubę.
A potem, otarłszy chustką twarz i rycerskie wąsy, przemówił z nawyknienia parlamentarnie:
— Zdaje się, że trafię w myśl wszystkich tu obecnych, serdecznie życząc szczęścia zaręczonej parze.
I ucałował mężczyzn w policzki, a Manieczkę w rękę.
— Zawsze wersalczyk! — odrzekł Broniecki nie bez cienia dobrodusznej ironji. — Lampeczkę gohy, panie Jerzy? na zagrzanie gospodarza?...
— Herbata lepiej to uskuteczni — —
— To, to, to — herbata! Niech cię nie znam, panie Jerzy! Chyba z rumem?
— Jak tam każecie.
Godziemba zwrócił się do Czemskiego:
— A my, panie Stefanie, będziemy zaraz mieli robotę w Niespusze. Telegrafowałem do Wintera; jutro przyjedzie.
— Bardzo dobrze — odrzekł Czemski.
— Jaka tam po śniegu robota! — wmieszał się Broniecki. — Dostaniecie tylko kataru, albo gorszego licha i położycie do łóżek trzech mężów ojczyźnie potrzebnych — o! — A szkołę i tak już djabli wzięli —
— Urwali, ale nie wzięli — poprawił Godziemba — z reszty się znowu złoży. Cała nasza sztuka, panie Józefie, to budować z resztek, które mamy jeszcze w ręku,
— Pięknie — — tymczasem proszą nas do stołu.
W jadalni zaraz wyładowano wszystko, co kto wiedział o sprawach krajowych i miejscowych, samych klęskach.
Cóż na to powiadasz, panie Jerzy? — zapytał Broniecki.
— Ha! uczą nas niecierpliwości... A my ich nauczmy, że nas złapać niepodobna. W pojedynkęby nas zmogli, bo siła osobnika jest ograniczona, ale przeciw gromadzie jednomyślnej nie poradzą. Trzeba być w gromadzie, panie Józefie — — i panie Stefanie.
— Tak — odpowiedział Czemski — co do umówionych działań publicznych. Ale akcja ogólna, myśl całego narodu nie może być biurokratyczna. Składa się z wolnych pomysłów i dążeń indywidualnych.
— Mogłoby tak być w jakiemś wymarzonem społeczeństwie. Ale w naszem? — — Nas gnębi zorganizowany system, trzeba się bronić zapomocą innego zorganizowanego systemu.
— Dobrze to mówić! — rzekł gorzko Broniecki — ale organizuj tu, gdy ci z pod ręki wyrywają robotę. Tak samo, jakbyś chciał siać w tę śnieżycę.
— Wiosna przemoże, nie dziś, to jutro — rzekł Godziemba.
— I pękną więzy — dodał Czemski.
— Bodajby! bodajby! — żyli sobie wszyscy.
— A cóż o wojnie, panie Jerzy? — będzie?
— Kto wie?... J a tymczasem robię wszystko tak, jakbym się jej nie spodziewał.
Umilkli trochę, rozważając.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.