Han z Islandyi/Tom I/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV

— Tak, tak, panie, powinniśmy odbyć pielgrzymkę do groty w Lynrass. Ktoby to uwierzył, że ten pustelnik, którego przeklinałem jakby jakiego piekielnego ducha, będzie naszym aniołem wybawicielem i że lanca, która zdawała się grozić co chwila, posłuży nam za most do przejścia przepaści?
W tych to śmiesznych nieco słowach, Benignus Spiagudry wyjawiał Ordenerowi swoją radość i wdzięczność dla tajemniczego pustelnika. Czytelnik odgaduje zapewne, że nasi dwaj podróżni wyszli już z Przeklętej Wieży. W chwili, kiedy ich znowu spotykamy, daleko już za sobą pozostawiwszy wioskę Vygla, kroczą z trudnością po drodze górzystej, poprzecinanej kałużami błota i najeżonej kamieniami, które potoki, w czasie burzy powstałe, złożyły na wilgotnej i lepkiej ziemi. Jeszcze nie dnieje, oko zdoła zaledwie rozróżniać przedmioty, które jednak zaczynają przybierać stopniowo swoje właściwe kształty przy niepewnem świetle zorzy, przebijającej się z trudnością przez gęstą mgłę poranku.
Ordener milczał, od kilku bowiem chwil pogrążył się w słodkim półśnie, ogarniającym niekiedy człowieka przy machinalnym i ciągłym ruchu. Nie spał wcale od wczoraj, a i poprzedniego dnia użył wywczasu w rybackiej barce, stojącej na kotwicy w Drontheim, te tylko kilka godzin, które rozdzielały jego wyjście z Spladgestu i powrót do Munckholmu. Kiedy więc ciało jego zdążało do Skongenu, dusza pobiegła lotem ptaka ku zatoce Drontheimskiej, do smutnego więzienia, pod ponure wieże, zamykające jedyną w całym świecie istotę, z którą dla niego łączyła się nadzieja i szczęście. Na jawie, wspomnienie Etheli zajmowało jego myśl całą, — we śnie, wspomnienie to stawało się fantastycznem widziadłem, jaśniejącem pośród jego marzeń. W tem drugiem życiu, które snem nazywamy, kiedy istnieje tylko dusza a ciało, ze wszystkiemi swemi dolegliwościami, zdaje się nie istnieć wcale, widział swą ukochaną, nie piękniejszą, nie czystszą, ale wolną, szczęśliwszą, — więcej do niego należącą. Na drodze wszakże do Skongenu zapomnienie o swem ciele i uśpienie zmysłów nie mogło być zupełne, albowiem od czasu do czasu rozpadlina, kamień, albo gałęź z drzewa, ze świata idealnego wprowadzały go w świat rzeczywistości. Podnosił wówczas głowę, otwierał znużone oczy i żałował, że z niebiańskiej podróży spadł do swej przykrej, ziemskiej wędrówki, w której za ulatujące marzenia ta mu tylko zostawała pociecha, że na sercu swojem czuł promień włosów, będących jego jedynym skarbem, zanim cała Ethel do niego należeć miała. Później znowu, wspomnienie to nasuwało mu na myśl czarujący i fantastyczny obraz i mimowoli zagłębiał się nie we śnie, ale w nieokreślonem i nieodstępnem marzeniu.
— Panie — powtórzył głośniej Spiagudry, a tym razem głos jego, wraz z potknięciem się o pień drzewa, obudził Ordenera, — niech się pan niczego nie obawia. Łucznicy, wychodząc wraz z pustelnikiem z wieży, udali się na prawo, a my tak już jesteśmy od nich daleko, że możemy przecie głośniej rozmawiać. Przedtem jednak, co prawda, milczenie sama ostrożność nakazywała.
— Chyba ostrożność za daleko posunięta — rzekł Ordener poziewając. — Już będzie przynajmniej trzy godziny, jakeśmy opuścili wieżę i łuczników.
— To prawda, panie; ostrożność jednak nigdy nie bywa zbyteczną. Gdybym ja, naprzykład, przyznał się kto jestem w chwili, kiedy dowódca tego przeklętego oddziału zapytał o Benignusa Spiagudry głosem Saturna, domagającego się nowonarodzonego syna, aby go pożreć; gdybym w tej strasznej minucie nie uciekł się do ostrożnego milczenia: to gdzież byłbym teraz, mój szlachetny panie?
— Zdaje mi się, na honor, że w owej chwili nie wydobytoby z ciebie, nawet żelaznemi cęgami, twego nazwiska.
— Czyliż źle uczyniłem? Gdybym przemówił, wtedy pustelnik (niech go Opatrzność i święty Usbald mają w swojej opiece) nie mógłby był zapytać dowódcy łuczników, czy jego oddział składał się z żołnierzy garnizonu munckholmskiego, a zadał mu to pytanie zapewne jedynie dlatego, aby zyskać na czasie. A po potwierdzającej odpowiedzi tego głupiego łucznika, czy zauważyłeś pan z jakim dziwnym uśmiechem pustelnik kazał mu iść za sobą, mówiąc, że zna kryjówkę zbiegłego Benignusa Spiagudrego?
Tutaj dozorca zatrzymał się chwilę, jak gdyby dla nabrania nowych sił, po chwili bowiem mówił dalej głosem płaczliwego entuzyazmu:
— Dobry kapłan! zacny i cnotliwy anachoreta, spełniający przepisy chrześcijańskiej ludzkości i ewangelicznej miłości bliźniego! A ja obawiałem się powierzchowności, dość dzikiej co prawda, pod którą kryje się tak piękna dusza. A czy zauważyliście, szlachetny panie, jak on to szczególnie wymówił do mnie: — Do widzenia,! — gdy wyprowadzał łuczników? Innym razem mogłoby mnie to zaniepokoić; nie pochodzi to jednak z winy tego pobożnego i zacnego pustelnika. Samotność nadaje widać głosowi ten dźwięk szczególny, znam bowiem — tutaj Benignus mówił coraz ciszej — znam pewnego człowieka, który zawsze żyje w samotności, tego strasznego... Ale nie, przez uszanowanie dla czcigodnego pustelnika z Lynrass, nie chcę robić tak ohydnego porównania. Jego rękawice także zdawały mi się niezwykłe, jest jednak tak zimno, że można je śmiało nosić; słony napój również mnie nie dziwi. Zakonnicy katoliccy zachowują częstokroć szczególniejszą regułę, o piciu zaś morskiej wody wspomina sławny Urensius, zakonnik z góry Kaukazu, w następującym wierszu: Rivos despiciens, maris undam polat amaram. — Że to ja sobie nie przypomniałem tego wiersza w przeklętej ruinie Vygla! Lepsza trochę pamięć ochroniłaby mnie od próżnego strachu. Przyznasz pan jednak, że trudno jest mieć swobodne myśli w podobnej jaskini, siedząc za stołem kata!. Kata! tego potwora, wzbudzającego wstręt i pogardę powszechną, który różni się od zabójcy wielolicznością i bezkarnością swoich morderstw; tego człowieka, w którego sercu z najstraszliwszem okrucieństwem rozbójników łączy się tchórzowatość, niemożliwa dla samych zbrodni; tego człowieka, podającego ci jedzenie lub nalewającego czarę tą samą ręką, która przed chwilą dotykała narzędzi męczarni, albo gruchotała na torturowym koniu tysiące kości nieszczęśliwych! I jakże tu oddychać tem samem co i kat powietrzem? Najnędzniejszy żebrak, gdy go się dotknie ręka kata, porzuca ze wstrętem swoje łachmany, co go od zimy, chorób i nagości zasłaniały. Kanclerz, kiedy przyłoży pieczęć na jego patencie, rzuca go pod stół na znak pogardy i przekleństwa. We Francyi, gdy kat umiera, policyjni pachołcy wolą zapłacić karę czterdziestu liwrów, aniżeli zająć jego miejsce. A kiedy raz w Peszcie skazanemu na śmierć Chorchilowi ofiarowano ułaskawienie z warunkiem, aby został katem, on wolał być straconym, aniżeli zostać wykonawcą. A czyż nie godne jest uwagi, że Tarnoryn, biskup w Maestricht, kazał wyświęcić kościół dlatego, że kat wszedł w jego mury? Zapewne wiesz pan i o tem, że królowie Francyi, dla uczczenia swoich rycerzy, postanawiają zawsze, aby ci ostatni tylko ręką ich kolegów karani byli, a to w celu uwolnienia ich, nawet kiedy są występni, od haniebnego zetknięcia z katem. Nakoniec, a to już najbardziej jest stanowczem, że w Zejściu Świętego Jerzego do piekieł, opisanem przez uczonego Melasiusa Ithurama, Charon daje pierwszeństwo bandycie Robinowi Hood przed katem Phliperassem. Jeżeli kiedykolwiek dojdę do znaczenia (o czem tylko Bóg jeden może wiedzieć) to niezwłocznie zniosę katów, a przywrócę stary zwyczaj i dawną taryfę. Za zabicie księcia płacić się będzie tak, jak w roku 1150 — tysiąc czterysta czterdzieści podwójnych talarów królewskich; za zabicie hrabiego — tysiąc czterysta czterdzieści talarów pojedyńczych; za barona — tyleż półtalarów; zabójstwo prostego szlachcica otaksowane będzie na tysiąc czterysta czterdzieści askalinów; mieszczanina...
— Czy mi się zdaje, że słychać za nami tętent konia? — przerwał Ordener.
Odwrócili się, a że podczas długiej gadaniny Spiagudrego dnieć już zaczynało, mogli przeto rozróżnić człowieka czarno ubranego i dającego im znaki jedną ręką, drugą zaś poganiającego jednego z tych małych, szpakowatych koników, jakie często spotykać można w górach Norwegii.
— Przez litość, panie! — zawołał trwożliwy dozorca ~ przyspieszmy kroku, bo ten czarny człowiek jakoś bardzo na łucznika wygląda.
— Jak to, starcze, dwóch nas jest przecież i mieliżbyśmy uciekać przed jednym człowiekiem?
— Niestety, panie, dwudziestu krogulców ucieka przed jedną sową. Czyż przynosi jaką chlubę spotkanie ze sługą sprawiedliwości?
— A któż ci mówi, że to łucznik lub pachołek syndyka? — odparł Ordener, któremu strach wzroku nie odebrał. — Uspokój się, mój dzielny przewodniku, poznaję tego podróżnego. Wstrzymajmy się.
Chcąc nie chcąc, trzeba było usłuchać. W chwilę potem jeździec, dogonił ich, a Spiagudry przestał drżeć na widok poważnego i pogodnego oblicza kapelana Anastazego Munder.
Ten ostatni skłonił im się z uśmiechem i zatrzymawszy swego wierzchowca, rzekł:
— Ula was się wracam, moje dzieci, a Bóg nie pozwoli zapewne, aby moja nieobecność, wynikająca z dobroczynnego celu, przyniosła uszczerbek tym, dla których obecność moja jest tak potrzebną.
— Będzie to dla nas prawdziwem szczęściem — rzekł Ordener — jeśli zdołamy być wam w czem użytecznymi, księże kapelanie.
— Przeciwnie, to ja, szlachetny młodzieńcze, chcę wam oddać usługę. Czy raczycie mi powiedzieć, jaki jest cel waszej podróży?
— Nie mogę tego uczynić, szanowny kapelanie.
— Pragnąłbym szczerze, mój synu, aby to z twojej strony było wynikiem niemożliwości, a nie wskutek braku ufności, bo inaczej biada mi! biada temu, komu człowiek uczciwy odmawia swego zaufania, choćby go pierwszy raz widział dopiero!
Pokora i namaszczenie pastora żywo dotknęły Ordenera.
— Mogę wam tylko powiedzieć, mój ojcze, — rzekł — że zwiedzamy góry północne.
— Tego się właśnie domyślałem, mój synu i dlatego powracam do was. W górach tych są bandy górników i myśliwych, a spotkanie z nimi niezawsze jest bezpiecznem dla podróżnych.
— A więc? — rzekł Ordener.
Otóż, wiem dobrze, że nie należy powstrzymywać szlachetnego młodzieńca, który kroczy po drodze pełnej niebezpieczeństw; szacunek jednak, jaki powziąłem dla ciebie, panie, podał mi inny sposób, abym był ci użytecznym. Nieszczęśliwy fałszerz, którem u wczoraj niosłem ostatnią pociechę w imię Boga, był górnikiem. W chwili śmierci dał mi on ten oto pergamin, na którym napisane jest jego imię, mówiąc, że karta ta ochroni mnie od wszelkiego niebezpieczeństwa, gdybym kiedykolwiek podróżował w tych górach. Niestety! na cóż ona może się przydać biednemu księdzu, który żyje i umrze pomiędzy więźniami, i który zresztą nawet inter castra latronum, winien szukać ucieczki tylko w swej cierpliwości i modlitwie, jedynej broni Boga! Jeżelim przyjął tę kartę, to dlatego, że nie chciałem odmową zasmucić serca tego, który w kilka chwil potem, nie mógł już nic przyjąć, ani dać na tej ziemi. Dobry Bóg raczył mnie natchnąć szczęśliwą myślą, że dzisiaj daję ci młodzieńcze ten pergamin. Niech on ci towarzyszy we wszystkich przygodach drogi, a podarunek umierającego niechaj będzie błogosławieństwem dla podróżnika.
Ordener przyjął z rozrzewnieniem dar zacnego pastora.
— Księże kapelanie — rzekł — niechaj Bóg spełni wasze życzenia! Dziękuję wam. Jednakże — dodał uderzając po szabli — miałem już kartę bezpieczeństwa u swego boku.
— Młodzieńcze — rzekł pastor — ten nędzny pergamin lepiej może będzie cię bronił, aniżeli twój miecz żelazny. Jedno spojrzenie żałującego za swe grzechy potężniejszem jest niekiedy niż miecz samego archanioła. Żegnam was; więźniowie moi czekają na mnie. Pomódlcie się czasem za nich i za mnie.
— Zacny kapłanie — odparł Ordener z uśmiechem — wszak już powiedziałem, że wasi skazani otrzymają ułaskawienie; jeszcze raz więc to samo powtarzam.
— Nie mów z taką pewnością, mój synu. Nigdy człowiek nie może wiedzieć, co się dzieje w sercu jego bliźniego, nie wiesz i ty zatem, co postanowi syn wice-króla. Może, niestety! nie dopuści do siebie biednego kapelana. Żegnam cię, mój synu. Niechaj Bóg błogosławi twojej drodze, nie zapomnij o starym kapelanie, szlachetny młodzieńcze, a za biednych więźniów westchnij czasami do Boga.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.