Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

W chwili gdy Rodille schodził do piwnicy w domu sąsiednim, aby tam napaść oczy swoim skarbem i dodać „złoto do złota“, Rypcio złączył się z dwoma łobuzami, tak jak i on wyćwiczonemi w sztuce złodziejskiej, którzy czekali na niego przy końcu alei wiązami wysadzanej.
Żaden z nich nie był tego wieczora zadowolony z ojca Legrip’a.
Wicherek nawet głośno wyrzekał, że został haniebnie wyzyskany i oszukany przez „starego szachraja!“
— Ty i ja — mówił do Miodziusia, zanim jeszcze zjawił się trzeci towarzysz — jesteśmy biednemi kurkami... on zaś lisem. Niechby nas zresztą skubał po trochę, nic sprawiedliwszego, i musielibyśmy się poddać bez krzyku tej operacyi... ale czego za wiele, tego i psy jeść nie chcą!... Nie długo ten sknera obrzydły, bez litości! nie będzie się kontentował naszemi piórami... wydrze nam razem i ciało... Pożre nas żywiuteńkich, a z każdego zrobi jeden kąsek!...
Pojawienie się Rypcia przerwało ten potok skarg gorzkich i bolesnych.
— Cóż tam słychać? — spytał Wicherek. — Czy choć z tobą postąpił przyzwoicie nasz papa z bitemi i żółtobrzuszkami?
— Et! nawet mi o nim nie wspominaj! — Rypcio machnął ręką rozpaczliwie.
— Dla czego?
— Okradziony jestem jakby w lesie!
— Przez Legrip’a?!...
— No przez niego przecież... Stary szachraj, filut, to rzecz dowiedziona! ale w końcu, gdzie nic nie ma, tam wziąć nic nie można. To ta księżna z przeszłej nocy zadrwiła ze mnie nie lada! moje dziatki... w sposób iście oburzający!... Wyobraźcież sobie!... oba garnitury, zdobyte z takim trudem... okazały się fałszywemi kamieniami!...
Wicherek parsknął śmiechem.
— Śmiejesz się z cudzej biedy, łobuzie niegodziwy! — oburzył się Rypcio dotknięty do żywego.
— Dalibóg! nie mogłem wytrzymać — odpowiedział młody złodziej z efronteryą. I dodał: A więc kamienie były fałszywe i Legrip nie chciał ich kupić?
— No tak... przecież już raz powiedziałem.
— Masz zatem klejnoty przy sobie?
— Nie... Legrip wziął oba garnitury, za cenę oprawy.
— Ileż ci dał za nie?
— Sto franków.
Wicherek zaczął śmiać się w najlepsze, tym razem tak drwiąco, że omyłka co do powodu jego wesołości była wprost niemożliwą.
— I czegóż ty się rychoczesz chrząszczu uprzykrzony?! — krzyknął Rypcio, nie na żarty rozwścieklony. — Chcę wiedzieć z czego się śmiejesz! Powiedz zaraz, bo inaczej skórę ci wygarbuję, że popamiętasz!...
— Pcha do kieszeni sto franków, zamiast kilku dziesięciu tysięcy, które mu się sprawiedliwie należały i jeszcze robi kniksa mówiąc:
— Ślicznie dziękuję papunciu Legrip!... Mało nie pęknę od śmiechu, gdy sobie wyobrażę tę twoją głupią minę, gdy ten stary szachraj operował ci bez bólu ząb trzonowy!... z jakie dwadzieścia tysięcy franków co najmniej!... Hej! hej! mój Rypciu kochany! nie darmo mówią: „Dyabeł mądry, bo stary“. Ten nasz papa z talarami, wszystkich nas jak jesteśmy, wsadziłby sobie do torby i sprzedał, więcej dającemu na środku rynku!...
— Cóż ty zatem myślisz?...
— Że kamienie były najprawdziwsze, mój ty dudku na kościele!... jakie mogą być najpiękniejsze i najczystszej wody, a tyś się dał staremu w pole wyprowadzić, jak głupiec ostatni!
— Gdybym był tego pewny! — mruknął Rypcio zgrzytnąwszy zębami.
— Cóż byś zrobił?
— Podpalił bym, nie namyślając się ani chwili, budę tego psa starego!... Ale nie, nie... ty się mylisz!... on mnie nie mógł tak oszukać!... kamienie były fałszywe!...
— Chcesz się przekonać o prawdzie?
— Jakim sposobem?
— Zapukaj do drzwi... wejdź do domu... zaproponuj Legrip’owi’, że mu oddasz sto franków, a on niech ci zwróci klejnoty... Jeżeli przystanie na to, ja pierwszy kupię je od ciebie za pięć tysięcy franków i zapłacę gotówką!
Rypcio nic na to nie odpowiedział, tylko zawrócił pędem do bramy, którą wychodził przed chwilą i zaczął pukać zrazu lekko, potem coraz silniej. Gdy nic się w domu nie odzywało, podjął kamień z ulicy i nim zaczął walić w bramę jak miotem. Cisza głucha panowała w całym domu.
I nie mogło być inaczej. Rozmowa trwała czas jakiś. W chwili gdy Rypcio zaczynał bić w bramę, Rodille był już w domu sąsiednim i schodził do piwnicy. Nie mógł więc słyszeć, co się działo na zewnątrz od ulicy.
— Zdaje mi się, koleżko. — Wicherek wtrącił tonem drwiącym — że próba dość długo trwała... Papa Legrip, chytry jak lis, a nos ma delikatny, jak u wyżła najlepszego!... Musiał coś złego przewąchać, i pewno ci tej nocy nie otworzy... Brama dyabelnie mocna i chyba prochem mógłbyś ją wysadzić!... Przestań zatem hałasować po nocy, żeby nam jeszcze jaki patrol nie wlazł na kark! Pogódź się z twoim losem, i zabierajmy się ztąd, pókiśmy cali!
Rada była zdrowa. Rypcio usłuchał, mrucząc jednak przez drogę, jak niedźwiedź rozjuszony:
Twardy to przecież orzech do zgryzienia, dać się tak ze skóry obedrzeć! dać się obkraść na gładkiej drodze!... ale cierpliwości!... przyjdzie koza do woza!... jeszcze mi ten stary łajdak za to krwawo zapłaci, i prędzej niż się spodziewa!...
Trójka hultajska szła i prosto ku rogatce de l’Etoile.
W nocnym pomroku, widać li było z daleka trzy punkciki gorejące. Były to ich fajki rozpalone.
Naraz olbrzymi Miodziuś, zaczął się śmiać zcicha, i przemówił swoim cieniutkim pieszczonym głosikiem:
— Wiecie co moi kochani, że ten papa Legrip musi być bogaty, aż stracił!...
— Ba! — Wicherek machnął ręką. — Prawdziwa torba dziadowska napchana milionami!
— Od piwnicy aż do strychu, musi być naszpikowany klejnotami!... — potrząsł głową Miodziuś.
— Całkiem moje zdanie! — krzyknął Rypcio, — Stary szubiennik robi najświetniejsze interesa z nami!... My pracujemy, my ryzykujemy, i narażamy nasze życie nieledwie, a stary łotr nas najhaniebniej wyzyskuje i korzysta!... Na prawdę! nie ma na świecie sprawiedliwości!...
— Zgadniejcie, co mi strzeliło do głowy? Miodziuś wtrącił słodziutko.
— Ho! ho! — odrzucił Wicherek — dawno ja już o tem myślę...
— A może to nie to samo?
— Jestem tak pewny, że ci zaraz odpowiem, jakbym w twojej głowie siedział. — Pomyślałeś że dom stoi na uboczu, Legrip mieszka w nim sam jak palec, i że odbić naraz to wszystko, co on nam wydarł po kawałku, byłoby nie lada operacyą finansową... Tak czy nie, co?
— Tak! tak! rzeczywiście...
— Do pioruna! Rypcio w dłonie uderzył z zapałem. — Myśl cudowna! niezrówna!... Gdy zechcecie wziąć się do roboty, skińcie tylko na mnie, a zobaczycie co ja potrafię!...
— Najprzód nie wrzeszcz tak na całe gardło — Wicherek za rękaw go pociągnął — pamiętaj żeśmy na wolnem powietrzu, i że nie masz do czynienia z głuchmanami!... Taki interes był by nadzwyczajny, ale wykonanie wydaj e mi się wprost niemożliwem....
— Dla czegóż to?
— Najprzód, jakim sposobem dostać się do środka?... W oknach kraty ze sztab żelaznych, grubych jak moje ramię, a i brama dyabelnie mocna...
— Jutro szepnął Miodziuś — zdejmę odcisk z zamku, i każemy do bramy klucz dorobić.
— Moje dziatki! Wicherek poklepał ich po ramieniu protekcjonalnie. — Jeszcze z was obydwóch fryce, co się zowie!... Toś dopiero powiedział coś wiedział!... Tu nie idzie o żaden klucz, bo by nam się na nic nie przydał.... Stary łotr kuty na cztery nogi, i pewnie strzeże skarbu jak oka w głowie... Brama musi mieć wewnątrz rygle i zasuwki, że już nie wspomnę o zatrzasku i sprężynie, za pomocą której się otwiera... Czy znamy tę tajemnicę?...
— Do stu dyabłów!... — Rypcio w głowę się poskrobał — to mi całkowicie wypadło z pamięci!...
— No! — trudno o wszystkiem pamiętać...
— Cóż robić zatem?...
— Byłby sposób... — bąknął Miodziuś.
— Jakiż na przykład?
— Poczekać kilka dni... Jeden z nas uprzedził by Legrip’a przez Richard’a, że ma klejnoty do sprzedania... Stary drab naznacza nam schadzkę... Idziemy wszyscy trzej. Ten który wejdzie pierwszy, zatrzyma drzwi sobą, a my dwaj wpadniemy za nim... To zdaje mi się prostem, jak dwa a dwa cztery, i wcale łatwem do przeprowadzenia.
— Niewątpliwie!... ale posłuży do tego li, żeby nas wytłukł jak muchy!... Wicherek zaśmiał się ironicznie.
— Ha! ha ha! rezultat paradny!
— A dla czego miałby nas pozabijać? — Miodziuś spytał zdziwiony.
— Z tej prostej przyczyny, że chociaż dostaniemy się do pokoju — tłumaczył drwiąco Wicherek — będziemy tak prawie, jakby na ulicy, bo między nami a Legrip’em będzie siatka druciana i zielona firanka...
— Do stu piorunów! — Rypcio zaśmiał się jeszcze ironiczniej. Takiemu jak ty chrabąszczowi, wszystko wydaje się zaporą olbrzymią i nie do zwalczenia!... Oto mi straszne rzeczy, siatka z drutu i kawałek szmaty zielonej!
— Ba! straszniejsze niż się spodziewasz, mój ty wielki mędralu! — zrypostował ostro Wicherek — bo za tą szmatą, o której mówisz tak pogardliwie papa Legrip widzi nas, sam nie będąc widzialnym, a w dodatku jest obłożony w koło z tuzinem conajmniej nabitych pistoletów!
— Skądże ty się o tem dowiedziałeś?
— Hm! hm!... nie widziałem, a jednak jestem tego pewny... Czy każdy z nas nie postarałby się o broń palną w podobnej sytuacyi, co?... Otóż, skoro łotr przeczuje nasze zamiary nieprzyjazne, nie będzie się wcale żenował i wystrzela nas po jednemu, co do nogi!... sam nie narażając się na najlżejsze niebezpieczeństwo... nawet na żadną odpowiedzialność, gdyby zbrodnię odkryto... Jesteśmy od dawna na bakier z policyą... mają nas na oku i podejrzywają o sztuczki rozmaite... Wytłumaczył by się zatem, że użył broni palnej, w obronie życia własnego.
Miodziuś znowu się w głowę podrapał wielce zafrasowany.
Rypcio zaś powtórzył niecierpliwie:
— Cóż więc zrobimy?!...
— Poczekamy i namyślimy się, moje dziatki! — Wicherek odrzucił z powagą. Mimo iż był niemal karzełkiem co do wzrostu w obec dwóch olbrzymów, imponował im widocznie i brał górę nad nimi siłą inteligencyi. — Myśl sama w sobie jest doskonalą, dowód najlepszy, że mnie ona już nie od dziś chodzi po głowie, tylko musi dojrzeć należycie. Rozbić starego sknerę, odebrać co nam wydarł, a w danym razie dopomódz mu nawet, żeby się raz przecie, przeniósł w dobrze zasłużony stan spoczynku, w to mi graj!... trzeba jednak tak wszystko naprzód ułożyć, żeby nie pokpić sprawy... a w tem sęk! i to dyabelnie twardy! Wysilajmy wszyscy trzej nasze mózgownice, a może do kaduka i wymyślimy coś dobrego...
Nie będziemy dłużej śledzili i podsłuchiwali trzech łobuzów w ich planach tak niebezpiecznych dla Rodille’a; a pozwolimy im wejść do nor służących im za mieszkanie, sami zaś wrócimy na ulicę Pas-de-la-Mule.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.