Historja kołka w płocie/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja kołka w płocie
Podtytuł według wiarygornych źródeł zebrana i spisana
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY.
Historja płotu, zdrada chmielu, upadek i niespodziana metamorfoza ostatnia.

Ale gdzież historia kołka? — spytacie — właśnie też do niej powracamy, chwila cierpliwości.
Już wiemy jak go chmiel oplótł pod pozorem przyjaźni jak na czystej korze dąbczaka złowrogie zjawiły się plamki... to były pierwsze groźby przyszłości. Nasz kołek stał jeszcze mocno i uparcie, a tymczasem chmiel bujał po nad nim w towarzystwie powojów i perestupów; tak dobrze okrył płot cały, tak się na nim uwiesił, że słabsze kije leszczynowe i osikowe, którym już końce podgniwać zaczęły, ciężaru tych coraz cisnących się gości wytrzymać nie mogły.
Jeden czy dwa koły od spodu się obłamały, ugięły, pochyliły, chmiel przewalił się całą siłą w tę stronę, i najwytrzymalsze podpory tej budowy uczuły, że im długo ustać nie będzie podobna. Dąbczak jeszcze się opierał jak mógł, gdy nadeszła burza i jednym zamachem obaliła cały płot na ziemię. Runęły wprawdzie z nim i chmiele i pasożyty, co osłabienia jego były przyczyną, ale niewiele ich to kosztowało, bo mogły na nowo od korzeni puścić. Nazajutrz trzoda powracająca z pola, dziwną obdarzona pamięcią, przypomniawszy zapewne starą w płocie dziurę, którą do sadu wchodzić przywykła, wtargnęła całym zastępem...
Ale co jej bezkarnie uchodziło za czasów starego marszałka, to teraz, pod rządami nowej pani Rogalinej, dozwolonem być nie mogło: wnet zbiegli się pastuchy z biczami, ludzie z folwarku z kołkami, furmani ze stajni, i co żyło we dworze jęło się bydło wyganiać. A że wiele narobili hałasu około tej sprawy, dowiedziała się zaraz pani, że płot się obalił.
Kazano natychmiast stary zabrać i nowy postawić.
Dziwne są czasem zrządzenia losu i trafy zbliżające ludzi i kołki... wytłumaczyć tego nie można, podziwiać musimy... mistycy chyba gotowi tłumaczyć...
Koniec końcem cóż się dzieje? oto z tego połamanego płotu, wśród którego gruzów bohater nasz leży, gdy wożono na kuchnię chrust i kije na ogień przeznaczone, Pakuła, użyty ku temu, zabrał na wóz nieco pozostałości, i przywiózłszy rzucił w kącie na swojem podwórzu.
Zdaje mi się, że myślą jego było do niższego i skłonniejszego u siebie użyć to ogrodzenia, bo się z kołkami na ogień nie spieszył i chrust tylko pochwyciły baby na podpał... Nie posądzajcie jednak najmilsi a często surowi czytelnicy Charitona Pakuły o kradzież...
Przykroby mi bardzo było, gdyby jeden z moich bohaterów na szubienicę miał zasłużyć. Potrzeba znać włościan naszych, żeby to sobie czysto i jasno wytłumaczyć.
Ludzie ci (a raczej chamy owe) nie mają najmniejszego pojęcia własności i zdaje mi się, że temu nie są bynajmniej winni.
W prastarych wiekach, za błogosławionych barbarzyńskich czasów, jak wszędzie tak i tu była wspólność mienia gromadzkiego i nikt nic nie posiadał. Chrześcijaństwo wyemancypowało człowieka i rozdzieliło własność czyniąc ją wyłączną... ale u nas... wcale się stało inaczej. Wieśniak sam był czyimś, a posiadać nic nie mógł, nie nabrał więc pojęcia tego, czego dlań na świecie nie było. Wedle jego teorji świat był Boży, Pan ziemi był panem ludzi, a Rogala panem Pakułów i tego co oni mieli. Należąc więc sami do Rogalów, co dziwnego, że jego własność uważali za wspólnie swoją?...
Chłopek sobie kradł w niewinności ducha, jakby brał z własnego spichlerza, bo stary komunizm pogański wraz z niewolą jeszcze dlań trwały prawem. Chariton więc wywiózł po ciemku furę płotu suchego, nie poczuwając się w sumieniu by grzeszył...
Wszakci panu o to także chodzić musiało, żeby on z zimna nie chorował i miał przy czem jeść zgotować?
I ot, jak kołek, który wyrósł na łące Pakułów, osobliwszym zbiegiem okoliczności dostał się pod koniec życia na podwórko Charitona... a tak jeszcze zdrowo i pięknie wyglądał, mimo kilku plamek porostu, który się doń uczepił i ułamanego końca, że go aż żal palić było.
Dziaduś, który gospodarował po podwórku a dawno kija potrzebował, rzucił nań okiem przypadkiem, szczęściem dojrzał, wyjął z kupy, otarł i wyrachowawszy że z niego nieszpetna byłaby laska, położył go na wyżkach w chlewku...
Byłby może dla małej pamięci starowiny wieki przeleżał dąbczak spokojnie, bo nikt go tam wyszukać nie mógł, chyba ten co schował, gdyby nie okulał trochę Perebendia, raziwszy się o kamień, gdy dwojaczki nosił przyjmakowi na pole.
Ból przypomniał potrzebę podpory i dobył kołka, który zaraz nożem z za pasa wyjętym starannie ostrugał... Pokazało się tedy, że oczyszczony w ten sposób dąbczak wcale nawet przyzwoitą miał postawę i był laską niczego. U góry, gdzie grubiej nieco wyglądał, właśnie znalazła się narość, która pewien rodzaj buławy zeń czyniła; staruszek domierzył długość do ręki i bardzo był rad ze swego dzieła.
— Doprawdy — rzekł w duchu stawiając kij u ściany i przypatrując mu się z dala, ani wójt nie ma piękniejszej laski... w niedzielę poważniej mi z nią będzie do cerkwi...
Właśnie gdy się tak zabawiał, nie postrzegł że Sachar, wracający ze zwykłej wycieczki, usiadł przy nim na przyźbie i kijowi się także przyglądał...
Miał bowiem, jakeśmy wspomnieli, od młodu pasję strugania i wyrzynania...
Jakoś machinalnie wyciągnął Sachar rękę i postawiony kij wziął obracać na wszystkie strony.
Stary pożałował, posmutniał, ale wnukowi odbierać go nie śmiał...
— Wziął, to i położy — rzekł pocieszając się...
Tymczasem Sachar nie rzucił go tak prędko, dobył noża, który przy sobie nosił i opatrzywszy główkę kija, począł się koło niej zajmować, usiłując jej nadać kształt jakiś.
— Co teraz to przepadła moja laska! — zawołał Perebendia — ale biedaczysko się choć pobawi...
Sacharowi nie szło łatwo, bo dębina była zaschła i twarda... ale od czasu oszalenia taką miał siłę, że kamień zetrzeć mógł w rękach. Choć nóż więc nie dopisywał, drzewo ustąpić musiało, i Sachar uśmiechając się zwycięzko, wyrobił z nieforemnego guza na podziw osobliwą głowę jakąś tak misternie, że Perebendia wydziwić się jej nie mógł i stał przed nim osłupiały.
Głowa zaprawdę była dziwaczna, ale się śmiała takim serdecznym, zawiesistym śmiechem, rozdartą od ucha do ucha poczwarnie gębą... a raczej paszczą, oczki jej tak się gdzieś w marszczki pochowały głęboko, a całe oblicze tak dziwnie było pofałdowane, że patrząc na nią, samemu śmiać się chciało...
To też i Sachar zrobiwszy to arcydzieło, począł się śmiać na całe gardło, i stary Perebendia spojrzawszy wziął się za boki...
Żeby to miała być twarz ludzka... trudno powiedzieć... nosek na psi zakrawał, uszy miała długie i do góry sterczące, brodą kosmatą niby, a na czole maleńkie różki... stworzenia jednak tego rodzaju w całej okolicy nie było i gdzieby je Sachar mógł widzieć, nie wiadomo.
Ukończywszy struganie, biedny szaleniec postawił znowu kij przy ścianie i już o nim zapomniał, staruszek skradł się do niego, powoli wysunął i pilno za piec schował.
W istocie, z tego nieforemnego kija dąbczak wyszedł prawie na dzieło sztuki... chociaż go obrobiła ręka warjata.... Z iluż to szaleństw rodzą się arcydzieła, a proszę mi pokazać aby jedno, które rozum wystrugał??
Ale wracamy do naszego kołka, dziś już wychodzącego powoli na kij i na laskę... nie prostą laskę, którą lada kto z krzaku wyłamał, ale na wcale ciekawą i rzeźbioną, lepiej może niż te, które nam z Niemiec przychodzą. Stary Perebendia, jak wszyscy starzy, miał już tę zgrzybiałą namiętnostkę chowania i gromadzenia, która się nas czepia właśnie wtedy, gdy najmniej potrzebujemy. Przechował więc robotę Sachara tak, aby jej dzieci nie znalazły, i tylko na niedzielę używał, starając się wierzchołek ukryć w rękawie, by mu tego cacka nie odebrano.
Byłby może długo się niem cieszył, gdyby następnej wiosny nie posłano go do miasteczka z workiem kartofli na plecach dla pilnej grosza potrzeby. Stary szedł półtora dnia, co chwila odpoczywając, aż nareszcie zaszedł na rynek, gdzie stał znowu dobę nim kartofle żydówce przedać potrafił za dwadzieścia groszy. Już miał powracać gdy się opatrzył, że ktoś z otaczającej gawiedzi kij mu smyknął tak zręcznie, iż nie wiedział nawet kogo posądzić. Stary mało nie płakał, ale to nic nie pomogło, musiał sobie prostego dostać kołka i z nim razem powrędrował do domu powoli.
Z rąk Perebendi kij, jak się to później z pilnego śledztwa okazało, przeszedł do żydka sprzedającego cybuchy i bambusy domorosłe, który go opatrzył skówką mosiężną i wylakierował.
Teraz już była to laska choćby dla jakiego powiatowego marszałka, a na wsi mogąca uchodzić za osobliwość, tak dalece, że żyd ocenił ją wyżej sześciu złotych. Nabytą jednak została przez szlachcica ubogiego, i dziś, zbiegiem najdziwniejszym okoliczności, zachowaną została, przy objaśniających opisie, w zbiorze jednego lubownika starożytności i zabytków historycznych.
Otóż na czem to prosty kołek dębowy skończyć może, kiedy mu los nieco dopomódz zechce... dziwne losu sprawy!

KONIEC.