<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

Nastały dni ciężkie dla Teodora, bo na jego niedoświadczone ramiona spadły ciężary, które, przy największém męztwie, podźwignąć było trudno. Matka modliła się, płakała, niepokoiła i, chcąc radzić, na coraz nowe wpadała myśli, jedne od drugich mniéj praktyczne, których wszakże wykonania domagała się z największą niecierpliwością. Trzeba było z jednéj strony pilnować processu z zajadłym Kunasewiczem, który umiał ze składu okoliczności korzystać, z drugiéj starać się o to, aby miejsca i łaski Księcia Kanclerza nie stracić, naostatek biedną matkę uspokajać i pocieszać.
Ponieważ od Kanclerza po kilkakroć przychodziły listy, domagające się powrotu, a odpowiedzi na nie, proszące o zwłokę, najmniejszéj tam nie miały wagi, Łowczycowa więc zażądała od syna koniecznie, ażeby choć na kilka dni do Warszawy pobiegł i ustnie o swém położeniu Kanclerza uwiadomił.
Widząc matkę coraz bardziéj upadającą na siłach, Teodor zwlekał tę podróż pod rozmaitemi pozorami; na ostatek, naleganiom uległszy, postanowił jechać, obiecując powrót jak najrychlejszy. Wiosenne grzęzawice szkaradne właśnie nadeszły: wybrał się więc konno z jednym pacholikiem i małemi jukami, a obrachowawszy zawczasu popasy i noclegi, najkrótszą puścił się drogą.
Pomimo pory, i z powodu błota niedogodnéj dla wędrówek, i do gospodarstwa wiosennego przywiązującéj szlachtę, na gościńcach panował ruch wielki. Widać było z saméj kraju powierzchowności, iż przychodziła chwila wielkiego przesilenia i walki. Szlachta ciągnęła do stolicy jedna, druga do miast powiatowych na zborzyska sejmikowe, na narady... Zwoływali się Hetmańscy a Radziwiłłowscy z jednéj, Familianci z drugiéj strony. Nie rzadko na gościńcach, po gospodach, spotykali się ludzie dwu obozów, pokrewni z sobą, a rozróżnieni politycznemi przekonaniami; przychodziło do rozpraw gorących i do szabel...
Teodor starał się wymijać te zwadliwe gromadki, aby do nich wmieszanym nie być. Z pierwszego rzutu oka łatwo mu było poznać, że Familia była silniejszą, a Hetmańscy przyjaciele rozbici i niepewni.
Stanąwszy w Warszawie, natychmiast pobiegł do pałacu Kanclerza, któremu dano znać o zbiegu. Książę sądził, że mu stanowczo powracał, kazał go zawołać do siebie i rozpoczął od fukania.
— A cożeś asindziéj tam ugrzązł? — zawołał. — A to mi piękny amanuensis! pojechał na dwa tygodnie za urlopem i dwa miesiące siedzi! Dwóm Bogom służyć nie można; ja takiéj służby nie rozumiem... i nie toleruję.
— Mości Książę — odezwał się Teodor — spotkało mnie, czegom przewidziéć nie mógł. Matka jest niebezpiecznie chorą, opuścić jéj nie mogę. Dziad mój w tych czasach zmarł, a pomimo najlegalniejszego testamentu, majątek mi zajechano.
— Kto? gdzie? — zawołał Kanclerz.
— Pisałem do W. Ks. Mości — Podkomorzy Kunasewicz — rzekł Teodor.
— A! ten mi jest potrzebny! — przerwał Kanclerz, — a ja interesu publicznego dla waćpana prywaty poświęcić nie mogę.
— Ale stała mi się krzywda, o pomstę do Boga wołająca! prepotencya niegodziwa...
— To się nie utrzyma — zawołał Kanclerz — sprawiedliwość przyjdzie, teraz zaś temporyzować musisz. Podkomorzy ma w ręku schedę...
— A matka moja! matka! — przerwał z boleścią Teodor.
— Miejcież rozum! — krzyknął Kanclerz — wszystkiego razem nie można dokonać...
Skłonił się do kolan Księcia, według starego patryarchalnego obyczaju, Paklewski.
— Miéj-że W. Ks. Mość politowanie, nie nademną, ale nad biedną, chorą matką moją.
Książę porwał się zniecierpliwiony.
— A ja proszę acana, miéj rozum i cierpliwość! przyjdzie pora na tę sprawę.
— Ja ponoszę straty i szkody, których mi nikt nie nagrodzi — zawołał Teodor...
Kanclerz ramionami rzucił.
— Daj-że mi pokój! nie pora o tém mówić. — Idź do kancellaryi, i zajmij się przejrzeniem korrespondencyi.
Paklewski stał nieruchomy.
— Przybyłem tylko pokłonić się W. Ks. Mości i prosić o przedłużenie urlopu; matkę mam chorą.
Posłyszawszy to Książę, z niecierpliwością cisnął papierami, które trzymał w ręku, o stół, odwrócił się i krzyknął popędliwie i rozkazująco:
— Nie tylko urlop, daję acanu zupełną dymissyą; idź i nie powracaj. Daj mi pokój.
Teodor, przerażony tym wyrokiem, który za sobą ciągnął utratę łaski i protekcyi Kanclerza, stał chwilę osłupiały. Kanclerz przewracał papiery z niecierpliwością i gniewem, kilka na ziemię spadło, a te instynktem Paklewski pośpieszył podnieść i położyć na stole. Kanclerz, którego twarz namarszczona gniewu była pełną — spojrzał nań.
— Żal mi acana — zawołał porywczo — ale dwóm Bogom się nie służy! nie! to trudno.
— Mości Książę — odparł, ośmielony położeniem zdesperowaném Paklewski — mimo całego mego oddania się W. Ks. Mości, matki dlań poświęcać nie godzi się; Bóg niech mi będzie sędzią.
Spojrzał Książę i — złagodniał.
— No, to jedź — rzekł — do matki, a gdy ozdrowieje, czego życzę i spodziewam się, wracaj co tchu. — Weź z kassy pięćdziesiąt czerwonych złotych, czasu nie trać.
— Nie trać czasu, — powtórzył, — a bądź co bądź, do sejmu jeszcze obejdę się jako tako, przed sejmem tu musisz być.
Księcia pocałowawszy w rękę, miał odejść, gdy, ten rzucił mu stos listów.
— Choć te mi dziś wyexpedyuj! — dodał — a potém powrócisz do matki. Matka ma większe prawo ode mnie.
Tak tedy powiodło się, mimo znanéj surowości Kanclerza, wyjść od niego obronną ręką. Teodor siedział kawał dnia i część nocy, listy popisał, zaniósł je odczytać Księciu, uzyskał dla wszystkich approbatę, a nazajutrz rano siadał na konia do powrotu...
Przez stolicę pełną a wrzawliwą, w któréj ledwie kąt znaléźć było można, przesunął się tylko, nie widząc nic. Chciał wprawdzie dowiedziéć się o Starościnę, lub Generałową i zobaczyć Lolę; ale trudno było naprędce się wypytać, — czas naglił: musiał biedz nazad do Borku.
W ciągu tych kilku dni krótkich, zostawiona sama sobie i myślom niespokojnym, Łowczycowa z płaczu i troski rozchorowała się mocniéj, i syn znalazł ją w łóżku z rodzajem gorączki, z wypieczoną twarzą, kaszlącą. Wstała na jego przybycie, ale pod wieczór musiała się położyć znowu.
Nie będąc pewnym, czy doktor Clement w Warszawie jest, czy w Białymstoku, Teodor drugiego dnia konno pojechał do Choroszczy, dowiedziéć się o niego, i uradował się, słysząc, że właśnie przybył na parę tygodni. Żydka więc popchnął doń z prośbą, aby chorą matkę jego odwiedził.
Clement się tegoż dnia stawił, ale tak, jakby gość, z dobréj woli przybywający w odwiedziny. Łowczycowa w łóżku była.
— A cóż to mi pani chorujesz! — odezwał się Francuz, wesołego udając i przysiadając się do łóżka. — Co to jest? wiosenny katar??
Począł examinować, nakazał ciepło i spoczynek, nadewszystko dobrą myśl i unikanie frasunku, które lekarze, jakby na szyderstwo, wszystkim przepisują pacyentom.
Gdy potém na dziedziniec wyszli z Paklewskim, Clement się zachmurzył i dopytującemu synowi odpowiedział frasobliwie: — Niéma niebezpieczeństwa, niéma nawet choroby, ale życia jest mało, siły wyczerpane, a ja na to nie doktor — Pan Bóg chyba.
Ciągnąć się to będzie, ulgę przynieść trudno. Powtarzam ci jednak, że niebezpieczeństwa niéma. Czuwać potrzeba nad tém, aby gwałtownych wzruszeń nie miała.
Zagadał potém doktor o interesach Hetmana i po raz pierwszy wydał się z tém, iż życzyłby zgody z Familią, bo na żaden sukces rachować nie można było.
— Macie państwo do tego najdzielniejszego w świecie pośrednika w osobie pani Hetmanowéj — odezwał się Teodor. — Któż może przemówić do wujów, do sióstr ciotecznych, do Stolnika nawet, skuteczniéj nad nią?
— A tak — odparł doktor — a jednak wolałbym, żeby ta zgoda szła przez męzkie ręce. Kobiety nic przez pół robić nie umieją, tu zaś z konieczności połowiczne ustępstwa z obu stron nastąpić muszą.
— Ja o tém sądzić nie mogę — odezwał się Paklewski — ale, o ile z konjunktur mi znanych wnieść się daje — myślałbym, że połowicznemi ustępstwami Familia się nie zaspokoi. Zapóźne są układy, i dziś ona od Hetmana prostéj adhezyi zażąda, bez warunków...
Doktor spojrzał nań. — Czyż-by z nami już tak źle być miało? — zapytał.

— Ja nic nie wiem; są to moje, może fałszywe pojęcia — zakończył Teodor; — zdaje mi się, z charakteru Kanclerza wnosząc, który jest głową partyi, że po nim najmniejszych ustępstw spodziewać się nie można.
„Nazywam się Makary Szóstak.“
— Ale Wojewoda Ruski? — podchwycił doktor.

— Wojewoda tak dobrze, jak cała rodzina, dobrowolnie się poddał pod stér Kanclerza: sam przez się więc nic nie uczyni.
Clement smutnie głowę opuścił.
Najpiękniejsza wiosna najsmutniéj w świecie upływała dla Paklewskiego, który albo siedział w papierach processowych, lub, około matki pobywszy chwilę, godzinami spoczywał w ganku, patrząc na lasy i słuchając gruchania gołębi.
Nie było do kogo przemówić słowa. Krótkie na godzinę wycieczki do O. Elizeusza — pociechy nie przynosiły; staruszek po-za wszystkiémi téj ziemi przemijającemi jasnościami widział zawsze czarne głębie smutnego końca wszech rzeczy.
Wśród téj czczości życia, Teodor myślał czasem o — Loli, ale przypomnienie jéj przychodziło i przechodziło, jak błyskawica.
Jednego dnia, gdy tak w ganku, zapatrzony na lasy, męczył się z sobą, tentent posłyszał i u bramy pokazała się mu postać wcale nieznana. Szlachcic był chudy bardzo, wysoki, przygarbiony trochę, z wąsami siwiejącemi, na tęgim koniu dzikiéj maści, w rząd rzemienny przybranym, bez żadnéj komitywy, sam jeden.
Twarz długa, z przymrużonemi oczkami, wyraz miała poczciwy, łagodny, smutny trochę a roztropny. Wydawał się niepewnym jakoś, czy się u wrót zatrzymać, czy wjechać, czy je pominąć?
Ubranie, szabla, koń, — wszelki przybór dostatniego oznaczał szlachcica. Dziwno było, że nawet sługi z sobą nie miał żadnego.
Zobaczywszy go tak wahającego się, Teodor, a domyślając się, że pobłądził i pytać o co zechce, wstał z ganku i sam naprzeciw poszedł ku wrotom. Widząc to przybyły, który z ciekawością wielką się wpatrywał w Paklewskiego, począł téż z konia zsiadać. Nim zagadali do siebie, jak to się często zdarza, już obaj poczuli pewną sympatyą dla siebie. Szlachcic podróżny miałbo cóś wielce przyciągającego w wyrazie ust — w całéj twarzy staréj, nie pięknéj, lecz pełnéj dobroci.
Gdy Paklewski się zbliżył, postąpił ku niemu powoli, ciągle się przypatrując i począł głosem, równie jakimś łagodnym, jak usta, z których wychodził:
— Daruj-że mi, miłościwy panie a bracie, że cię oto najeżdżam i pokoju ci nie daję zażyć. — Śmiech się przyznać... zabłądziłem!!
Mówił to dobrodusznie tak, że można mu było uwierzyć, ale rumieniec słaby zdradzał jakiś stan ducha, coś niepokoju, budzącego podejrzenie.
Nazywam się Makary Szóstak, niegdyś Rotmistrz — mówił daléj stary, uśmiechając się. — Przyjechałem do Choroszczy w myśli odwiedzenia pana Porfirego Pęczkowskiego, dawnego towarzysza broni; wskazano mi drogę do Stawów, a ja, zamiast do nich, nie wiedziéć dokądem się dostał.
— Nie tak bardzo z drogi — rzekł Teodor — jednak od nas z Borku ścieżyna lasem taka błędna, że chyba panu Rotmistrzowi przewodnika dam.
Mówiąc to, począł sobie Paklewski przypominać po szlachecku wszystkich Szóstaków, o jakich kiedy słyszał w życiu, i wpadło mu na myśl, że Starościna i Generałowa były z domu Szóstakówny.
— A może-byś pan Rotmistrz koniowi wypoczął — rzekł dobrodusznie.
Do Stawów kawał drogi, ale przed wieczorem zawsze stanąć można. Wprawdzie uboga to chata, i matkę chorą mam, przyjąć gościa nie mogę bardzo wspaniale; ale dobrém sercem, jeśli nie wzgardzisz... — Rotmistrz mu podał obie ręce.
— Z duszy serca wytchnę u was, a jeśli mi dacie szklankę mleka, to już najlepiéj przyjmiecie mnie...
Teodor na parobczaka krzyknął, aby konia wziął, i szedł z Rotmistrzem do ganku. Stary się ciekawie rozglądał dokoła.
— Niéma tu u mnie na co patrzéć — rzekł Paklewski, — okolica, jak to zwykle Podlaska, więc płaska a smutna...
— A! mój dobrodzieju — począł Rotmistrz wesoło — ja tam nie wiem, jak drugim, ale mnie, to żebyś do najpuściejszego kąta na ziemi naszéj zaprowadził, wszędzie mi się wydaje ładnie i miło. Może to być, żem ja w ciągu życia tylko po téj ziemi wędrował z końca w koniec, że się po niéj długie lata posiały, ale mi najpiękniéj u nas. Pan Bóg dla nas stworzył te równiny i te lasy, których my nie szanujemy, i te pólka, i te moczary, do naszego humoru, do naszéj myśli — nigdzie-by nam lepiéj nie było...
Zasiedli w ganku.
— Jam się panu Rotmistrzowi nie przedstawił — rzekł Paklewski — jestem Teodor Paklewski, wieś nazywa się Borek.
Rotmistrz patrzał nań.
— Gospodarzysz tak na zagonie za młodu?? — spytał.
— A! nie; ani się na roli i gospodarstwie znam — śmiejąc się smutnie, rzekł Teodor — mam miejsce w kancellaryi Księcia Kanclerza, ale mnie Bóg dotknął słabością matki, no — processem. Chwilowo muszę na wsi siedziéć.
Wolno mi spytać pana Rotmistrza: czy nie jest w pokrewieństwie ze znajomą mi Starościną Kupiską i panią Generałową?...
— W pokrewieństwie! — zawołał z głośnym śmiechem Rotmistrz, — ten cudak, Starościna sentymentalna, i piękna pani Generałowa, toć są mi — rodzone siostry!
Teodor aż się z ławy zerwał na tę wiadomość.
— Możeż to być! — krzyknął uradowany.
— Najprawdziwsza prawda! — rzekł Rotmistrz — ale, czekaj-że asindziéj, coś sobie przypominam. Paklewski! Starościna mówi ciągle o jakimś pięknym chłopcu tego nazwiska, który ją od śmierci uratował.
Roześmiał się Teodor i zarumienił.
— A! a! niebezpieczeństwa tam nie było najmniejszego, śmierć nie groziła, tylko kąpiel nieprzyjemna.
— Toż-to asindziéj wybawicielem! — począł Szóstak — a tom mu winien nawet nie mało za siostrę, bo pewnie-by nikt dla niéj dziś do wody nie poszedł, choć swojego czasu — trudno uwierzyć temu — jak anioł była piękną.
Paklewski, mocno wzruszony spotkaniem, zabrał się do jak najgościnniejszego przyjęcia, a gdy Rotmistrz przyniesione mleko pił, pobiegł z wiadomością do matki.
Dla niéj gość ten był więcéj niż obojętnym, ale — przyjąć było trzeba.
Teodor zaprosił na kawę, radził konia napoić i popaść; Szóstak się zgadzał na wszystko. Zdawał się dziwnie dobrym i przyjacielskim człowiekiem, a że, obyczajem swego czasu, cały świat znał, szlachtę wszystką, jéj sprawy, kolligacye, stosunki, — łatwo było się z nim rozmówić.
Rozmawiając tak, gdy znowu o Starościnie i Generałowéj wspomnieli, Teodor miał odwagę zapytać: czy Generałówna za mąż nie wychodzi.
— Wyszła-by dawno, gdyby chciała — odparł Szóstak, — ale to koziołek jest uparty, a co tam po téj główce chodzi, jeden Bóg wié! Projektów u Starościnéj i matki mnóztwo, tylko z Lolą ciężka sprawa! Nie narzucić jéj męża. A, przyznam się, — dodał Rotmistrz, — że narzuconym jéj być-bym nie chciał, bo to drapieżne stworzenie.
Teodor nie badał więcéj. Podano kawę.
— Mówiłeś mi asindziéj o processie — odezwał się Rotmistrz — ja, stary próżniak i obieżyświat, po trosze o wszystkiém słyszę; czy nie o Bożyszki po Wojewodzicu wodzicie się z Kunasewiczem?
— Toć pan Rotmistrz słyszał?
— Słyszałem; Kunasewicz — obrotna sztuka, a bez sumienia; znam go! znam! nie od dziś! miałem i ja z nim do czynienia!
— Zajechał mi Bożyszki! — westchnął Teodor.
Rotmistrz, wpadłszy na ten przedmiot, z nadzwyczajną ciekawością słuchał, przyglądał się mówiącemu, i zdawał niezmiernie czujny a baczny...
— A książę Kanclerz — odparł — nie pomógłże-by wam do odzyskania ich?
— Mam obietnicę pomocy, ale, nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje — westchnął Paklewski — tymczasem mi się matka zagryza, a Książę menażuje Podkomorzego, bo mu do sejmików potrzebny...
— Ale cóż u kaduka! — odezwał się Rotmistrz gorąco — jak-byście to wy nie mogli znaléźć przyjaciół w pomoc do odzyskania Bożyszek?
— Ja? przyjaciół!! — wykrzyknął Teodor. — Ja! quo titulo!
— Nie może być lepszy tytuł nad ten, że Podkomorzego pół powiatu nienawidzi, wszystkim się dał we znaki; drudzy mu dworują, bo się go boją.
Rotmistrz się zamyślił.
— A czemuż-byś asindziéj nie korzystał z tego — dodał — żeś Starościnę z wody wyniósł? Dla Starościnéj Generałowa zrobi, co ona każe, bo Starościnkę i kocha, i potrzebuje jéj; dla Generałowéj uczyni, co ona zaordynuje, jéj mąż, bo jest u niéj pod pantoflem; no — gdybyś słowo szepnął, Generał-by dał ludzi ze swéj kommendy, choć przebrawszy; szlachty-by się dozbierało; nocą na Bożyszki wpaść!!
Paklewski słuchał z niedowierzaniem, obojętnie.
— To romanse są, panie Rotmistrzu, — odezwał się — niéma o czém mówić.
Stary spojrzał nań, i po chwili odezwał się:
— A ja mówię, że to nie są romanse. — Wstał przy tych słowach i rękę wyciągnął do Paklewskiego.
— To nie romanse — odezwał się — ale asindziéj mi swym romansem klina zabiłeś. Co mam w bawełnę zawijać? jam tu nie zbłądził, anim do Stawów jechał, ale wprost do Borku. — Powiem otwarcie: moję najdroższą siostrzeniczkę zbałamuciłeś — nie rumień się i nie wstydź. Ja ją kocham, to dziecko, jak swoje; z duszy mi jéj żal; lata uchodzą... trzeba was pożenić!!
Teodor przez stół się rzucił ku niemu, nie mogąc wyrazów znaléźć na podziękowanie. Rotmistrz siadł, jakby mu okrutny ciężar spadł z serca.
— Radźmy — rzekł; — aby Generał i Generałowa przyjęli was za zięcia, trzeba Bożyszki odzyskać. Ja dałem słowo Loli, że do tego dopomogę. Musimy się wziąć w kupę...
— Gdybyśmy je nawet zajechali, mój najłaskawszy dobrodzieju — począł Teodor, któremu nadzieja wróciła życie młodzieńcze — przypuściwszy że na niespodziewających się wpadniem i zajmiemy, jak-że się utrzymać? Kunasewicz ma swoich... to będzie wojna bez końca.
— Jako żywo! — odparł Rotmistrz — ja to biorę na siebie; zajazdem skończymy interes. To moja rzecz.
— Jak?!
— O! jak!! tego nie powiem — odezwał się Szóstak — asindziéj mnie nie znasz, ale, daję słowo, możesz mi zaufać... Skończymy interes — po szlachecku...
Trudno to; — dodał — gdy się żyje w jakim kraju, trzeba jego obyczajem iść i do niego się stosować.
Teodor w ramię go pocałował.
— Jakże to będzie? — powtórzył.
Rotmistrz oddał mu uścisk.
— Nie powiem! — rzekł stanowczo — niech ci to starczy, że — po szlachecku...
Pokręcił wąsa Szóstak.
— Kiedy już, chwała Bogu, pierwsze lody połamane, niechaj mojego konia rozkulbaczą, i nim z Choroszczy ludzie przyjadą, każ-że mu derkę dać, a owsa zasypać... musimy się rozgadać obszernie, zatém nocuję. Matce sobie powiedz, jak i co chcesz, aby jéj nie trwożyć...
Rotmistrz już był jak w domu; Teodora wyprawiwszy do matki, sam poszedł do stajni, pewien, że tam go posłuchają.
Gdy się w progu ukazał Teodor, Łowczycowa, niespokojna z powodu przedłużonych odwiedzin nieznajomego, rzuciła nań okiem trwożném i zdziwiła się, widząc go tak dziwnie rozweselonym, jak oddawna nie był. W pierwszéj chwili wzięła mu to za złe i płochość.
Przyszedł całować jéj ręce, cały drżący.
— Niech się matusia nic nie pyta — rzekł — tylko mi wierzy, że — że mam nadzieję odzyskania Bożyszek.
Ten nieznajomy gość, o którym mi mówić wiele nie wolno, to prawdziwy anioł, z nieba zesłany!
Paklewska się przelękła. Jak osłabieni i chorzy zazwyczaj, dobrą nowinę przyjęła z trwogą. Uspokoił ją syn. Chciała dopytać coś więcéj; powtórzył jéj, że znalazł pomoc do odzyskania Bożyszek, a robota musiała do czasu być tajemnicą.
Gdy późniéj Teodor wyszedł, chwyciła za różaniec i z gorączkową pobożnością modlić się na intencyą syna zaczęła, modlić się i Bogu dziękować.
Szóstak, wróciwszy ze stajni, zkąd sam parobka wysłał do Choroszczy po swoich ludzi, gospodarza o to nie spytawszy, zamknął się z nim w jego pokoju na radę.
Z rozmaitych półsłówek Rotmistrza przekonywał się Paklewski, że cała ta sprawa była dziełem pięknéj Loli. Ona wujaszka przeciągnęła na swą stronę, ona przez niego wymogła na ojcu, że ludzi dać obiecał, ona w ostatku starego Szóstaka wypędziła do Borku, aby Teodora wyciągnął ztamtąd, i zmusił do działania. Rotmistrz był przez nią zupełnie zawojowany.
Poczciwy człeczysko wziął to do serca tak, iż się nie wahał nawet dyssymulować tu przybywszy, i grać małą komedyą, co, prawda, nie długo trwało, ale go wiele kosztowało.
Stanęło na tém, iż razem z Rotmistrzem jechać miał do niego Teodor, do Przewałki, gdzie spiskowi powoli ściągać, jednać, zmawiać się ze szlachtą mieli.
W Bożyszkach, jak Rotmistrz z pewnością utrzymywał, nie było więcéj nad dwudziestu ludzi, lichych coś samopałów, trochę zardzewiałych szabel i okutych kijów, z jednym moździerzem, który huknąć mógł, ale nikomu nie szkodził, chyba tym, co go zapalali.
Największa tam panować miała securitas i nieopatrzność. Oboje Podkomorstwo, ze starszymi dwoma synami i czeladzią, mieli się znajdować we dworze. Rotmistrz, dla uspokojenia Teodora, który się obawiał jakiego krwi przelewu, przysięgał, że Kunasewiczowie za pierwszym wystrzałem ujdą, a ludzie się trzymać nie będą, że co najwięcéj kilka guzów nabić się może...
Szóstak był tak swojego pewny, że mówić nawet nie dozwalał i zagadywał ciągle.
— Spuść się na mnie, ja już raz zajeżdżałem Rzeczycę sam, a drugi raz z Jewłaszewiczami Horodyszcze. Zresztą Rotmistrzem byłem, komendę biorę.
Drugiego dnia, mimo słabości, Łowczycowa z łóżka wstała, bo chciała koniecznie widziéć tego zbawcę, w którego jéj trudno było uwierzyć — Rotmistrz pozyskał ją sobie łatwo, ale wydobyć z siebie nie dał nic nad to, że Teodorowi sprzyja z duszy — i pomoże mu skutecznie. Śpieszył potém tak Szóstak, że do dnia wyruszyli w drogę do Przewałki, wioski, którą ów z dawna od Księcia Wojewody zastawą trzymał, choć z Nieświeżem, z powodu Bohusza, Podwojewodziego Wileńskiego, był nie dobrze.
W Przewałce, położonéj wśród lasów, folwark był ogromny, niegdyś dla Hetmana Radziwiłła zbudowany na łowy; Rotmistrz, tu gospodarując, po swojemu go sobie urządził.
Służba była na-pół po wojskowemu poodziewana, ordynanse szły jak w regimencie, rygor i porządek wielki, a miłość dla starego pana większa jeszcze. Na obiad bęben wołał, bębniono na wieczerzę, myśliwstwo było znaczne, broni dostatek, psy osobliwe, piwnica obficie zasposobiona, dostatek wielki, życie obfite, ale proste i skromne. Bab téż się kręciło może nadto, jak na dwór kawalerski; lecz w większéj części były stare i niepowabne. Jak tylko tu stanęli, wnet posłańcy się rozbiegli, na polowanie zapraszając.
Zdaje się, że i do takich rozesłano listy, którzy nigdy w życiu ze strzelbą do czynienia nie mieli, lecz że u Rotmistrza żyło się wesoło, jadło dobrze, jechał każdy z ochotą dla kompanii.
Na dzień naznaczony, jak się zaczęły toczyć wózki, kałamażki, dryndy różnego rodzaju, bryki, nawet wozy, do południa temu końca nie było. Śniadanie stało zastawione od rana, a o polowaniu ani mowy. Z południa dano obiad, który trwał do późnego wieczora, choć misy dawno opróżniono, bo siedziano przy kieliszkach i gąsiorkach, i doczekano się przy nich wieczerzy. Tu tedy, inter pocula, nader zręcznie, ot tak, wypadkiem, zaczęła się rozmowa o Kunasewiczu. Dobrani goście psy na nim wieszali. Rotmistrz zagaił, że to niegodna powiatu i szlachty rzecz, by sierotę, siostrzeńca, dozwolić mu odzierać, wywłaszczać i gnębić. Przystali na to wszyscy. Szóstak dopiéro Paklewskiego im, jako pokrzywdzonego i do serca a szabel obywatelskich odwołującego się, przedstawił, dodając po cichu, iż Generał kilkudziesiąt ludzi zbrojnych da na poparcie.
Wszyscy się poczęli sponte wiązać słowem szlacheckiém, że gromadnie z Paklewskim i Szóstakiem pójdą. Zaczęto przypominać wszystkie sprawy Podkomorzego: jak to on z tamtego zdarł summę, u drugiego kawał lasu wyprocessował, innemu grunta zabrał, i t. p. Siła się wielka znalazła pokrzywdzonych, zemście radych, i z wielkim ferworem gotujących się wystąpić.
Słowem, poszło wszystko, jak po maśle, a Rotmistrz o jedno się frasował, aby w zmowie będący nie zdradzili się słowem jakiém gorącém przedwcześnie. Dla tego zdawało mu się najbezpieczniéj przyśpieszyć wyprawę, i dzień naznaczono tak blizki, jak tylko było można, aby od Generała obiecany sukkurs nadciągnął.
Dla szlachty, w któréj tradycyach były zajazdy, bo mało kto w życiu swém nie uczestniczył w czémś podobném, nie słyszał, nie miał z rodziny kogoś postrzelonego lub zabitego, — była to sprawa nader zwyczajna; dla Teodora wydawała się niemal poczwarną. Wychowany w innych już pojęciach prawa i sprawiedliwości, niepokoił się tém, jak występkiem, do którego był zmuszony rękę przyłożyć. Myśl ta, że rodzona ciotka znajdować się miała w domu, na który on zbrojną ręką napadał, że ktoś z krewnych mógł paść ofiarą — dręczyła go. Rotmistrz się śmiał z tego symplicyuszowstwa.
— Ale, mój miły, poczciwy a niewinny kawalerze! — wołał, słuchając tych skrupułów — zważ, że oni ci przecie pierwsi twoję wieś armata manu zajęli gwałtownie; byka za indyka... Wiedzieli, że im się może zapłacić równą monetą.
Ciocia pierzchnie, ręczę, w porę; kuzynkowie drapną, i krwi nie pociecze ani kropla. —
Im się więcéj zbliżała chwila fatalna, tém Paklewski stawał się niespokojniejszym, tak, że Rotmistrz namyślał się już, czy go w Przewałce niezostawić. Chciał jednak podzielać niebezpieczeństwo Teodor, i nie dał się usunąć. Nazajutrz miano, o zmroku, w lasach pod Bożyszkami się zbierać. Rotmistrz dawał ordynanse, ożywiony niezmiernie, i w tak dobrym humorze, iż weselem swém wszystkich do wesołości przymuszał...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.