Han z Islandyi/Tom I/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Julia.
Czy sądzisz, że się jeszcze kiedy zobaczymy?
Romeo..
Nie wątpię o tem wcale. Wszystkie te troski staną się miłym przedmiotem rozmowy przyszłych dni naszych.
Schakspeare„Romeo i Julia“.

Zgasła już latarnia munckholmskiego zamku, a na jej miejscu błyszczał zdaleka hełm żołnierza straży, jakby gwiazda ruchoma, odbijając promienie wschodzącego słońca, kiedy Schumacker, oparty na ramieniu swej córki, zszedł podług zwyczaju do ogrodu, otaczającego jego więzienie. Oboje niespokojną noc spędzili; starzec nie śpiąc wcale, młoda dziewica przyjemnym oddając się marzeniom. Przechadzali się jakiś czas w milczeniu, wreszcie przerwał je starzec, zwracając na swą córkę spojrzenie poważne i smutne.
— Rumienisz się i sama do siebie uśmiechasz — rzekł — szczęśliwą jesteś, Ethel, bo nie rumienisz się za swoją przeszłość, a do przyszłości uśmiechasz.
Ethel zarumieniła się jeszcze bardziej, a uśmiech znikł z jej ust koralowych.
— Panie i ojcze mój — rzekła zmieszana — przyniosłam książkę Eddy.
— A więc czytaj ją, moja córko — rzekł Schumacker i w głębokiem pogrążył się marzeniu.
Po chwili, ponury więzień, siedząc na czarnej skale, na którą ciemna jodła cień swój rzucała, słuchał słodkiego głosu dziewicy, znajdując w tem rozkosz, jaką podróżny widzi w szmerze strumyka, w którym czerpie życie dla siebie.
Ethel czytała o pasterce, co wzgardziła królem dopóki nie dowiódł, że był dzielnym wojownikiem. Książę Regner Lodbrog otrzymał jej rękę dopiero po zwycięztwie, odniesionem nad rozbójnikiem z Klipstadur, Ingolphem Tępicielem.
Nagle odgłos kroków po liściach przerwał czytanie, Schumackera zaś wyrwał z zamyślenia. Porucznik Ahlefeld wyszedł z po za skały, za którą siedzieli. Ethel spuściła oczy, poznawszy tego, co tylko przeszkadzać umiał, — oficer zaś zawołał:
— Na honor, piękna panno, twemi czarującemi ustami wymówiłaś imię Ingolpha Tępiciela; słyszałem je i zdaje mi się, że to mówiąc o jego potomku, Hanie z Islandyi, doszłaś pani aż do niego samego. Panny lubią bardzo rozmawiać o rozbójnikach. A właśnie o Ingolphie i jego rodzie wiadome mi są historye bardzo ciekawe, chociaż i przestraszające zarazem. Ingolph Tępiciel miał tylko jednego syna, zrodzonego z czarownicy Thoarki; syn ten również miał jednego tylko potomka, także z czarownicy. Od czterech wieków rasa ta zawzięła się na zgubę Islandyi, wydając zawsze pojedyńczą tylko latorośl, z której wyrastała jedna tylko gałąź. Z tego szeregu dziedziców, piekielny duch Ingolpha doszedł zdrów i cały do sławnego Hana z Islandyi, który zapewne przed chwilą miał szczęście zajmować dziewicze pani myśli.
Oficer zatrzymał się chwilę. Ethel milczała zakłopotana, Schumacker zaś ze znudzenia. Ucieszony, że go słuchano przynajmniej, oficer mówił dalej:
— Rozbójnik z Klipstadur nie zna innego uczucia prócz nienawiści do ludzi; innych zabiegów jak żeby im szkodzić...
— To mędrzec! — przerwał nagle starzec.
— Żyje zawsze sam jeden — ciągnął dalej porucznik.
— Szczęśliwy! — rzekł Schumacker.
Porucznik ucieszony był tą dwukrotną odpowiedzią, która zdawała się upoważniać go do dalszej rozmowy.
— Niechaj nas strzeże bóg Mithra — zawołał — od takich mędrców i od takich szczęśliwych! Przekleństwo dla złośliwego wiatru, który przypędził do Norwegii ostatniego szatana Islandyi. Źle się wyraziłem, nazywając wiatr złośliwym, ponieważ, jak powiadają, szczęście posiadania Hana z Klipstadur winni jesteśmy jakiemuś biskupowi. Jeśli można wierzyć podaniu, kilku włościan islandzkich znalazło na górze Bessested małego Hana, który był dzieckiem jeszcze; chcieli go zabić, jak Astyages zabił lwiątko z Baktryany, ale biskup Scalhat oparł się temu w nadziei, że z dyabła uczyni chrześcijanina. Dobry biskup użył wszelkich środków, aby rozwinąć tę piekielną inteligencyę, zapomniawszy, że w cieplarni Babylonu cykuta nie zamieniła się w lilię. To też szatański młodzieniec wypłacił mu się, uciekając jednej pięknej nocy na pniu drzewa przez morze, postarawszy się przedtem, aby mu przyświecał w drodze pożar biskupiego zamku. Otóż to, w jaki sposób, według starych prządek Norwegii, Islandczyk ten, który, dzięki swemu wychowaniu, jest zupełnym potworem i skończonym bandytą, przybył do Norwegii. Od tego czasu, zawalenie kopalni w Faroer, przyczem trzystu robotników śmierć znalazło; zrzucenie ruchomej skały Golyn na wieś, po nad którą się wznosiła; zawalenie się ze skał mostu Broen, wraz z przechodzącymi podróżnymi; spalenie katedry w Drontheim; gaszenie nadbrzeżnych latarni morskich podczas burzliwych nocy i mnóstwo zbrodni i morderstw, o których najlepiej powiedzieć mogą jeziora Sparbo i Smiasen, groty Walderhoga i Rylassa, albo wąwozy w Dohrefield, — oto dzieła wymownie świadczące o pobycie w Drontheimhuus tego Arymana wcielonego. Stare kobiety twierdzą, że po każdej zbrodni jeden włos więcej na jego brodzie wyrasta; w takim razie broda ta musi być gęstszą niż u najstarszego maga asyryjskiego. Piękna pani zechce przeto wiedzieć, że rząd niejednokrotnie starał się schwycić człowieka, któremu broda tak rośnie...

— I wszystkie te usiłowania były daremne? — rzekł Schumacker z tryumfującem spojrzeniem i ironicznym uśmiechem. — Winszuję wielkiemu kanclerstwu!

Oficer nie zrozumiał sarkazm u byłego wielkiego kanclerza.
— Tak trudno dotąd było schwytać Hana, jak kiedyś Horacyusza nazwanego Koklesem. Starzy żołnierze, młodzi żandarmi, wieśniacy, wszystko to ginie, albo przed nim ucieka, To prawdziwy szatan, którego równie trudno uniknąć, jak i dogonić; największe szczęście, jakie może spotkać szukających, jest nie znaleźć go.
Łaskawą panią — mówił dalej, siadając poufale obok Etheli, która przysunęła się do ojca — dziwią zapewne wszystkie szczegóły, dotyczące tej nadnaturalnej istoty. Podania te zebrałem nie bez zamiaru. Zdaje mi się, i byłbym nader szczęśliwym, gdyby moja zachwycająca słuchaczka jednego ze mną była zdania, że przygody Hana mogłyby dostarczyć treści do wybornego romansu, w rodzaju przepysznych opisów panny Scudery, Artamena albo Cieli — których przeczytałem dopiero sześć tomów, — będących w moich oczach prawdziwem arcydziełem. Trzebaby, rozumie się, złagodzić nasz klimat, upiększyć podania, zmienić nasze imiona barbarzyńskie. Wtedy Drontheim przemieniłby się w Dartinianum, otaczające go lasy, na skinienie mej czarodziejskiej pałeczki, stałyby się cudnemi gajami, poprzerzynanemi przez tysiące strumyków, daleko poetyczniejszych, niż nasze brzydkie potoki. Czarne i głębokie jaskinie ustąpiłyby przed zachwycającemi grotam i ze złoconych kamieni i muszli lazurowych. Jedną z tych grot zamieszkiwałby sławny czarnoksiężnik Hannus z Thule... Bo przyznasz pani, że imię Hana z Islandyi wcale nie głaszcze uszów. Olbrzym ten (bo jakżeby bohater takiego dzieła nie był olbrzymem?), olbrzym więc ten pochodziłby w prostej linii od bożka Marsa... (Ingolph Tępiciel nie przedstawia nic dla wyobraźni) i od wróżki Theony (wszak zręcznie zmienione imię Thoarki?) córki Sybilli z Cumes. Hannus, wychowany przez wielkiego maga w Thule, uciekłby z jego pałacu na wozie, zaprzężonym w dwa smoki. Bo trzeba być bardzo ograniczonej wyobraźni, aby poprzestać na prostem podaniu o pniu z drzewa. Przybywszy pod łagodne niebo Dartinianum i upodobawszy sobie ten kraj czarujący, wybrałby go za mieszkanie i teatr swoich zbrodni. Nie byłoby łatwo odmalować rozboje Hana, a dla złagodzenia okropności, potrzebaby wymyśleć jaki romans. Pasterka Alcippa, naprzykład, pędząc swoje jagnięta przez gaj mirtów i drzew oliwnych, spotkałaby olbrzyma, który natychmiast ulega potędze jej oczów. Ale Alcippa kocha pięknego Lycidasa, oficera z milicyi, stojącej na kwaterze w jej wiosce. Olbrzyma rozgniewałoby szczęście setnika, setnik zaś nie mógłby znieść natarczywości olbrzyma. Pojmujesz pani, że wybujała wyobraźnia mogłaby otoczyć wielkim wdziękiem przygody Hannusa. Założyłbym się o moje buty krakowskie przeciw parze trzewików, że przedmiot ten, obrobiony przez pannę Scudery, oczarowałby wszystkie damy w Kopenhadze...
Słowo to wyrwało Schumackera z ponurego zamyślenia, w jakiem był pogrążony przez cały czas popisywania się porucznika dowcipem.
— W Kopenhadze? — zapytał nagle. — Panie oficerze, co w Kopenhadze zaszło nowego?
— O ile wiem, to nic, na honor — odpowiedział porucznik — chyba to, że król zezwolił na ważne małżeństwo, zajmujące obecnie oba królestwa.
— Jak to! — przerwał Schumacker — jakie małżeństwo?
Zjawienie się czwartej osoby zatrzymało odpowiedź na ustach porucznika.
Wszyscy zwrócili oczy na wchodzącego. Ponura twarz więźnia rozjaśniła się, wesoła fizyognomia porucznika przybrała wyraz powagi, a słodkie oblicze Etheli, blade i zmieszane podczas długiego monologu oficera, zajaśniało życiem i radością. Przytem westchnęła głęboko, jakby z jej piersi spadł jakiś ciężar nieznośny, a jej uśmiech smutny i przelotny wystąpił na spotkanie nowo przybyłego. Był nim Ordener.
Starzec, młoda dziewica i oficer byli względem Ordenera w szczególnem położeniu; wszystkich ich łączyła z nim pewna tajemnica, dlatego przeszkadzali sobie wzajem. Powrót Ordenera do zamku nie zadziwił ani Schumackera, ani Etheli, którzy się go spodziewali, ale za to ździwił porucznika. Przytem obecność tego ostatniego niemiłą była dla Ordenera; mógł bowiem lękać się niedyskrecyi co do sceny, jak a dnia poprzedniego miała miejsce. Milczenie jednak, wymagane w podobnym razie prawam i honoru, uspokoiło go w tym względzie. Nie miał przeto powodu dziwić się, widząc oficera siedzącego spokojnie obok więźniów. Wszyscy oni jednak nie mogli nic sobie powiedzieć dopóki byli razem, właśnie dlatego, że pojedynczo mieli z sobą wiele do pomówienia. Oprócz przeto porozumiewających spojrzeń, przyjęto Ordenera zupełnie milcząco.
Porucznik parsknął śmiechem.
— Na ogon królewskiego płaszcza, mój panie przybyszu, cisza ta podobną jest do milczeniem senatorów galijskich, kiedy Rzymianin Brennus... Tylko nie wiem, na honor, czy jenerał był Rzymianinem a senatorowie Gallami, oczy też naodwrót? Ale mniejsza o to. Skoro pan przybyłeś, pomóż mi więc objaśnić naszego szanownego więźnia o tem, co się w świecie dzieje. Właśnie przed nagłem pańskiem wejściem na scenę, mówiłem o małżeństwie, które obecnie zajmuje i Medów i Persów.
— O jakiem małżeństwie? — spytali jednocześnie Ordener i Schumacker.
— Z kroju twego ubrania, panie nieznajomy, odgadłem już, że przybywasz z innego świata. Zapytanie to zmienia podejrzenie moje w zupełną pewność. Wczoraj zapewne wysiadłeś pan na brzegi Nidru, z wozu ciągnionego przez dwa gryfy skrzydlate, bo inaczej nie mógłbyś przejechać Norwegii, nie usłyszawszy o głośnem małżeństwie syna wice-króla z córką wielkiego kanclerza.
Schumacker zwrócił się do porucznika.
— Jak to! — zapytał — Ordener Guldenlew zaślubia Urlykę Ahlefeld?
— Tak jest, panie. I to nastąpi prędzej, aniżeli w Kopenhadze zmieni się moda na stroje.
— Syn Fryderyka musi mieć około dwudziestu dwóch lat, ponieważ byłem już od roku w fortecy w Kopenhadze, kiedy wieść o jego urodzeniu aż do mnie się dostała. Niechaj się żeni za młodu, — mówił dalej. Schumacker z gorzkim uśmiechem — w chwili niełaski, nie będą mu przynajmniej wyrzucać, że marzył o kapeluszu kardynalskim.
Była to aluzya do jego własnych nieszczęść, której zresztą porucznik nie zrozumiał.
— Naturalnie, że nie — rzekł porucznik parskają c śmiechem.
— Baron Ordener otrzyma tytuł hrabiego, łańcuch orderu Słonia i pułkownikowskie szlify, co wszystko niebardzo się zgadza z kapeluszem kardynała.
— Tem lepiej — odpowiedział Schumacker; po przerwie zaś dodał kiwając głową, jak gdyby swą zemstę miał przed oczyma: — Kiedyś, być może, zamiast szlachetnego łańcucha, włożą mu na szyję obręcz od pręgierza, nad czołem złamią jego hrabiowską koronę, spoliczkują pułkownikowskiemi szlifami.
— Nie złorzeczcie w swej nienawiści, panie, szczęściu nieprzyjaciela, nie wiedząc, czy ono jest szczęściem dla niego.
— Ale cóż obchodzić mogą barona Thorvick — rzekł porucznik — przekleństwa starca?
— Wstrzymaj się poruczniku! — zawołał Ordener. — Obchodzą go może więcej, aniżeli sądzisz. A wasze głośne małżeństwo — mówił po chwili — nie jest jeszcze tak pewnem, jak myślicie, panie poruczniku.
Fiat quod vis — odparł oficer z ironicznym ukłonem; — wprawdzie król, wice-król i wielki kanclerz życzą sobie i pragną tego związku, ale skoro on nie podoba się panu nieznajomemu, w takim razie mniejsza o kanclerza, wice-króla i samego króla nawet!
— Może masz pan słuszność — rzekł poważnie Ordener.
— Ależ — zawołał porucznik, kładąc się od śmiechu — tego już za nadto. Chciałbym bardzo, aby baron Thorvick mógł słysząc wróżbiarza, który tak dokładnie obznajmiony jest ze wszystkiem, co tylko jego przeznaczenia dotyczy. Wierzaj mi jednak, mości proroku, że jeszcze za małą masz brodę, abyś mógł być dobrym czarnoksiężnikiem.
— Mości poruczniku — odpowiedział zimno młody człowiek — nie sądzę, aby Ordener chciał zaślubić kobietę, nie kochając jej.
— Otóż są i morały książkowe. A któż wam powiedział, mości nieznajomy w zielonym płaszczu, że baron nie kocha Ulryki Ahlefeld?
— A was, jeśli łaska, kto zapewnił, że ją kocha?
Tutaj porucznik, jak to często bywa w zapale rozmowy, uniósł się chęcią twierdzenia o rzeczy, której wcale nie był pewny.
— Kto mnie upewnił? Zabawne pytanie! Na złość dla pańskiego wróżbiarstwa, jest to małżeństwo tak z wyrachowania, jak i ze skłonności, i wszyscy o tem wiedzą.
— Wyjąwszy mnie — rzekł Ordener poważnie.
— Wyjąwszy pana, być może; ale pan nie wzbronisz przecie synowi wice-króla kochać się w córce kanclerza.
— Kochać się!
— Kochać się szalenie!
— Zapewne, że w takim razie musiałby chyba oszaleć.
— Hola! nie zapominaj pan o kim i do kogo mówisz. Możnaby powiedzieć, że syn wice-króla nie może się zakochać bez pozwolenia tego prostaka.
Mówiąc to oficer powstał. Ethel zaś, widząc płomieniejące spojrzenie Ordenera, rzuciła się ku niemu.
— Och panie! — rzekła — przez łaskę, uspokój się, nie słuchaj tych obelg: co nas to może obchodzić, że syn wice-króla kocha się w córce kanclerza?
Ręka, którą położyła na sercu młodego człowieka, rozpędziła burzę; Ordener skierował na swoją Ethel spojrzenie upojenia pełne i nie słyszał już porucznika, który wracając do dawnej wesołości, zawołał:
— Spełniłaś pani z niewypowiedzianym wdziękiem rolę, jaką Sabinki odgrywały między swymi mężami i ojcami. Słowa moje były nieumiarkowane, zapomniałem — mówił dalej, zwracając się do Ordenera — o istniejącym między nami związku braterstwa, że my nie możemy się już wyzywać. Kawalerze, daj mi swą rękę. Pan również zapomniałeś, przyznaj to, że mówisz o synu wice-króla do jego przyszłego szwagra, porucznika Ahlefeld.
Na to imię, Schumacker, patrzący dotychczas na wszystko z niecierpliwą obojętnością — zerwał się ze swego kamiennego siedzenia, wydając krzyk okropny:
— Ahlefeld! Ahlefeld przy mnie! Żmija! Jakże mogłem nie poznać syna tego przeklętego ojca! Pozostawcie mnie samego w mojem więzieniu, nie jestem przecież skazany na znoszenie waszego widoku. Teraz potrzeba, abym obok syna Ahlefelda, ujrzał syna Guldenlewa... Podli! zdajcy! czemuż oni sami nie przyjdą się cieszyć łzami mego szaleństw a i wściekłości?! O nienawistny rondzie! synu Ahlefelda, opuść mnie natychmiast!
Oficer, zmieszany z początku żywością jego wyrzutów, odzyskał wkrótce przytomność i zawołał z gniewem:
— Cicho, stary szaleńcze! Czy prędko skończysz swą litanię dyabelską?
— Niechaj przekleństwo moje spadnie na ciebie i niecny ród Guldenlewa, który się ma z twoim połączyć!
— Do kroćset! — zawołał rozwścieczony oficer — podwójną mi zadajesz obelgę!...
Ordener powstrzymał oficera, który już nie był panem siebie.
— W nieprzyjacielu swoim uszanuj starca, poruczniku; mamy i tak już dać sobie zadosyćuczynienie, odpowiem wam przeto i za obelgi tego nieszczęśliwego.
— Dobrze — rzekł porucznik — ale zaciągasz pan podwójny dług; w alka będzie straszliwą, ponieważ pomścić muszę i siebie i szwagra mojego. Zastanów się pan, że wraz z moją, podnosisz i rękawicę Ordenera Guldenlewa.
— Poruczniku Ahlefeld — odpowiedział Ordener — stajesz w obronie nieobecnych z zapałem, który dowodzi twojej szlachetności. Nie byłożby więc równie wspaniałomyślnem mieć litość nad starcem, któremu przeciwności losu dają pewne prawo być niesprawiedliwym.
Ahlefeld był jednym z tych ludzi, w których pochwałą można wzbudzić cnotę. Ścisnął więc rękę Ordenera i zbliżył się do Schucmackera, który wyczerpany uniesieniem, upadł na skałę, w objęcia zapłakanej Etheli.
— Panie Schumacker — rzekł — nadużyłeś pan swojej starości, a ja byłbym może nadużył młodości mojej, gdybyś nie znalazł tego oto obrońcy. Wszedłem dzisiaj po raz ostatni do waszego więzienia, jedynie dlatego tylko, aby wam oznajmić, że odtąd, według wyraźnego rozkazu wice-króla, możecie zostawać zupełnie wolni i bez straży w swojej wieżycy. Przyjmij więc pan tę dobrą nowinę z ust nieprzyjaciela.
— Odejdź pan — rzekł więzień głucho.
Porucznik skłonił się i wyszedł z ogrodu szczęśliwy, że zyskał pochwalające go spojrzenie Ordenera.
Schumacker pozostał jakiś czas z założonemi rękami i spuszczoną głową, pogrążony w zamyśleniu; nagle spojrzał na Ordenera, który przed nim stał milczący.
— No i cóż? — zapytał.
— Panie hrabio, Dispolsen został zamordowany.
Głowa starca opadła na jego piersi. Ordener zaś mówił dalej:
— Zabójcą jego jest sławny rozbójnik, Han z Islandyi.
— Han z Islandyi! — rzekł Schumacker.
— Han z Islandyi! — powtórzyła Ethel.
— Kapitana zupełnie obdarto — dodał Ordener.
— Nie słyszałeś więc nic — rzekł starzec — o szkatułce żelaznej z herbami Griffenfeldów?
— Nic, panie.
Schumacker spuścił głowę.
— Przyniosę ci ją, panie hrabio; zaufaj mi. Morderstwo popełnione zostało dopiero wczoraj, Han uciekł na północ. Mam przewodnika, który zna wszystkie jego kryjówki, sam również nieraz przebiegałem góry Drontheimhuusu. Doścignę więc tego bandytę.
Ethel zbladła. Schumacker podniósł się. Jego spojrzenie miało w sobie coś wesołego, jak gdyby zrozumiał, że są na świecie cnotliwi ludzie.
— Szlachetny Ordenerze — rzekł — bądź zdrów!
I wznosząc rękę ku niebu, zniknął po za krzakami.
Ordener, odwróciwszy się, ujrzał na skale mchem zarosłej Ethelę bladą podobną do statui z alabastru na czarnym piedestale.
— Sprawiedliwy Boże! — zawołał rzucając się ku niej i chwytając w swoje objęcia — co ci jest, o moja Ethel?
— Gdybyś uczuwał — odrzekła drżąca dziewica głosem, który słychać było zaledwie — nie miłość, ale chociaż litość dla mnie, o! panie, nie byłbyś mnie wczoraj zwodził nadaremnie, — bo chyba mnie zabić przyszedłeś do tego więzienia. Panie Ordener, Ordenerze mój, wyrzeknij się, zaklinam cię na imię nieba, na aniołów świętych, swego nierozsądnego zamiaru! Ordenerze, ukochany mój Ordenerze! dla mnie uczyń tę ofiarę.
I łzy polały się strumieniem z jej oczu, a głowa opadła na łono młodego człowieka.
— Nie ścigaj tego rozbójnika — mówiła dalej — tego strasznego szatana, któregobyś chciał zwalczyć. W czyim interesie idziesz doń Ordenerze? Jakaż sprawa może być droższą dla ciebie, nad życie nieszczęśliwej, którą wczoraj jeszcze nazwałeś swoją ukochaną małżonką?...
Zamilkła, bo łkania oddech jej wstrzymały. Jej ręce oplotły szyję Ordenera, a w jego oczy wlepiła spojrzenie błagające.
— Napróżno się lękasz, moja Ethel uwielbiana. Bóg wspiera dobre zamiary, a ja chcę działać w twoim tylko interesie. Szkatułka ta zawiera...
Ethel przerwała mu szybko:
— W moim interesie? A cóż mnie obchodzić może tak, jak życie twoje? Jeżeli zginiesz, Ordenerze, cóż się ze mną stanie?
— Dlaczegóż myślisz, że zginę, Ethelo?...
— Ach, ty nie znasz tego Hana, tego piekielnego zbójcy! Czy wiesz przeciw jakiej dążysz poczwarze? Czy wiesz, że on rozkazuje wszelkim potęgom ciemności? że góry przewraca na miasta? że pod jego krokami zawalają się lochy podziemne? że tchnienie jego gasi latarnie morskie na wysokich skałach? I ty sądzisz, Ordenerze, że się oprzesz temu olbrzymowi, któremu szatan pomaga, przy pomocy twoich rąk białych i wątłego miecza?
— A modlitwy twoje, Ethelo, a myśl, że walczę dla ciebie? Wierzaj mi, moja Ethel, że znacznie przesadzono ci siłę i potęgę tego rozbójnika. Jest to człowiek, jak inni, który zadaje śmierć, dopóki sam nie stanie się jej łupem.
— Nie chcesz więc mnie usłuchać? Słowa moje nic dla ciebie nie znaczą? Pomyśl tylko co się stanie ze mną, gdy odejdziesz, gdy błąkać się będziesz pośród niebezpieczeństw, narażając nie wiem dlaczego dni swoje, które do mnie należą, i wystawiając je na łup tego potworu?
Tutaj opowiadanie porucznika przyszło jej na myśl, a miłość powiększyła jeszcze całą jego okropność. Mówiła więc dalej, a łkanie głos jej przerywało:
— Wierzaj mi, ukochany mój Ordenerze, oszukano cię mówiąc, że to człowiek tylko. Powinieneś przecież więcej wierzyć mnie, aniżeli wszystkim, bo wiesz, że ja nie chciałabym cię oszukać. Tysiąc razy już starali się go zabić lub uchwycić, a on wytępił całe bataliony. Pragnęłabym, aby inni ci to powiedzieli, uwierzyłbyś im wtedy i wyrzekł się pewnie swego zamiaru.
Prośby biednej Etheli zachwiałyby może awanturniczem postanowieniem Ordenera, gdyby się był już tak daleko nie posunął. Słowa, które dnia poprzedniego rozpacz podyktowała Schumackerowi, przyszły mu na myśl i umocniły w postanowieniu.
— Mógłbym, droga Ethelo, powiedzieć ci, że nie pójdę, a mimo to spełnić moje zamiary; ale nie chcę cię zwodzić nawet dla uspokojenia twojego serca. Nie powinienem, powtarzam, wahać się między twemi łzami a tem, co cię obchodzić może. Idzie tu o los twój, o twoje szczęście, o życie nawet, o twoje życie, moja Ethelo...
I przycisnął ją do swego serca.
— A co mnie to wszystko obchodzić może? — odparła ze łzami. — Kochanku mój, radości moja, bo ty wiesz, że jesteś moją radością, nie obarczaj mnie nieszczęściem strasznem i nieuniknionem dla nieszczęść mniejszych i wątpliwych. Co mnie obchodzi mój los, moje życie?...
— Idzie tu także, Ethel, o życie twojego ojca...
Wyrwała się z jego objęcia.
— Mego ojca? — powtórzyła blednąc.
— Tak, Ethel. Rozbójnik ten, zapłacony bezwątpienia przez nieprzyjaciół hrabiego Griffenfelda, ma w swem posiadaniu papiery, których utrata naraża na niebezpieczeństwo życie twojego ojca. Papiery te wraz z życiem wydrzeć mu muszę.
Ethel stała kilka chwil blada i milcząca; łzy jej przestały płynąć, wzdęte piersi oddychały z trudnością, przyćmione oko patrzało na ziemię spojrzeniem, jakiem spogląda skazany na śmierć w chwili, kiedy się wznosi topór po nad jego głową.
— Mojego ojca! — wyszeptała.
Później oczy swoje skierowała zwolna na Ordenera.
— To, co chcesz uczynić, będzie nadaremnem; uczyń to jednak.
Ordener przycisnął ją do swego łona.
— Szlachetna dziewico — rzekł — pozwól, niechaj twoje serce bije tuż przy mojem. O, kochanko moja! powrócę wkrótce do ciebie. Ty będziesz moją; ale chcę być zbawcą twego ojca, aby mieć prawo zostać jego synem. Moja Ethel, moja ukochana Ethel!...
Któż zdoła opisać, co się dzieje w sercu, które czuje, że jest pojętem przez drugie, równie szlachetne serce? A jeżeli miłość złączy te podobne sobie dusze wiecznotrwałym węzłem, któż zdoła odmalować ich niewypowiedzianą rozkosz? Uczuwa się wtenczas zjednoczone w jedną chwilę całe szczęście i całą chwałę życia, upiększoną urokiem wspaniałomyślnego poświęcenia.
— Idź więc, Ordenerze mój, a jeśli nie powrócisz, zabije mnie boleść bez nadziei. Ta tylko zostaje mi pociecha.
Powstali oboje. Ordener otoczył ramieniem Etheli swoje ramię i uwielbianą dłoń jej ukrył w swojej dłoni. W ten sposób przeszli w milczeniu przez kręte aleje samotnego ogrodu i doszli nareszcie z niechęcią do drzwi, prowadzących do wieżycy. Tam Ethel, dobywając złote nożyczki, ucięła niemi promień swoich czarnych włosów.
— Weź tę pamiątkę, Ordenerze, niechaj ci towarzyszy, niechaj będzie szczęśliwszą ode mnie.
Ordener przycisnął do ust, jak relikwię, podarunek swojej ukochanej. Ona mówiła dalej:
— Myśl o mnie Ordenerze, ja zaś będę się modliła za ciebie. Modlitwa moja będzie może równie skuteczną u Boga, jak broń twoja dla szatana.
Ordener schylił głowę przed tym aniołem. Dusza jego za wiele czuła, aby usta mówić mogły. Milczeli więc, słysząc wzajemnie serc swoich bicie. W chwili kiedy ją miał opuścić, może na zawsze, Ordener, w smutnem uniesieniu doznawał niewysłowionego szczęścia, że raz jeszcze ukochaną Ethel trzymał w swojem objęciu. Nakoniec, składając czysty i długi pocałunek na zbladłem czole dziewicy, poskoczył gwałtownie pod ciemne sklepienie schodów, a po chwili usłyszał za sobą słodkie, lecz tak smutne słowo:
— Żegnaj!....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.