Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/150

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 150. Ucieczka Paca
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

150.
Ucieczka Paca.

W ponurem zamyśleniu siedział kanclerz w wieży w fotelu, zwróconym tyłem do małego, zakratowanego okna.
Nagle na korytarzu dały się słyszeć czyjeś kroki, i zaraz potem otworzyły się drzwi.
Na progu ukazał się wysoki, silnie zbudowany mężczyzna w mundurze pułków litewskich.
Kanclerz zerwał się z krzesła, zobaczywszy swego dawnego przyjaciela i towarzysza broni swojego zmarłego brata.
— Żarnecki! — zawołał Pac, wyciągając doń ręce.
— Tak, to ja, panie kanclerzu, — odpowiedział wchodzący.
— Przychodzisz do więźnia, wpuszczono cię do mnie. Przedewszystkiem jednakże witaj mi, mój przyjacielu! Zastajesz mnie w ręku mych wrogów!
— Z którymi zbyt zuchwale i zbyt ryzykownymi środkami walczyłeś, panie kanclerzu. Wiem wszystko. Przybyłem tutaj, ponieważ burgrabia jest mi oddany i otworzył mi drzwi na dole. I oto zastaję cię w tym dusznym pokoju czerwonej wieży.
— Jestem więźniem, Żarnecki.
— Nie gniewaj się o prawdę, panie kanclerzu, ale winą tego jest twoje postępowanie.
Wiesz, że byłem wiernym zawsze przyjacielem twojego brata i twoim, więc pozwól mi otwarcie mówić, co myślę! Źle postąpiłeś, panie kanclerzu, użyłeś środków, które sumienie potępia.
Pac milczał, patrząc ponuro przed siebie.
— Dałeś się skusić do przejścia na stronę Turków, było to dziełem Jagiellony Wassalskiej, która już życiem przypłaciła swe winy.
— Wojewodzina nie żyje? Stracono ją? — zapytał Pac przerażony.
— Dziś rano.
— To niesłychane!
— Dość jednak jednej ofiary, — mówił Żarnecki, — słusznej zapewne, ponieważ wojewodzina była i twoim złym duchem, panie kanclerzu.
— Ja będę drugą ofiarą!
— Obawiam się, żeby do tego nie przyszło, i dlatego zamierzam temu zapobiedz!
— Mój przyjacielu, lękam się, czy nie zapóźno powziąłeś ten zamiar, — rzekł Pac.
— Nie zapóźno, ponieważ żyjesz jeszcze!
— Skażą mnie na śmierć niezawodnie!
— Do tego nie przyjdzie, panie kanclerzu. Mam wielu przyjaciół, wielu stronników! Nie chcą oni drugiej ofiary, dość będzie, gdy pójdziesz na wygnanie, a kiedyś przecież będziesz mógł wrócić do kraju.
— W jakiż sposób chcesz tego dokonać, Żarnecki?
— Musisz uciec, kanclerzu! — Łatwo to powiedzieć, ale trudniej wykonać.
— Moi przyjaciele i ja dopomożemy ci.
— Wieża jest dobrze strzeżoną!
— Jutrzejsi wartownicy nie stawią przeszkody! Te drzwi od twego pokoju zostaną otwarte. Gdy o północy usłyszysz na dole wystrzał, będzie to znakiem, żebyś zeszedł na dół. Ja się postaram, żeby drzwi i tam były otwarte.
— Dobrze, Żarnecki, liczę na ciebie.
— Wszystko zresztą mnie pozostaw. Wiesz, że mam wioskę w okolicach Warszawy, tam cię zawiozę w nocy.
— Bramy miejskie są zamknięte! — Furtka zamkowa będzie otwarta, ja się o to postaram.
— Więc zgoda, zejdę, gdy strzał usłyszę.
— Gdybyś mnie nie spotkał w chwili ucieczki, panie kanclerzu, udaj się sam do mojej wioski. Stamtąd pojedziesz dalej.
Żarnecki pożegnał kanclerza i wyszedł.
Zdawało się wszystko gotowem do ucieczki, Pac zatem czekał niecierpliwie oznaczonej godziny.
Nad wieczorem Żarnecki kazał dać żołnierzom warty zamkowej beczkę wina. Burgrabia wyszedł do nich i gdy się napił, żołnierze także zabrali się do trunku.
Oficer dowodzący strażą, znajdował się w zamku. Obchodził on raz tylko w ciągu nocy rozstawione warty, aby się przekonać, czy są na miejscu.
Wino tak poskutkowało, że po kilku godzinach żołnierze pijani pokładli się po kątach i posnęli.
Plan Żarneckiego blizkim był udania się.
Północ uderzyła.
Nagle rozległ się strzał w blizkości wieży.
— Był to znak dla kanclerza.
Żołnierze, których wino jeszcze z nóg nie zwaliło, wybiegli zobaczyć, kto strzela.
Z niejakiej odległości słychać było głos, jakby wołający o pomoc.
Pod wieżą pozostali tylko pijani, śpiący żołnierze, inni pobiegli za tym głosem.
Decydująca chwila nadeszła.
Kanclerz wyszedł na korytarz ku drzwiom i zbiegł ze schodów.
Na dole w przedsionku paliła się wielka latarnia.
Drzwi przedsionka były otwarte.
Pac chciał już wyjść, gdy spostrzegł leżących w kącie żołnierzy.
Nic oni jednak nie widzieli i nie słyszeli, nie przeszkadzali mu wcale.
Przeszedł przez przedsionek i znikł w ciemnościach nocy.
W niejakiej odległości widać było kilku żołnierzy, którzy czegoś szukali, a potem kłócić się zaczęli.
Nie zajmując się nimi, skręcił Pac koło węgła wieży i zwrócił się zaraz ku ogrodowi zamkowemu, do którego z podwórza prowadziły drzwi w sztachetach żelaznych.
Żarnecki wszystko dobrze obmyślił. Drzwi te nie były zamknięte. Kanclerz bez przeszkody dostał się do ogrodu, w którym było zupełnie ciemno.
Znał on ten ogród i nie mógł się w nim zbłąkać.
Tymczasem kłótnia na podwórcu zamkowym pomiędzy żołnierzami wzmagała się i sprowadziła oficera, dowodzącego strażą, który także słyszał wystrzał.
— Precz stąd! — dał się słyszeć głos rozkazujący, — precz stąd! czy nie widzicie, kto jestem!
Żołnierze zawahali się, nie wiedząc, co począć.
Oficer zbliżył się do żołnierzy.
— Co to jest? — zawołał, — co znaczył ten wystrzał?
— Ja strzeliłem, — rzekł mężczyzna, którego żołnierze otoczyli na podwórzu, — ja strzeliłem, bom w ciemności spotkał kogoś, który na trzykrotne wołanie nic mi nie odpowiedział. Kto to był i gdzie się podział, nie wiem.
— To pan, panie Żarnecki, — rzekł oficer, — wybacz pan, że moi żołnierze nie poznali pana.
Żołnierze usunęli się.
Żarnecki zamienił jeszcze kilka słów z oficerem i oddalił się.
W tej chwili z przedsionka czerwonej wieży wybiegł żołnierz z krzykiem:
— Kanclerz uciekł! — zawołał, — drzwi jego pokoju otwarte!
Krzyk ten zwołał całą straż. Wszczął się zamęt trudny do opisania.
Oficer pobiegł szybko na górę i przekonał się, że kanclerza nie było rzeczywiście. Mógł jednak uciec dopiero teraz, korzystając z zamętu. Potrzeba było schwytać go natychmiast.
Nie tracąc chwili czasu, oficer obstawił wartą wszystkie wyjścia z podwórza i pośpieszył z doniesieniem do swego przełożonego, komendanta zamku.
Gdy z nim powrócił na podwórze zamkowe, dowiedział się, że drzwi w sztachetach były otwarte.
Komendant wydał natychmiast potrzebne rozporządzenia. Kazał jeźdźcom wyruszyć w pogoń i wyznaczył oddział żołnierzy do przeszukania ogrodu.
Wkrótce w całym zamku panowała nieopisana wrzawa.
Niezadługo oficer, dowodzący strażą, przekonał się, że furtka, znajdująca się w murze, otaczającym ogród zamkowy, była otwarta. Nie było prawie wątpliwości, że kanclerz uszedł tamtędy.
Zawiadomiono o tem komendanta, który znowu wysłał żołnierzy jezdnych w tym kierunku.
Żołnierze ci napotkali dwóch Cyganów idących do miasta i zatrzymawszy ich pytali, czy nie widzieli człowieka uciekającego z miasta.
Cyganie wyznali, że przed półgodziną spotkali jakiegoś mężczyznę i wskazali kierunek, w którym się udał.
Jeźdźcy puścili się natychmiast w tym samym kierunku.
Była jeszcze noc ciemna, gdy przybyli do wioski, w której znajdował się stary dwór, a w blizkości kaplica. Wieś sama leżała w znacznej odległości od dworu i kaplicy, w której noc i dzień paliło się światło gdyż była zawsze dla pobożnych wędrowców otwarta.
Jeźdźcy z daleka widzieli wyraźnie światło, ale gdy się do kaplicy zbliżyli, zastali drzwi jej zamknięte.
Zwróciło to ich uwagę i jeden z nich podjechał do okna, przez które, stanąwszy w strzemionach mógł zajrzeć do głębi.
Gdy spojrzał wydał krótki okrzyk zadowolenia. W tej chwili jednak zagasły świece na ołtarzu i w kaplicy zapanowała ciemność.
— Jest w kaplicy, widziałem go! — zawołał ów jeździec do towarzyszów.
— Musiał nas słyszeć, gdyż nie byłby gasił świateł, — odpowiedział drugi.
— Trzeba otoczyć kaplicę, nie ujdzie nam! — rzekł trzeci.
— Dostaniemy go! — zawołali inni.
Jeźdźcy objechali kaplicę dokoła i przekonali się, że drugiego wyjścia z niej nie ma.
— Czy poznałeś dobrze kanclerza? — rzekł jeden z jeźdźców do swojego towarzysza, który przez okno patrzył wewnątrz kaplicy, a następnie zsiadł z konia, — czy poznałeś go dobrze?
— Jest w kaplicy! Widziałem go! Jeden niech stanie przed drzwiami, a dwaj pójdą do kaplicy, — odpowiedział zapytany, przywiązując konia.
Dwaj inny jeźdźcy zeskoczyli z koni i przywiązali je w blizkości.
Następnie wszyscy trzej przystąpili do drzwi kaplicy i zapukali.
Nie było odpowiedzi ani żadnego szmeru z wnętrza kaplicy.
Jeden z jeźdźców zapukał głośniej, ale drzwi nie otworzono.
— Cóż zrobimy? — zapytał jeden.
— Musimy się tam dostać! — rzekł inny.
— Drzwi ani okna wyłamywać nie możemy, — zauważył pierwszy, — ale poczekajcie! Możemy w tamtej chacie zażądać pomocy.
— Zostańcie tu, ja tam pójdę, — odrzekł drugi i poszedł.
W blizkości znajdował się stary, podupadły już budynek. Jeździec zbliżył się do niego, ale zastał drzwi zamknięte. Obszedł go dokoła, próbując wszędzie wejścia, ale daremnie.
Zapukał. Nikt do niego nie wyszedł.
— Czyżby tu nikt nie mieszkał? — rzekł do siebie, — do licha! ledwie drzwi nie wywalę, a nikt się nie pokazuje.
Pukanie na nic się nic zdało. W domu panowała cisza.
Jeździec powrócił do kolegów z wiadomością, że budynek musi być niezamieszkały, bo nikt nie otwiera.
— Skoro tak, to trudna rada. Musimy wybić okno i wejść do kaplicy, — rzekł ten, który widział wewnątrz kanclerza.
— Tak trzeba zrobić, konieczność maże grzech, — rzekli dwaj inni.
Pierwszy jeździec, którego koń był przywiązany pod oknem, wskoczył na niego, stanął na siodle i mógł wygodnie wygnieść małe kolorowe szybki.
Gdy to uczynił i brzęk szkła zakłócił ciszę panującą w kaplicy, udało mu się łatwo otworzyć okno, wszedł więc przez nie do wnętrza, w którem panowała głęboka ciemność.
Miał się na baczności. Pamiętał o tem, że w każdej chwili może go ugodzić cios znajdującego się w kaplicy kanclerza.
Przedewszystkiem przystąpił do drzwi i otworzył je.
Jeden z jeźdźców pozostał za drzwiami na warcie, drugi wszedł także do kaplicy, zbliżył się do małego ołtarza umieszczonego w głębi i przy pomocy stali i krzesiwa zapalił świece.
Światło wprawdzie niedosyć jasne, ale dostatecznie oświeciło kaplicę.
— Tutaj być musi, szukajmy go, — rzekł pierwszy jeździec.
Przystąpił on przedewszystkiem do kropielnicy i przeżegnał się. Towarzysz jego poszedł za tym przykładem i dopiero rozpoczęli przygotowania.
Nie była to rzecz trudna, gdyż kaplica była nie wielka i nic w niej nie było, prócz kilku klęczników i ławek.
Ołtarz w głębi nie dochodził do ściany, lecz było poza nim przejście wolne. Jeźdźcy i tam szukali, ale nic znaleźć nie było można.
To było niepojęte.
— Musiałeś przedtem widzieć tylko cień jakiś, — rzekł drugi jeździec do pierwszego, — przecież tu nie ma nikogo oprócz nas.
— Kanclerz tu był! Niech nie będę zbawionym, jeśli tu nie był! — zapewnił pierwszy, dobrze go widziałem i poznałem, bo w kaplicy było widno! A że był tutaj człowiek dowodem jest i to, że przedtem paliły się świece, a gdyśmy przybyli, zagaszono je.
— Tak, masz słuszność, — rzekł drugi, — ale w takim razie jest w tem coś nienaturalnego, bo kanclerza nie ma.
— Czy nie widziałeś kanclerza? — zapytał pierwszy stojącego przed kaplicą kolegi.
— Nie! — odpowiedział zapytany.
— Niech to kto chce rozumie, — mruknął pierwszy, — przecież, do licha, nie mógł się zapaść w ziemię! Przyglądali się wielkim, ciężkim taflom w podłodze, a jeden co chwila wracał za ołtarz, sądząc, że tam jakiś ślad znajdzie.
Kanclerz znikł niepojętym sposobem. Ani za ołtarzem, ani w podłodze nie było śladu otworu lub zasuwanych drzwi.
Świtał już ranek i blady brzask dostawał się do wnętrza przez otwarte drzwi kaplicy.
Nagle zauważył pierwszy jeździec przy kropielnicy mały żelazny pierścień na podłodze.
Pochylił się i spostrzegł, że brzeg tafli w tem miejscu był widoczny, co świadczyło, że musiała być podnoszoną lub też nie dobrze spojoną z innemi.
Zawołał swoich dwóch towarzyszów i pokazał im zdradzieckie miejsce. Następnie ujął pierścień i bez wielkiego trudu podniósł taflę.
Okazał się czworokątny, ciemny otwór dość wielki na pomieszczenie człowieka.
— Tędy zeszedł, — rzekł do kolegów, — tam musi być piwnica lub grobowiec. Dajcie mi świecę, zejdę za nim. Drugi jeździec przyniósł świecę i podał ją towarzyszowi, który przykląkł i zaświecił do otworu.
— Tam są schody! — rzekł, — tu na górze nie potrzebujemy szukać kanclerza ani czekać na niego. Jest on tam!
Zeszedł.
Dwom jego kolegom zdawało się, jak gdyby światło, które niósł z sobą, nikło nagle albo zagasło i przyszło im na myśl, że musi tam być korytarz podziemny.
Zawołali swego kolegi.
Nie było jednak odpowiedzi.
— Muszę zobaczyć co tam jest, — rzekł drugi jeździec i zeszedł na dół.
Ten także zniknął w ciemności, a w kaplicy robiło się coraz widniej.
Trzeci jeździec stał na górze przy otworze i czekał. Po niejakim czasie, nie mogąc się doczekać swych towarzyszów, zawołał na nich.
Nie było żadnej odpowiedzi.
Ciekawość skłoniła trzeciego jeźdźca do zejścia również w głąb, aby zobaczyć, co robią dwaj jego koledzy, oraz czy tam nie ma kanclerza.
Wziął on drugą świecę i zeszedł w głąb.
Znalazł się w rodzaju korytarza.
Wołał.
Panowała jednakże cisza.
Gdzie byli dwaj jego towarzysze? Chciał iść dalej, nagle jednak zagasła świeca, którą trzymał w ręku.
W tej chwili na spienionym koniu przybył Żarnecki do kaplicy i spostrzegł przy niej konie trzech jeźdźców z gwardyi królewskiej. Jeźdźcy, których widać nie było, musieli być w kaplicy.
Żarnecki zeskoczył z konia, przywiązał go również i wszedł do kaplicy, w której zwykle paliły się świece, odnawiane po wypaleniu się przez człowieka z sąsiedniej wioski.
Tym razem świec na ołtarzu nie było i jeźdźców także nie było w kaplicy.
Nagle Żarnecki spostrzegł, że znany mu otwór jest otwarty.
Gdzie był kanclerz? Gdzie byli trzej jeźdźcy?
Że jeźdźcy zeszli do otworu, było niewątpliwem. Żarnecki mógł ich teraz uwięzić chwilowo. Domyślił się, że oni wzięli z sobą świece.
Przedewszystkiem trzeba było zyskać na czasie, znaleźć i zabezpieczyć kanclerza.
Żarnecki przystąpił do otworu i słuchał.
W głębi otworu panowała cisza.
Żarnecki przykrył otwór taflą, potem wyszedł z kaplicy i zamknął ją za sobą, a następnie udał się do owego poblizkiego niezamieszkałego budynku.
Oglądał się na wszystkie strony, spodziewając się znaleźć kanclerza.
Czyżby się ukrył gdzie w głębi starego budynku lub w blizkości?
Niebezpieczeństwo przeminęło, mógł się pokazać, gdyż trzej ścigający go jeźdźcy byli zamknięci, a innych wysłanych w pogoń, jak daleko oko zasięgło widać nie było.
Zbliżywszy się do opuszczonego budynku Żarnecki, zaczął wołać Paca. Nie było jednakże żadnej odpowiedzi.
Wszedł wreszcie do starej, na pół rozwalonej stajni, która znajdowała się na skraju lasu.
— Panie kanclerzu, — zawołał, — możesz wyjść. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa!
I teraz nic się nie odezwało.
Było to niepojęte! Gdzież był kanclerz? Nie było wątpliwości, że się tu udał, gdyż Żarnecki wskazał mu to miejsce, jako bezpieczne.
Czyliżby mu się udało jakim sposobem dostać do wnętrza starego budynku?
Żarnecki chciał się o tem upewnić.
Przystąpił do drzwi i kluczem, który miał przy sobie, zaczął je otwierać.
Drzwi rzadko widać były otwierane, bo zamek chodził ciężko, udało mu się jednak po niejakim czasie otworzyć je.
Wszedł do sieni prowadzącej wewnątrz starego budynku. Kurz i pajęczyna pokrywały podłogę, ściany i sufit. Powietrze było duszne i wilgotne.
Potrzeba jednak było dowiedzieć się, gdzie się kanclerz znajdował.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.