Han z Islandyi/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V
Właśnie uklękłam... — zaczęłam swoją duszę wznosić do Boga, kiedy ktoś stanął tuż za mną. Po chwili usłyszałam głębokie westchnienie, a później, bliżej mego ucha, wymówiono imię... Nie było to imię świętej... o, nie! to było moje imię. Nakoniec, czas już było wychodzić: nabożeństwo się skończyło; bałam się podnieść głowę... Odwracam się i poznaję, to był... on.
Lessing.
Powiadają, że wszystkie namiętności wzruszały jego serce i że wszystkie go opuściły. Nie pozostało mu nic, prócz smutnego i przeszywającego spojrzenia, zwykłego człowiekowi głęboko znającemu ludzi — prócz spojrzenia, które jednym rzutem oceniało kierunek rzeczy.
Schiller, „Wiedza.“

Kiedy nieznajomy przebiegł już kręte schodki i wysokie sale wieży Lwa Szlezwiskiego, i kiedy odźwierny otworzył nakoniec drzwi apartamentu, gdzie znajdował się ten, którego szukali, wtedy o uszy jego odbiły się następujące słowa:
— Czy to nareszcie kapitan Dispolsen?
Pytającym się w ten sposób był starzec, tyłem do drzwi siedzący, łokciami oparty o stół i z głową na dłonie zwieszoną. Ubrany był w długą, czarną szatę, a na drugim końcu pokoju oko dostrzedz mogło rozbitą tarczę herbową, około której wisiały porwane łańcuchy orderów Słonia i Danebroga; przewrócona korona hrabiowska i szczątki dwóch rąk, emblematycznych znaków sprawiedliwości, złożone na krzyż, dopełniały tych dziwacznych ozdób.
Starcem tym był Schumacker.
— Nie, panie — odpowiedział odźwierny.
Później zaś ten ostatni rzekł do nieznajomego:
— Oto więzień — i pozostawiając ich razem, zamknął drzwi, ale przedtem mógł jeszcze słyszeć, jak starzec ostrym głosem mówił:
— Skoro to nie jest kapitan, to nie chcę widzieć nikogo.
Nieznajomy na te słowa stanął nieruchomy u drzwi, więzień zaś sądząc, że jest sam tylko, nie obrócił się ani na chwilę, zatonął bowiem w głębokiem zamyśleniu.
Poczem nagle zawołał:
— Kapitan widać opuścił mnie i zdradził! O ludzie!... ludzie są jak ten lodu kawałek, który Arab wziął za brylant, schował go starannie do worka, a gdy chciał stamtąd wydobyć, znalazł zaledwie kilka kropel wody...
— Ja nie jestem jednym z tych ludzi — rzekł nieznajomy.
Schumacker zerwał się gwałtownie.
— Kto tu jest?! Kto mnie podsłuchuje? Czy jaki nędzny ajent tego Guldenlewa?...
— Nie mówcie źle o wice-królu, panie hrabio.
— Panie hrabio! Czyż dlatego mnie tak nazywasz abyś mi pochlebił? Daremne twoje trudy; nie jestem już potężnym.
— Ten, który mówi do ciebie, panie, nie znał cię nigdy potężnym, a mimo to jest twoim przyjacielem.
— Bo jeszcze, zapewne, spodziewa się czegoś ode mnie. Pamięć, jaką zachowują dla nieszczęśliwych, jest częstokroć miarą nadziei w nich pokładanej.
— To ja raczej mógłbym się żalić na was, szlachetny hrabio, ja bowiem pamiętałem o was, a wyście mnie zapomnieli! Jestem Ordener.
Iskra radości zajaśniała chwilowo w oczach starca, a uśmiech, którego nie mógł powstrzymać, rozdzielił jego siwą brodę od wąsów, jak promień słońca przedzierający się przez chmurę.
— Ordener! Witaj mi, witaj, Ordenerze. Tysiączne życzenia szczęścia dla podróżnego, niezapominającego o więźniu!
— Nie poznaliście mnie, panie — rzekł Ordener — zapomnieliście zapewne!
— Zapomniałem cię — rzekł Schumacker, stając się znowu ponurym — jak zapomina się powiewu wiatru, który chłodząc nas, ulatuje, jeżeli szczęściem, nie staje się huraganem, co nas przewraca.
— Hrabio Griffenfeld — zapytał młody człowiek — nie spodziewaliście się więc abym powrócił?
— Stary Schumacker nie liczył już na to; ale jest tu młoda dziewczyna, która dziś właśnie przypomniała mi, że 8-go maja minął rok twojej nieobecności.
Ordener zadrżał.
— Jak to, wielki Boże! byłażby to wasza Ethel, szlachetny hrabio?
— A któżby inny.
— Wasza córka, panie, raczyła liczyć miesiące od chwili mego odjazdu! O, ileż spędziłem smutnych dni! Zwiedziłem całą Norwegię, od Christyanii aż do Wardhuus, ale ze wszystkich wycieczek zawsze wracałem do Drontheimu.
— Korzystaj z wolności, młodzieńcze, dopóki nią cieszyć się możesz. Ale powiedz mi nareszcie, kto ty jesteś? Chciałbym cię znać pod innem imieniem. Syn jednego z śmiertelnych mych nieprzyjaciół nazywa się także Ordener.
— Ten śmiertelny nieprzyjaciel więcej, być może, ma dla ciebie życzliwości, aniżeli ty masz jej dla niego, panie hrabio.
— Omijasz moje zapytanie; ale zachowaj twoją tajemnicę; dowiedziałbym się może, iż owoc, który mnie orzeźwia, jest trucizną, mającą mnie zabić.
— Hrabio! — zawoła Ordener głosem pełnym gniewu. — Hrabio! — powtórzył tonem wyrzutu i ubolewania.
— Czyż mogę — mówił dalej Schumacker — zaufać tobie, który w mej obecności bronisz zawsze tego nieubłaganego Guldenlewa?...
— Wice-król — przerwał z powagą młody człowiek rozkazał właśnie, abyś hrabia na przyszłość zupełnie był wolnym i pozostawał bez straży w całej wieży Lwa Szlezwigskiego. Jest to nowina, o której słyszałem w Berghen; o czem zresztą wkrótce zapewne będziesz pan uwiadomiony.
— Łaska to, jakiej spodziewać się nawet nie śmiałem i zdaje mi się, że o tem życzeniu mojem do ciebie tylko mówiłem. Zmniejszają ciężar moich kajdan w miarę, jak mi lat przybywa, a kiedy wiek i słabość zupełnie mnie uczynią bezsilnym, powiedzą mi zapewne: jesteś wolny.
Po tych słowach, starzec uśmiechnął się gorzko i mówił dalej:
— A ty, młodzieńcze, czy zawsze jesteś pełnym szalonych myśli o twojej niezależności?
— Gdyby myśli moje nie były szalone, byłżebym tutaj?
— A jak się dostałeś do Drontheimu?
— Przyjechałem na koniu.
— A do Munckholmu?
— Na łódce.
— Biedny szaleńcze! I ty sądzisz się być wolnym, a z konia zsiadasz do łódki. Twoją wolę spełniają nie własne członki, ale koń, ale materya; i ty to nazywasz swoją wolą!
— Zmuszam materyę, aby mi była posłuszną.
— Kto nabiera prawa rozkazywania pewnym istotom, upoważnia innych, aby mu rozkazywali. Niezależność jest możliwą tylko w samotności.
— Nie kochacie ludzi szlachetny hrabio.
Starzec smutnie się uśmiechnął.
— Boleję nad tem, że jestem człowiekiem, a śmieję się z tego, który mnie pociesza. Zrozumiesz to kiedyś. Nieszczęście prowadzi za sobą nieufność tak, jak pomyślność robi niewdzięcznym. Posłuchaj mnie. Ponieważ przyjeżdżasz z Berghen, powiedz mi przeto — co za wiatr pomyślny zawiał dla kapitana Dispolsen? Musiało mu się zdarzyć coś szczęśliwego, skoro o mnie zapomina.
— Dispolsen, panie hrabio? — zapytał Ordener ponuro, z zakłopotaniem-przychodzę do was, aby właśnie o nim pomówić. O ile wiem, posiadał on całe wasze zaufanie...
— Pan to wiesz? — przerwał więzień niespokojnie. — Otóż mylisz się zupełnie. Nikt na świecie nie posiada mego zaufania. Dispolsen jednak ma w swojem ręku papiery bardzo dla mnie ważne. Dla mnie to udał się do Kopenhagi, do króla. Przyznam się nawet, że na niego liczyłem więcej niż na kogokolwiekbądż innego, ponieważ w czasie mojej potęgi i znaczenia, nie oddałem mu żadnej usługi.
— Otóż, szlachetny hrabio, widziałem go dzisiaj...
— Twoje pomieszanie mówi mi resztę: zdradził mnie.
— Kapitan Dispolsen nie żyje.
— Nie żyje!
Mówiąc to, więzień założył ręce na krzyż i opuścił głowę; po chwili, wpatrując się w młodzieńca, rzekł:
— Czyż nie mówiłem, że mu się coś szczęśliwego zdarzyło...
Potem skierował swoje oczy na ścianę, gdzie wisiały oznaki jego upadłej wielkości i dał znak ręką, jak gdyby chciał oddalić świadka boleści, którą usiłował przezwyciężyć.
— Nie jego to żałuję, wszak to tylko jednym mniej człowiekiem na świecie. Nie siebie również; cóż ja mam do stracenia? Ale moja córka, moja nieszczęśliwa córka. Padnę ofiarą tego niegodnego knowania, a cóż się z nią stanie, kiedy jej ojca zabiorą?
Zwrócił się żywo go Ordenera.
— W jaki sposób umarł? Gdzie go widziałeś?
— Widziałem go w Spladgeście; nie wiadomo, czy padł ofiarą samobójstwa, czy też został zamordowany.
— To właśnie najważniejsze. Jeżeli go zamordowano, wiem z czyjego zginął rozkazu i wtedy wszystko stracone. Miał mi przywieźć dowody spisku, jaki przeciw mnie knują; te dowody mogły mnie ocalić a ich zgubić zupełnie... Zdołali je zniszczyć... Nieszczęśliwa Ethel...!
— Powiem ci jutro, panie hrabio — rzekł Ordener — czy zginął z ręki własnej, czy też od ciosu mordercy.
Suchumacker, nie odpowiadając, powiódł za wychodzącym po tych słowach Ordenerem wzrokiem, w którym malował się spokój rozpaczy, straszniejszy jeszcze niżeli spokój śmierci.
Ordener wszedł do pustego przedpokoju więźnia, nie wiedząc, którędy się ma dalej udać. Noc już była a salę zupełna zalewała ciemność; otworzył pierwsze drzwi, jakie napotkał i znalazł się w długim korytarzu, oświeconym jedynie promieniami księżyca, co się przez blade przebijał chmury. Jego posępne światło padało przez wysokie i wązkie okna, rysując na przeciwległej ścianie cały szereg widziadeł, zjawiających się i niknących w głębi korytarza. Młody Norwegczyk przeżegnał się powoli i skierował swoje kroki w stronę światełka, które na końcu korytarzu błyszczało.
Przez pół otwarte drzwi, widać było młodą dziewicę, klęczącą w gotyckiej kaplicy, u stóp ołtarza. Odmawiała półgłosem litanię do Najświętszej Panny, modlitwę szczytną i prostoty pełną, w której dusza unosi się do Matki Siedmiu Boleści i prosi, aby Ona za nią do Boga się wstawiła.
Dziewica ta ubrana była w czarną krepę i białą gazę, jakby dla pokazania z pierwszego wejrzenia, że dni jej dotąd płynęły w smutku i niewinności. Nawet w tak skromnej postawie, cała jej istota nosiła na sobie oznakę wyjątkowej natury. Jej oczy i włosy były czarne, co nader rządkiem jest u dziewic Północy; spojrzenie, skierowane ku sklepieniu kaplicy, zdawało się być raczej promieniejącem ekstazą, aniżeli przyćmionem skupieniem ducha. Klęcząc u stóp krzyża, wznoszącego się na kamiennym ołtarzu, wyglądała jak dziewica z wybrzeży Cypru lub wiosek Tibur, odziana w fantastyczny welon Osyana.
Ordener zadrżał i o mało nie upadł, poznał bowiem tę, co swoje modły ku niebu wznosiła.
Modliła się za ojca, upadłego możnowładcę, za więźnia, przez wszystkich zapomnianego i odmawiała głośno psalm wyswobodzenia.
Modliła się jeszcze za kogoś więcej, ale Ordener nie usłyszał jego imienia; nie usłyszał, bo go nie wymówiła, a powtarzała tylko hymn Sulamity, małżonki, oczekującej powrotu ukochanego.
Ordener cofnął się w głąb galeryi, nie chciał bowiem przerywać rozmowy dziewicy z niebem. Modlitwa ma dziwny urok tajemnicy, serce więc jego mimowoli napełniło się zachwyceniem nieznanem, ale światowem.
Drzwi modlitewni zwolna się zamknęły i kobieta w bieli, ze światłem w ręku, posuwała się w ciemnościach ku niemu. Zatrzymał się, bo uczuł najgwałtowniejsze wzruszenie w życiu, oparł się o ciemny mur, bez władzy i drżący, a w milczeniu całej swej istoty, słyszał wyraźnie uderzenia swego serca.
Młodą dziewicę, przechodzącą koło niego, doleciał szelest płaszcza i oddech gwałtowny a przyspieszony.
— O mój Boże! — zawołała.
Ordener rzucił się ku niej, podtrzymał ją jedną ręką, a drugą starał się napróżno pochwycić lampę, która wypadła z jej rąk i zgasła.
— To ja — rzekł z cicha.
— Ordener! — wyszeptała młoda dziewica, bo dźwięk jego głosu, którego od roku nie słyszała, brzmiał jeszcze w jej uszach, a promienie księżyca oświeciły radość, rozlaną na czarującej jej twarzy. Po chwili, wyrywając się zwolna z rąk młodego człowieka, bojaźliwa i zmieszana, mówiła dalej:
— To pan Ordener.
— On sam, hrabianko Ethel...
— Dlaczego nazywasz mnie hrabianką?
— A dlaczego mówisz mi panie?
Dziewica uśmiechnęła się i zamilkła, on również zamilkł i westchnął. Ona pierwsza przerwała milczenie:
— Co cię tu sprowadza?
— Przebacz, jeśli obecność moja zasmuca cię może. Przybyłem tu dla pomówienia z hrabią, twoim ojcem.
— A więc — rzekła Ethel drżącym głosem — przyszedłeś tylko do mego ojca?
Młody człowiek spuścił głowę, czując niesprawiedliwość tych słów.
— Oddawna już zapewne — mówiła dalej dziewica tonem wyrzutu — jesteś pan w Drontheim. Nie pomyślałeś może, że już tak długo nie byłeś w tym zamku...
Ordener dotknięty milczał.
— I słusznie pan czynisz — mówiła córka więźnia głosem z boleści drżącym — sądzę jednak — dodała z dumą — żeście nie słyszeli, panie Ordener, jakem się modliła.
— Hrabianko — odparł młodzieniec — słyszałem twoją modlitwę.
— Nie godzi się, panie, podsłuchiwać w ten sposób.
— Ja nie podsłuchiwałem, szlachetna hrabianko — rzekł bojaźliwie Ordener — słyszałem mimo mojej woli.
— Modliłam się za mego ojca — odparła młoda dziewica, pilnie się w niego wpatrując i jakby oczekując odpowiedzi na swoje słowa.
Ordener milczał.
— Modliłam się także — mówiła dalej niespokojna i uważna, jaki skutek wywołają jej słowa — za kogoś, który nosi pańskie imię: za syna wice-króla, hrabiego Guldenlewa. Ponieważ trzeba się modlić za wszystkich na świecie, a nawet za swoich prześladowców...
I zarumieniła się biedna, sądziła bowiem, że kłamie; ale była rozgniewana na młodego człowieka, a zdawało się jej, że w modlitwie wspomniała jego imię, choć je tylko w swej myśli wymieniła.
— Ordener Guldenlew bardzo byłby nieszczęśliwy, szlachetna pani, gdyby wiedział, że go zaliczasz do prześladowców swoich; cieszyć się jednak może tem, że znajduje miejsce w twoich modłach.
— O! nie — odpowiedziała Ethel zmieszana i przestraszona zimnym wyrazem twarzy młodego człowieka — nie, ja nie modliłam się za niego... Nie wiem, co czynię, co mówię. Co do syna wice-króla, nienawidzę go, chociaż go nie znam. Nie patrz pan na mnie tak surowo: czy cię obraziłam? Czy nie powinieneś przebaczyć biednej uwięzionej, ty panie, który pędzisz dni swoje obok jakiej damy pięknej i szlachetnej, wolny i jak ona szczęśliwy.
— Ja, hrabianko...! — zawołał Ordener.
Ethel zalała się potokiem łez, a on do nóg się jej rzucił.
— Czyż nie powiedziałeś mi — mówiła dalej uśmiechając się z po za łez swoich — że twoja nieobecność zdawała ci się tak krótką?
— Ja hrabianko?
— Nie nazywaj mnie tak — mówiła słodko; — nie jestem już dla nikogo hrabianką, a szczególniej dla ciebie, panie...
Ordener powstał gwałtownie i przycisnął ją do serca swego w uniesieniu.
— O moja Ethel uwielbiana, nazwij mnie twoim Ordenerem... O powiedz mi — tu zwrócił palące spojrzenie w jej oczy łzami zalane — powiedz mi, wszak ty mnie zawsze kochasz?...
Nie wiadomo, co odpowiedziała młoda dziewica, ponieważ Ordener w uniesieniu porwał z jej ust, wraz z odpowiedzią, ten pierwszy i święty pocałunek, który dostatecznym jest w oczach Boga, aby dwoje kochanków w małżonków zamienić.
Milczeli oboje, była to bowiem dla nich jedna z tych chwil uroczystych, tak rzadkich i krótkich na ziemi, w której dusza uczuwać się zdaje szczęśliwość niebieską. Są to chwile nieokreślone; w nich dwie dusze mówią do siebie językiem dla nich tylko zrozumiałym. Wówczas, co tylko jest ludzkiego, milczy, a dwie istoty, od materyi wyswobodzone, łączą się tajemniczo na całe życie na ziemi i na zawsze w wieczności.
Ethel wysunęła się zwolna z objęć Ordenera i przy świetle księżyca patrzyli na siebie w upojeniu: on wzrokiem, przez który przemawiała męska duma i lwia odwaga; ona zamglonem spojrzeniem, pełnem skromności i anielskiego wstydu, który w sercu dziewicy łączy się z każdą uciechą miłości.
— Przed chwilą w tym korytarzu — rzekła nakoniec — unikałeś mnie, Ordenerze.
— Nie unikałem cię, ale byłem jak niewidomy, który, gdy mu po kilku długich latach wzrok przywrócą, odwraca się na chwilę od światła.
— Do mnie raczej porównanie to zastosować można, ponieważ w twej nieobecności nie doznawałam innego szczęścia, prócz widoku mego ojca, równie jak ja nieszczęśliwego. Pędziłam długie dni pocieszając go... i czekając na ciebie — dodała ze spuszczonemi oczyma. — Czytałam mu baśni Eddy, a kiedy wątpiło ludziach, Ewangelię, aby przynajmniej nie zwątpił o niebie; później mówiłam mu o tobie, a on milczał, co jest dowodem, że cię kocha. Ale gdy wieczorami patrzyłam darem nie na drogę i dążących w dali podróżnych, na okręta, do portu przybijające, wtedy on kiwał głową z gorzkim uśmiechem, a ja rzewnie płakałam. Więzienie, gdzie życie moje dotąd pędziłam, stało mi się ohydnem: a jednak ojciec, którego widok, przed poznaniem ciebie, rozweselał mi je, był razem ze mną, ale ciebie nie było. Pragnęłam więc tej wolności, której nie znam jeszcze.
W oczach młodej dziewicy, w naiwnej jej czułości, w słodkiem wylaniu serca, był wdzięk, jakiego słowa ludzkie nie są w stanie wypowiedzieć. Ordener słuchał jej w radośnem marzeniu człowieka, którego z ziemi przeniesiono do idealnego świata.
— A więc ja teraz — rzekł — nie pragnę już tej wolności, której ty ze mną dzielić nie możesz.
— Jakto, Ordenerze — zapytała z żywością Ethel — już nas nie opuścisz?
Słowa te przywiodły muAa myśl wszystko, o czem zapomniał.
— O moja Ethel, jeszcze tego wieczoru opuścić cię muszę. Zobaczę cię znowu jutro, ale jutro pożegnam cię także; przyjdzie jednak ta chwila, że się już nigdy nie rozłączymy.
— Niestety! — przerwała boleśnie dziewica — znowu ranie porzucasz...
— Powtarzam ci, moja Ethel ukochana, że przybędę tu wkrótce, aby cię wyrwać z tego więzienia, albo w niem wraz z tobą pozostać na zawsze.
— Być razem z nim! — wyrzekła słodko. — O nie zwódź mnie! Bo czyż mogę spodziewać się takiego szczęścia!
— Jakiej żądasz przysięgi? — zawołał Ordener. — Powiedz mi, droga Ethel, wszak wobec Boga jesteś już moją żoną?...
I w miłosnem uniesieniu przyciskał ją silnie do swej piersi.
— Jestem twoją — wyszeptała.
Dwa te serca szlachetne i czyste biły z rozkokoszą obok siebie, a miłość czyniła je szlachetniejszemi i czystszemi jeszcze.
Nagle rozległ się obok nich gwałtowny wybuch śmiechu. Człowiek, płaszczem odziany, wydobył ślepą latarkę, którą przedtem ukrywał, a jej jasność oświeciła przestraszoną i zmieszaną twarz Etheli i zdziwione a dumne oblicze Ordenera.
— Odważnie, śliczna paro, odważnie! Ale zdaje mi się, że tak krótko wędrując po krainie Czułości, nie szliście wzdłuż zakrętów rzeki Uczucia i musieliście podążyć manowcami, aby dojść tak prędko do gaju Pocałunku.
Czytelnicy nasi poznali zapewne porucznika, wielbiciela panny de Scudery. Porzuciwszy czytanie „Clelii“ dla odbycia nocnego rontu, przybył i do wieżycy, a kochankowie kroków jego nie usłyszeli.
Przechodząc korytarzem, usłyszał rozmowę i przy świetle księżyca ujrzał poruszające się dwa cienie. Wówczas, ciekawy i śmiały, ukrył pod płaszczem latarnię i na palcach zbliżył się do widziadeł, które wybuch jego śmiechu tak nieprzyjemnie wyrwał z uniesienia.
Ethęl poruszyła się, chcąc uciekać od Ordenera, po chwili jednak, jakby szukając opieki i obrony, swą rozpaloną głowę ukryła na jego piersiach.
On zaś stał nieporuszony i dumny, jak król.
— Biada — rzekł — biada temu, który cię przestraszył i zasmucił, o moja Ethel!
— Tak, tak — odezwał się porucznik — biada mi, żem tak niezręcznie przestraszył czułą Mandanę.
— Mości poruczniku — rzekł wyniośle Ordener — wzywam cię, abyś milczał.
— Mości śmiałku — odpowiedział oficer — i ja cię wzywam, abyś zamilkł.
— Czy mnie pan słyszysz?! — zawołał Ordener grzmiącym głosem — milczeniem wyjednaj sobie przebaczenie.
Tibi tua — odparł porucznik — radę swą zachowaj dla siebie. Milczeniem wyjednaj sobie przebaczenie.
— Milcz! — krzyknął Ordener głosem, od którego szyby zadrżały; a złożywszy młodą dziewicę na stojącym opodal fotelu, chwycił energicznie za ramię oficera.
— No, no, śmiałku! — rzekł porucznik nawpół ze śmiechem, nawpół z gniewem — czy nie widzisz, że kaftan, który gnieciesz tak brutalnie, uszyty jest z najpiękniejszego aksamitu z Abingdon?
Ordener spojrzał na niego, jakby go chciał zabić swym wzrokiem.
— Poruczniku — powiedział — moja cierpliwość krótszą jest, aniżeli szpada, co ją mam przy boku.
— Rozumiem cię, mój paniczu — odparł porucznik, śmiejąc się ironicznie — chciałbyś, abym ci uczynił ten honor. Ale czy ty wiesz kto ja jestem? Nie, nie, książę przeciw księciu, pasterz przeciw pasterzowi, jak mówił piękny Leander.
— Jeżeli tak, to powiedzieć trzeba: tchórz przeciw tchórzowi — zawołał Ordener — w takim razie nie będę miał honoru zmierzyć się z panem.
— Mógłbym się rozgniewać, gdybyś nosił mundur, mój szanowny pasterzu.
— Nie mam galonów, ani akselbantów, ale noszę szablę, mości poruczniku!
Mówiąc to, młody człowiek z dumą odrzucił w tył płaszcz, włożył kapelusz na głowę i ujął za rękojeść szpady; ale Ethel, ujrzawszy nieuniknione niebezpieczeństwo, chwyciła jego ramię i objęła za szyję z krzykiem prośby i przestrachu.
— Słusznie pani robisz, piękna damo, że nie pozwalasz, aby młodzik ten ukarany był za swą śmiałość — rzekł porucznik, który na groźby Ordenera z zimną krwią przygotował się do obrony; — ponieważ Cyrus miał się zmierzyć z Kambyzesem, jeżeli tylko porównanie tego wazala do Kambyzesa nie przyniesie mu za wiele honoru.
— Na imię nieba, panie Ordener — prosiła Ethel — niechaj nie będę przyczyną i świadkiem podobnego nieszczęścia! — Później, wznosząc ku niemu swoje piękne oczy, dodała: — Ordenerze, błagam cię o to!...
Ordener wsunął zwolna do pochwy ostrze szpady nawpół już dobyte, a porucznik zawołał:
— Na honor, rycerzu, nie wiem, czy nim jesteś, ale daję ci ten tytuł, bo zdajesz się na niego zasługiwać; postępujemy obydwa według praw honoru, ale nie podług praw galanteryi dla dam przynależnej. Sprawa, którą, jak sądzę, godny jesteś mieć ze mną, nie może mieć damy za świadka, chociaż często, niechaj mi pani przebaczy, damy są do niej powodem. Możemy więc mówić tylko o duellum remotum i jako obrażony, jeżeli pan chcesz wybrać czas, miejsce i broń, to w takim razie moją szpada z Toledo, lub puginał z Merida, mogą się zmierzyć z twoją szerpentyną z kuźni Ashreuth, lub myśliwskim nożem, hartowanym w jeziorze Sparbo.
Pojedynek odroczony, jaki oficer zaproponował Ordenerowi, był w zwyczaju na północy, gdzie według twierdzeń uczonych, powstały pojedynki. Najodważniejsi rycerze wzywali i przyjmowali duellum remotum. Odkładano je na miesiące, częstokroć na całe lata, a przez ten czas przeciwnikom nie wolno się było zajmować ani słowem, ani czynnie sprawą, która spowodowała wyzwanie. I tak, w miłości rywale wyrzekali się widoku swojej ukochanej, aby rzeczy pozostały w poprzednim stanie: polegano w tym względzie na prawości rycerskiej. Jednem słowem, postępowano w tym razie podług zwyczaju, przyjętego na średniowiecznych turniejach, Jeżeli sędziowie zapasów, zauważywszy naruszenie prawa, rzucili w szranki swe laski, wtedy walczący natychmiast się wstrzymywali, ale aż do chwili rozjaśnienia przypuszczalnego pogwałcenia prawa, piersi zwyciężonego pozostawały w tej samej odległości od miecza zwycięzcy.
— A więc rycerzu — odpowiedział Ordener po chwili zastanowienia — od dziś za miesiąc posłaniec mój zawiadomi cię o miejscu.
— Niechaj tak będzie — rzekł porucznik — o tyle to dla mnie lepiej, że będę mógł być na ceremonii ślubu mej siostry. Bo trzeba panu wiedzieć, że będziesz miał honor walczyć z przyszłym szwagrem nader dostojnego pana, syna wice-króla Norwegii, barona Ordenera Guldenlew, który z powodu tak sławnego hymenu, jak mówi Artamens, ma zostać hrabią Danneskiold, pułkownikiem i kawalerem orderu Słonia, ja zaś, jako syn wielkiego kanclerza obojga królestw, otrzymam bezwątpienia stopień kapitana...
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze, poruczniku Ahlefeld — odparł niecierpliwie Ordener — ale nie jesteś jeszcze kapitanem, ani syn wice-króla pułkownikiem, miecz zaś zawsze jest mieczem.
— A gbur gburem, choćby nie wiem co robić, aby go podnieść do siebie — wyrzekł przez zęby oficer.
— Kawalerze — mówił dalej Ordener — znasz zapewne prawo honoru. Nie wejdziesz więc do wieżycy i zechcesz milczeć o całej tej sprawie.
— Co do milczenia, polegaj pan na mnie; będę niemym, jak Mucius Scevola, kiedy trzymał w ogniu swą rękę. Nie wejdę zaś do tej wieżycy ani ja, ani żaden argus z garnizonu; otrzymałem bowiem rozkaz, aby na przyszłość pozostawić Schumackera bez straży i miałem to właśnie oznajmić mu tego wieczoru. Uczyniłbym to napewno, ale mi dużo zajęło czasu przymierzanie nowych butów z Krakowa. Rozkaz ten, mówiąc między nami, bardzo jest nierozsądny. Czy chcesz pan, abym ci pokazał moje buty?
W czasie tej rozmowy, Ethel, widząc ich uspokojonych i nie wiedząc, co może znaczyć duellum remotum, zniknęła, szepnąwszy jednak do ucha Ordeenera:
— Do jutra!
— Prosiłbym cię, poruczniku Ahlefeld, abyś mi pomógł wyjść z tego fortu.
— Bardzo chętnie — odrzekł oficer — chociaż już bardzo późno, albo raczej bardzo rano. Ale gdzież pan znajdziesz jaką łódkę? To już moja rzecz — odparł Ordener.
Poczem, jakby w najlepszej przyjaźni, przeszli przez ogród, przez dwa dziedzińce, a Ordener, prowadzony przez oficera, najmniejszej w tem nie doznał przeszkody. Przeszli nakoniec przez most zwodzony, skład artyleryi, plac broni i przybyli do nizkiej wieży, której żelazne wrota otwarły się na głos porucznika.
— Do widzenia, poruczniku Ahlefeld — rzekł Ordener.
— Do widzenia — odpowiedział oficer. — Przyznaję, żeś pan dzielny chłopak, chociaż nie wiem kto jesteś i czy twoi towarzysze, których przyprowadzisz na miejsce spotkania, będą godni przyjąć udział w w alce, czy też muszą pozostać prostymi świadkami.
Ścisnęli się za ręce, żelazne wrota znowu się zamknęły, a porucznik powrócił, nucąc aryę Lulli, podziwiać swoje polskie buty i francuski romans.
Ordener, pozostawszy sam na progu, zrzucił ubranie, które owinąwszy w płaszcz, przywiązał pasem do głowy; poczem, wprowadzając w wykonanie zasady niezawisłości przez Schumackera głoszone, skoczył do zimnej i spokojnej wody zatoki i zaczął płynąć pośród ciemności ku brzegowi, kierując się w stronę Spladgestu, dokąd mógł być pewnym, że tak żywy, jak i umarły przybędzie.
Trudy całodzienne wyczerpały go, zaledwie przeto zdołał tam dopłynąć. Ubrawszy się pospiesznie, podążył do Spladgestu, rysującego się na placu portowym jak czarna masa, księżyc bowiem od pewnego czasu skrył się za chmury.
Gdy się zbliżył do samego budynku, zdawało mu się, że słyszy jakby ludzkie głosy; słabe światełko jaśniało przez otwór, nad drzwiami będący. Zdziwiony, gwałtownie zapukał; głos ucichł, a światło zniknęło. Zapukał powtórnie — wtedy przy świetle, które się znowu zjawiło, ujrzał jakąś czarną postać, wychodzącą jednym z górnych otworów i wdrapującą się na płaski dach domu. Ordener zapukał po raz trzeci rękojeścią swojej szabli i zawołał:
— Otwórzcie, w imieniu jego królewskiej mości! Otwórzcie, w imieniu jego dostojności wice-króla!
Drzwi zwolna się otwarły i Ordener ujrzał przed sobą bladą i wychudłą twarz starego Spiagudrego. Dozorca umarłych stał przed nim z ubraniem w nieładzie, błędnem spojrzeniem, najeżonym włosem, trzy mając w zakrwawionych rękach grobową lampę, której płomień, wiatrem poruszany, mniej drżał, aniżeli całe jego ciało.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.