Jeden z wielu (Trzeszczkowska, 1890)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Adam M-ski
Tytuł Jeden z wielu
Wydawca W. L. Anczyc i sp.
Data wyd. 1890
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ADAM M-SKI.
JEDEN Z WIELU.
POEMAT.

KRAKÓW.

1890.






Przygrywka.
A kto mi pieśń tę dał —
niech sercem ją powita.

Jak gra promieni w szkła pryzmacie,
Istoty drogie, ludzie blizcy,
Wy w piosnkach piewcy lśnicie wszyscy,
Lecz tylko on zna te postacie.

Nim przez pierś jego kryształową
Przejdziecie, drogie wy promienie,
On da wam piękna uświęcenie,
Koronę marzeń swych tęczową.

Wy własnych uczuć nie poznacie,
Tak one w pieśni spotężniały;
Czyż raz świat dziwią — w poemacie
Nadziemskie, jasne ideały?

Więc pyta, zkąd się to, zaiste,
Takie postacie cudne biorą?

Bo zapoznaje on artystę,
Co u stóp drogich kląkł z pokorą.

Toć dziwne losy piewczéj braci!
Gdy w czyjąś pierś utopi oczy
Śpiewak — tak z drugą się jednoczy
Duszą, iż własną istność traci.

Już inna krew mu w żyłach płynie,
Przyśpiesza pulsów jego tętna,
I cudzych uczuć moc namiętna
Jak wąż wnet serce mu owinie.

Wysysa krople krwi gorące,
Płomieniem życie w nim wypala;
On wié to, lecz się nie użala:
Cierpi, lecz kocha za tysiące.

Choć nieraz na krzyż męki wbity,
On szczęśliw z męki rozrządzenia,
Bo — czując innych dusz cierpienia —
Przeżywa również ich zachwyty.

Więc mu otwórzcie, o rówieśni,
Tajniki serc i snów skarbnice;
On wam w blask gwiazd oblecze lice,
Byście świecili w niebie pieśni.







I.

W objęciach matki kołysany
Pieśnią o sławie i wawrzynach,
O wielkich Ojców wielkich czynach, —
Jam roił orłów szlak świetlany.

Dwa mię potężne skrzydła niosły,
Imieniem: Miłość i Swoboda!
Toć harda była dusza młoda
I cel mych marzeń zawsze wzniosły,

W pośród słonecznych kul zasnowan
A znaczon wiedzy gieniuszem:
Bom ja chciał być Prometeuszem,
By przez mię lud mój był rozkowan;

By mu gniotące kark obroże
Stopił żar z Niebios przyniesiony.
Jam wówczas kochał za miliony,
Jak tylko młodość kochać może!

O wiosno życia, Archaniele,
Co w ofiar jawisz się purpurze,
Ty, co na gruzach, na popiele
Umiész zasiewać krasne róże!

Tyś wiodła mię, tyś mi śpiewała
Nad głową rapsod heroiczny.
Śnie mój szlachetny, śnie mój śliczny,
Młodości, gdzieś mi się rozwiała?







II.

W noc promienistą, księżycową,
Gdy ziemia, zda się, pień gwiazd słucha,
Ubiegłe dzieje mego ducha
Niech mi odsłonią się na nowo.

Niechaj, o ramię bratnie wsparty,
Harmonią nocy kołysany,
Rozwinę wspomnień zwój różany,
Jak papirusu skręt zatarty.

Ha! gdy pod wspomnień tych zaklęciem
Przedemną własna postać stanie,
Z ust może zerwie się pytanie:
Czy to ja byłem tém orlęciem?







III.

Cudne roiłem sny! — aż oto
Grom Niebios ryknął mi nad głową,
I usłyszałem straszne słowo,
Żem jest tułaczem i sierotą;

Że pod lipami Ojców sadu,
W domu, gdziem dumnie śnił o chwale,
Obcy panoszą się zuchwale,
A dawnych panów ani śladu;

Że gdy chcę okiem w przeszłość rzucić,
Gdy myśl stęskniona się rozmarza,
To nic już nie mam krom cmentarza,
Dokąd mi wolno śmiało wrócić.

Bom nie miał nic, czém naród wolny
Zwykł darzyć synów swych sieroty;
Nic — okrom pracy méj mozolnéj,
Nic — krom boleści i tęsknoty.

Nic! — precz ze źrenic, łzo niemęzka,
Co gwałtem stajesz pod powieką!
Dla słabych łzy i trumny wieko,
Silnych — hartuje każda klęska.

Poszedłem w świat — piętnastoletni
Chłopiec — orlego pisklę gniazda,
Lecz ciągle mi znaczyła gwiazda
Szlak, gdzie lwy chodzą i — szlachetni.

On świecił mi, ku niemu gnało
Matczynych słów niezapomniane
Echo, co — jątrząc serca ranę —
Duszy chłopięcej hart dawało.

Z ławicą szkolną wnet skowany,
Śród rówienników — ja, pacholę,
Nosiłem w piersi głuche bole,
Śród gier stawałem zadumany,

Pytając, co się stało z bytem
Moich i wszystkich naokoło?
I chmurna zmarszczka ryła czoło,
Ściskałem zęby z głuchym zgrzytem.

Gwałt, przemoc — jak się z tém pogodzić?
O! ciężką nieraz jest boleścią
Mieć przeszłość z jakąś wielką treścią
I w gnieździe orłów się urodzić!

Starcy — gdy życie im zabierze
Wszystko i czary u ust strzaska,
A pamięć dawnych sił myśl głaska —
Sławią czas szkolny w dobrej wierze.

Lecz ma on straszne swe gorycze:
Ciężko kłaść gmachu podwaliny;
Czyż zdoła dojrzéć myśl chłopczyny,
Jak lśni odkrytych prawd oblicze?

Śród ciągłych trudów, niepokojów —
Harmonia linij, cyfr kolumny,
Gmach, co tak świetny i tak dumny,
Chłopcu znan tylko z trosk i znojów.

Wiosna się budzi, krew rozgrzewa...
Och, rzucić książkę precz od siebie
I — jak niekarne młode źrebię —
Wybiedz, gdzie zdrój, błoń i las śpiewa!

Gdy wszystko zrywa się do słońca,
Bólem jest krwi powstrzymać wrzenie;
A jakże rzadko to cierpienie
Koi dłoń mądrze kierująca!

O piewce, wieszcze wy Hellady,
Czyście myśleli, by pieśń grecka
Bruździła jasne czoło dziecka?
By nad nią więdnął chłopiec blady?

Z słonecznych żarów urodzona,
Pobudko czynów i nagrodo,
Świat młodym był i ludzkość młodą,
Gdyś ty się lała z wieszczów łona!

Gdy słowa mędrców szczerozłote
Pod stropem Niebios i portyki
Głosiły badań ich wyniki,
Uczyły mądrość czcić i cnotę.

Wówczas czół nie giął trud nad siły,
Ale z pod mistrzów wielkich dłuta
Stawała postać z głazu kuta,
Olbrzymi posąg z jednéj bryły —

Z naturą wzniosłą i bogatą,
O liniach znanych tylko Grekom,
Jawił się mąż na podziw wiekom —
Arystoteles albo Plato.

O wieku zmarły, ogniu zgasły,
Ty, śnie przez młodą ziemię śniony,
Twój szkielet jeszcze serc miliony
Dotąd prowadzi swemi hasły!

Bo lud twój swobód był dziedzicem,
Bo w zgodzie żyły duch i ciało,
Gdy my, okuci, z chmurnem licem,
Już z dziecka mamy pierś zbolałą.

Jam na przód sercem szedł wytrwałém,
Te walki duszy pacholęcéj
Przeżyłem sam — przeżyłem więcéj,
Bom nędzę znał, lecz łez nie znałem!

Bo żyła we mnie myśl wszczepiona,
Że, chcąc się z losem wziąść za bary,
Jak dąb, co silne ma konary,
Trzeba potężne mieć ramiona.







IV.

Aż przyszła w końcu wskrzesicielka,
Aż przyszła świetna, ukwiecona,
Przybytek czyniąc z mego łona,
Młodość — ta wróżka święta, wielka!

I w piersi bólem już przybitéj
Znów hymn potężny zaśpiewała.
Naród i ludzkość, myśl i chwała
Podniosły sztandar złotolity.

I ile we krwi młodéj wrzenia,
A w orlich lotach jest porywu,
Świat bohaterstwa, uczuć, dziwu,
Wszystko spłynęło mi w marzenia.

Dajcie mi ręce, o rówieśni,
Młodzieńczych rojeń towarzysze!
Czemu w około takie cisze?
Czy wszystkie już umilkły pieśni?

Czy Niebo w górze się zakryło
Mgły posępnemi, chmur obłokiem,
Że nic przed sercem, ni przed okiem,
Coby dyszało dawną siłą?

A pamiętacie sny ogromne,
Których ciąg dotąd mi się gmatwa,
Mieliśmy stać, jako lwia dziatwa,
Jako kolumny nieprzełomne,

I ziemię Ojców, jakby murem,
Otoczyć piersi legią zwartą,
By — jak ten glob pod Nieb lazurem —
Spała pod myśli naszych wartą?

Mieliśmy walczyć jak Tytany,
Heraklesowe podjąć trudy,
By synów zazdrościły ludy
Téj naszéj świętéj, ukochanéj.

Ktoby nam wówczas chciał tłumaczyć
Zwątpienie, jęk, złamane męztwo —
Krzyknęlibyśmy: Niedołęztwo!
Ledz w polu — tak! Lecz nie zrozpaczyć!

Widzę cię, hufie ty młodzieńczy,
Bratni, choć różny swym nastrojem,
Uzdolnieniami i rozwojem,
Lecz zgodny, jak barw siedem w tęczy.

Tu chłopiec z okiem rozmarzoném
Misyonarskie roi prace:
On do chat szarych zakołace
I myśli je obdzieli plonem.

Ten ze skrą w oku, bladolicy,
Milczy, — lecz rzućcie mu pod nogi
Otchłań, śmierć — pójdzie on bez trwogi
Ku wiekuistych prawd krynicy.

Ów w ziemię oczy wbił posępne,
Jakby chciał dotrzeć do jéj wnętrza,
Tam, kędy miększa i gorętsza
Tajniki chowa niedostępne.

Tam — chórem zaczynają nucić
Młodsi — burzliwi i namiętni;
Rzekłbyś — czekają, że zatętni
Trąbka, by w jakiś bój się rzucić,

Bój! — A czyż dawno wrzał bój srogi
I niebo ciemnił dym pożarny?
Czy dawno straszny szlak ofiarny
Skazańców wydeptały nogi?

Ilu z nas ona zawierucha
Z rodowych pchnęła w świat przybytków?
Lecz żyje duch — i garść rozbitków
Zwycięzką pieśnią znów wybucha!

O wiosno! wielką tyś mocarką!
Ty młodość uczysz roić wzniośle,
Ty pni zrąbanych latorośle
Wypędzasz, aby rosły szparko

I puste zadrzewiły pola;
Ty krzewisz ziarna i plemiona;
Przed Tobą, o niezwyciężona,
Mróz bezsilnieje — i niewola.

Toż na mogile stojąc krwawéj
Myśmy znów sen wysnuli śliczny
Olbrzymiéj pracy organicznéj,
Co gmach wznieść miała od podstawy.

Na ojców naszych grobowisku
Składając miecz, co iskry krzesze,
Mieliśmy iść pomiędzy rzesze,
W bratniém utonąć tém mrowisku,

Lecz roznieść z sobą ogień święty,
Który po latach pracy szczeréj
Przekuje tłumy w bohatery
I znów odewrze grób zamknięty.

A takim sen ów tchnął nam czarem,
Że dziś, gdy w duszy tyle zgasło,
Podajcie jeszcze dawne hasło —
A pójdę — by ledz pod sztandarem.







V.

Tak nam rozkosznie lat dwa zbiegło
W pracy i wierze w sił swych dzielność;
Marzeń gmach w rozmiar rósł i strzelność,
Podnoszon coraz nową cegłą.

Lecz myśl, gdy w dzieje się zagłębi,
Zwątpienie czerpie miast otuchy:
Bo silnym śmiech, słabym grób głuchy,
Jastrząb rozbija ród gołębi,

A los nie prawdzie wyższość dawa.
Znasz na wyciętych ludów grobie,
że pięść jest wszystkiém o walk dobie,
Że zawsze górą ręka krwawa.

Wprawdzie nad wielką czasów rzeką
Niekiedy — zbrojna w srogą mściwość —
Wstaje karząca sprawiedliwość,
Lecz — ach — daleko to, daleko!

Za krótkie ludzkich dnie żywotów.
By każdy ujrzał świt téj zorzy,
To też przez wieki w swéj obroży
Z rozpaczą kona tłum helotów.

My, co od Wschodu do Zachodu
Mogiły liczym a kurhany,
Gdzie wróg bogate zżyna łany
Żyźnione kośćmi słowian rodu;

My łacno możem wznieść pytanie
Na cmentarzyskach gdzieś Wenetów:
Gdy wszystko los, aż do szkieletów,
Zmiótł — gdzież sąd dla nich i powstanie?

Może w pochodzie tym ludzkości,
Co nie zna ludów ani krajów,
By wzmocnić rozkwit przyszłych Majów
Potrzebne są poległych kości?

Lecz nazbyt słaby mózg człowieka,
By te bezmiary kładł na szali,
Gdy obok tuż — na wrogiéj stali —
Krew własnych Ojców się zapieka.

Toż w obec dziejów bladła wiara
W potęgę serc i dusz wszechmocność,
I zwolna trudów bezowocność
Jęła myśl trwożyć niby mara.

A tu od kraju wieści czarne
O zagrodzonych pracy drogach,
Że cudza moc w ojcowskich progach
Nasz trud w wysiłki zmienia marne;

Że gdy zwierz żyje w swym ostępie,
A ptak w swém gnieździe ma mieszkanie,
Bo śmierć mu niosą, nie wygnanie,
Tygrysie kły lub szpony sępie, —

Człowiek jest tylko tak zelżony,
Że nawet to, czém żyje zwierzę,
Dłoń silnych od ust jego bierze,
Gdy mu na imię: zwyciężony!

Wszystko mu wezmą, nim zgon zetrze,
Nim ciało stężą śmierci dreszcze,
Nawet rodzinnych stron powietrze,
Aby konając cierpiał jeszcze.

Ach, iluż wówczas z nieulękłą
Duszą idących do walk z losem
Pod samobójczym padło ciosem,
I ile serc szlachetnych pękło!

I ilu, chcących z popieliska
Podźwignąć dom, przeorać łany,
Oderwał wyrok niezbłagany
I w świat gnał śród urągowiska!

Powoli wieści te straszliwe
I ten przeciągły jęk rozpaczy
Jęły osłabiać huf junaczy,
W piersi lać jady zaraźliwe.

W miarę — im bliżéj się stawało
Chwili, gdy myśl w czyn wcielić trzeba
I ducha świat i kawał chleba
Zdobyć u losu ręką śmiałą, —

Jako w odlotu porze ptacy,
Częstośmy czuli niepokoje:
Trud — dźwigniem, chętnie przyjmiem boje,
Lecz pola! Kędyż pole pracy?

Czuliśmy wszyscy, że tam właśnie,
Dokąd się myśl i serce zrywa,
Stoi na straży ręka mściwa
I dusi każdą skrę, aż zgaśnie;

Że nam nie tylko już oręże,
Lecz rzemieślniczych prac narzędzie
Wytrąca z rąk na Ojców grzędzie,
Że przemoc wszędy nas dosięże

I znak ohydny poniżenia,
Piętno na czołach nam położy
Zwierząt przykutych do obroży
I nie mających praw istnienia.

A choć niewola w wielkich duchach
Czasem wyrabia hart i stałość,
Zwykłym jéj płodem znikczemniałość,
Bo lew lwem nie jest, gdy w łańcuchach.

Kto pozna orła w ciasnéj klatce,
Gdzie dni w leniwéj drzémce biegą?
Kto pozna w nim słońcookiego
Sinych eterów Niebios władcę?

Jedyne dreszcze w jego łonie
Dziś budzi chwila, gdy mu w oczy
Cisną kęs ścierwa, co krwią broczy;
Zżarł — i znów w śnie zgnuśniałym tonie.

Lecz choć niewola jest przeklęta
Zawsze — najsrożéj jéj łańcuchy
Ciężą, gdy młode kują duchy,
Wylatujące z gniazd orlęta,

Co jeszcze skrzydeł swych potęgi
Nie rozwinęły w kraju słońca,
Bo wprzód im sideł sieć hańbiąca
Zamknęła jasne widnokręgi.







VI.

I nam padała rdza na serca.
Widząc daremność wzniosłych marzeń,
I niemoc wpływu na bieg zdarzeń,
I tę bezsilność, co uśmierca

Każdą myśl wyższą już w zarodzie,
Zanim z niéj czynu kwiat wykwitnął, —
Nie jeden wściekle z bólu zgrzytnął,
Lecz rzekł: „Łeb muru nie przebodzie“.

Więc, odrzucając wszelką szczytność,
Słuch otwarł na szatanów wycie:
„Użycie! Nic — tylko użycie!
Bodźcem nam żądzy nienasytność,

A celem rozkosz. Do upicia
Chylić spienione uciech czary!
Duch, naród, ludzkość — zwodne mary;
Mędrzec, kto wyssał słodycz z życia“.

A oto piekieł téj muzyce
Powstawał straszny sprzymierzeniec,
Skroń w dum ognistych strojąc wieniec
I żar ciskając w młode lice;

Ów szał krwi młodéj, co jak strumień
Górski, z pod lodów rozkowany,
Pędzi w dolinę niewstrzymany
Po gruzach skał, i serc, i sumień!

Ach, ileż w przepaść się stoczyło
Czół przeznaczonych pod wawrzyny...
W bezdusznéj uściśnieniach Fryny
Ile serc dzielnych się spodliło...

Rodzinnych gniazd Anioły-stróże,
Matki i siostry, wy nie wiécie
Przez jakie wasze drogie dziecię
Świat wiedzie ognie i kałuże:

Że gdy za nami od powicia
Wasza modlitwa mknie łagodna,
„Rozkoszy, choćby kosztem życia!“
Wola namiętność wiecznie głodna.

Bo w piersi ludzkiéj, choć jest prochem,
Niezgasłe płomię wciąż się żarzy,
Co, gdy z pod prawa wyjdzie straży,
Straszliwym staje się Molochem.

Lecz siły zniszczeń demoniczne
W takich kwiecistych chodzą szatach,
W szału rubinach i szkarlatach,
W takie się kształty stroją śliczne,

Że bohaterstwém jest w młodości
Czyn przenieść nad nie i ofiarność,
I gwoli pracy wspólnéj — karność,
I twarde jarzmo powinności.

A śród nas właśnie się rozprzęgło
Wielkie ogniwo obowiązku:
Gdy myśl stłumiono nam w zawiązku,
Tysiąc demonów się wylęgło.

I ja stanąłem u bezdeni.
Tyle przetrwawszy, przewalczywszy,
Od innych żywszy i burzliwszy,
Gdym poczuł to, co zrozpaczeni,

Możebym stoczył się tém głębiej,
Że drgało każde krwi méj tętno;
Bom duszy nie miał ja gołębiéj,
Ale sokołów krew namiętną.

Lecz znów ty, wiosno zbawicielko,
O cudotwórcza wiekuiście,
Ty, co powiędłe kwiatów liście
Odżywiasz jedną ros kropelką,

Z twéj przepełnionéj wiecznie czary
Spalone odwilżyłaś wargi
I, rozpaczliwe kojąc skargi,
Pod swe powiodłaś mię sztandary.

Pamiętam dzień ten i godzinę
I po czas śmierci nie zapomnę,
Gdy jedno dziewczę ciche, skromne,
Nową otwarło mi krainę.

Pomnę ten dzień śród wszystkich innych,
Kiedy w obcego murach grodu,
Zdala od kraju i narodu,
Spotkałem dziecię stron rodzinnych.

Bo dzieckiem jeszcze była ona,
Pomimo rysów wyrazistość,
Z których anielska tchnęła czystość
Z dziwną powagą połączona.

Włos ciemny splotem dwóch warkoczy
Na szczupłe jéj opadał barki,
Z ust czasem uśmiech błysł figlarki,
Jak habry, modre miała oczy.

Ciemna brew łukiem się wygiętym
Pod białem czołem jéj sklepiła:
Kiedyś ją miała myśli siła
Oblec wyrazem nieugiętym;

Lecz dzisiaj w ciemnéj swéj sukience,
W swych lat czternastu niewinności,
Pełna nieziemskiéj promienności,
Spojrzenie miała tak dziecięce,

I była taka lekka, wiotka,
Niby konwalii biały kwiatek;
Przejrzysta, jak śniegowy płatek,
A jak gołąbka — dobra, słodka.

Zdawało mi się, że ją zdmuchną
Wichry za pierwszym swym powiewem,
Lub, że przed lada burzy gniewem
W chmurkę zamieni się leciuchną

I w dal błękitną gdzieś odpłynie,
Aby w słonecznych zginąć blaskach,
Jak te Aniołki na obrazkach,
O których gwarzy baśń dziecinie.

Najmłodsza w domu, ukochana,
Miała śmiech srebrny szczęścia dzieci
I szczebiot, co wesele nieci,
Jakby ptaszęca pieśń wiośniana.

Dom cały jaśniał jéj uśmiechem
I rozpromieniał się spojrzeniem,
Była w nim Niebios przypomnieniem,
A głos jéj pień anielskich echem.

O dziewczę, znajdzież się ktoś zdolny
Przytrzymać cię ramiony swemi
I wszczepić w grunt rodzonéj ziemi
Ciebie, uroczy kwiatku polny?

Rozbudzić myśl twą własnym duchem
I wieść przez czynu szlak ciernisty
Ciebie, Aniele święty, czysty,
Którą wieszcz marnym zowie puchem?

I kto ci ramion swoich tarczy
Od życia wszelkich burz użyczy
I pocałunek da słodyczy,
Która za wszelkie szczęście starczy?

Kto serca ciszę marmurową
Zmąci — i z ustek twych usłyszy
Wyznanie wyszeptane w ciszy:
„Kocham“ — najwyższe szczęścia słowo?

Tak się pytałem. A już rosła
W duszy méj własnéj moc nad moce,
Która rozświetla zwątpień noce,
Nakształt promiennych Niebios posła.

Poczułem, iż pomimo czarność
Losów jest jeszcze walczyć o co
Z nieprawdą ziemi i przemocą,
Że cel ma praca a ofiarność.

Jąłem pojmować tę wytrwałość,
Co po za grób oczyma sięga
I długi rząd pokoleń sprzęga
W jednę olbrzymią rodu całość.

Pojąłem sądów powściągliwość,
Co z śmiercią zgodzić się nie może,
Lecz czeka wciąż na przyszłe zorze
I na schodzącą sprawiedliwość.

I zrozumiałem te podniety,
Co duchy bronią od zwątpienia,
Których początkiem pierś kobiety,
A celem przyszłe pokolenia.

Że, krwią matczyną połączony
Z szeregiem śpiących w mgle przeszłości,
Może się duch mój tchem miłości
Znów wcielać w istot miliony.

Tak dziewczę w sercu mém zwątpiałém
Błysnęło gwiazdą i zbawieniem,
Czystéj miłości objawieniem
I jasnym życia ideałem.

Czułem, że chociaż wiary zbledną,
Choć siły złamią walk męczarnie,
Toć jeszcze ten nie przeżył marnie,
Kto wyniósł z toni taką jedną.







VII.

Długo w jej oczach leżał senny
Spokój dziecięcych dusz — bezwiedza,
Nim, jako świt, co dzień poprzedza,
Zbudził się ducha brzask promienny.

Nim, jak kwiat z ciasnych listków rąbka,
Trysnęła cudna pierś dziewicza,
Nim spłonął marmur jéj oblicza
I myśl się wzbiła jak gołąbka.

Lecz gdy nakoniec posąg ożył,
To aż się w duszy méj uląkłem,
To aż u stóp jéj sercem kląkłem:
Tyle uroków los w niéj złożył.

Poznałem szczęście, co pierś wzdyma
Krzykiem miłości i nadziei,
Gdy cały myt o Galatei
Przed mémi spełnił się oczyma.







VIII.

Gorzała ogniem świetna sala,
W koło igrały barw tysiące,
Jak kwietny smug, gdy w rosach słońce
Ognie brylantów pozapala.

I, w wir rozkoszy pochwycona,
Pląsała rzesza w uciech szale;
Lśniły ócz gwiazdy, ust korale
I rozkoszniejsze nagie łona.

Wtém nagle, niby z fali mętnéj
Perła kosztowna wyłowiona,
Pod strażą matki wyszła ona
Z téj ciżby wrzącéj i namiętnéj.

A tłum uchylał się w podziwie
Przed tym młodości majestatem,
Co sam jest zorzą, lilii kwiatem,
Nim czas go zwarzy zazdrościwie.

I szło dziewczątko moje ciche,
Tak pełne blasku i uroku,
Iż śród rozkosznych nimf natłoku
Zdało się jedno czystą Psyche.

Na płaskorzeźbach Grecyi staréj
Myt cudny mistrze wyrzezali:
Amor motyle skrzydła pali,
Jak duszę namiętności żary.

I ze mną nie wiem co się stało?
Jaki mi demon wstąpił w serce,
W złego zmieniając je szydercę,
Żem dręczył mą ptaszynę białą?

Lecz ta przeczysta w swym rozkwicie,
Spokojna, niby marmurowa,
Spojrzała na mnie jak królowa:
„Gdy takie dziś — jak zeń snuć życie?“

I nie spłonęły śnieżne lica,
Rzęs nie spuściła, ani zbladła,
Gdy, niby lilia z wód zwierciadła,
Z ust wyszła serca tajemnica.

Kochała — i jak kwiat, co słońca
Piosenką witać rad świtanie,
Ona miłości na spotkanie
Szła czysta, śmiała i wierząca.

A mnie — jak gdyby tęcz miliony
Przed okiem nagle rozgorzały
I niebian chór zaśpiewał cały,
Szczęśliwy byłem i skruszony.

I tylko wstyd mi usta dławił
I nie dał uczuć mych wyrazić,
Że chętnie własną pierś bym skrwawił
Za to, że śmiałem ją obrazić.

Nie wiém, czy walkę mą odgadła
I użaliła się téj męce,
Bo gdy dłoń w tańcu w moją kładła
Świeciły oczy jéj dziecięce

Jakimś wyrazem bezgranicznym
Miłości, smutku i ofiary.
O Grecyo, dziwnie symbolicznym
I wiernym był ów myt twój stary!

Motylu ogniem pochwycony,
Za spokój, wiosnę, blask urody,
Jakie-ć zgotował los nagrody?
W gołębią pierś — jastrzębie szpony.

A jednak — gdyby można wrócić,
Gdyby wejść miała zorza nowa,
O Psyche, tybyś znów gotowa
Cierpieć i znów się w płomię rzucić.







IX.

Odtąd się zaczął najpiękniejszy
Sen, jakim ziemia darzyć może;
Jaśniej pałały, zda się, zorze
I Niebios strop był błękitniejszy,

I ptak inaczej jakoś śpiewał;
I szła nam wiosna, lato, jesień —
Jak dzień zachwytu i uniesień;
Jakiś prąd szczęścia nas owiewał,

I ludzie, co tak zwykle skorzy
Zamącać szczęście najdotkliwiéj,
Tu byli dziwnie miłościwi;
Święcił się dzień nam iście Boży.

My sami — jak er młodych bogi —
Z podniesionémi dumnie głowy,
W rozblaskach zorzy purpurowéj,
Szliśmy, nie znając zwątpień trwogi,

Ku jakiejś jasnych dni przyszłości
Z niezachmurzoną czół pogodą.
„Szczęśliw“ — Grek mawiał — „kto zmarł młodo!“
Jabym rzekł: kto zgasł w śnie miłości

I przebudzenia nie zobaczył;
Jak szczęśliw ten, co w bój z zapałem
Wybiegłszy — padł pod pierwszym strzałem
I o wygranéj nie zrozpaczył.





Ach, od téj chwili, od wieczora,
Gdy serce z sercem się pojęło,
Życie na dwoje się przecięło,
Dziś oddzieliło się od wczora.

W jéj oczach iskry się zażegły
I jakaś godność tajemnicza
Biła z młodego jéj oblicza;
Na czole rzewne dumki legły;

Uśmiech słodyczą się napoił,
Głos melodyjny zawsze, miękki,
Teraz szczególne przybrał dźwięki
I dziwny sobie czar przyswoił.

To już nie była wietrzna, płocha
Pieszczocha domu i szczebiotka;

Ale dziewczyna cicha, słodka,
Szczęsna, że całem sercem kocha.

O droga moja, czyż wysłowię,
Czém mię darzyły chwile one
Przy tobie, z tobą przepędzone?
Niech mówi wiosną róż pąkowie

I kwiaty drżące w perłach rosy
Po burzy, gdy je dészcz oświeży,
I każde serce, co uderzy
Miłością — i te ziemi głosy,

Co w każdą jasną noc Majową
Płomienny toast życia wznoszą,
Tchnąc upojeniem i rozkoszą
Pod Nieb kopułą lazurową.

I niechaj mówi ten wpływ błogi,
Co z odrętwienia mię ocucił
I znów ku zacnym celom zwrócił,
Wskazując proste życia drogi.

Jak gdybym nagle się odrodził,
Znów niby dawny chłopiec śmiały,
Ku wzniosłym czynom rozgorzały,
Jak byłem, kiedym w świat wychodził, —

Znowu pragnąłem ręką krzepką
Rozbijać więzy i okowy

I wznosić czyn Prometejowy
Dla ziemi, co twą jest kolébką.

Lecz dziś mi stało się pewnikiem,
Że jeśli sny te los zgruchota,
Jam gotów jąć się pługa, młota,
Być z bohatéra wyrobnikiem,

Byle gmach dźwigać obalony;
A choć pot krwawy czoło skąpie,
Wiedziałem już, że nieodstąpię
Sprawy krwią Ojców uświęconéj,

A przekazanéj pokoleniom:
Bom pojął już, że świat popycha
Nawet skazańca taczka licha
Ku światła dniom i wyzwoleniom;

I że mozolnie posuwana
Usypać może mocny szaniec,
Co kiedyś rzecze: „Tu ci kraniec,
Powodzi groźna, rozhukana!“

Wiedzę chciwémi piłem usty,
Wiecznie pragnienia czując skwary,
Jak gdyby kruż się stawał pusty,
Ledwo ustami tknąłem czary.

I nieraz biały brzask świtania
Nad księgi mię zastawał kartą,

Gdym w otchłań wiedzy wciąż otwartą
Namiętne ciskał zapytania.

O drogie noce wy niespane!
I wy, czarownych chwil wspomnienia,
Gdym, upadając od znużenia,
Biegł spojrzeć w oczy ukochane!

I trud mój lekkim mi się stawał,
I olbrzymiały młode siły,
Gdym tchnieniem ust jéj pierś napawał,
Gdy mi jéj cudne oczy lśniły!





Tyś, dziewczę, była mi jak radość
I jako duszy mojéj jasność,
I nigdy mi nie było zadość,
Bom pragnął posiąść cię na własność.

Lubował słuch mój w twoim głosie,
Kochałem twoich ust szkarłaty,
Kochałem oczu twych bławaty,
Te sine habry w rannéj rosie.

Jam śnił, że na twém łonie białém
Me pałające złożę skronie,
Że od mych ust twa krew zapłonie;
Lecz nie plamiłem cię mym szałem.

Nie! był to wielki krzyk natury,
Prawo miłości we wszechświecie,
Przez które wiosną tryska kwiecie
I róż królewskie lśnią purpury.

I oddawałem tobie wzajem
Młodości mojéj skarbiec cały:
Namiętność, wiary, ideały;
Każdy los z tobą był mi rajem,

Byle pić razem z życia zdroja.
Bo, gdym cię pragnął mieć u łona,
Tom wierzył, żeś mi poślubiona —
Moja, ach moja! zawsze moja!







X.

I co się stało? Jaką mocą
Twoje rozwarły się ramiona?
Kto mi cię z serca i od łona
Wziął — mnie rzucając tak sieroco?

Dotąd w zwątpieniu i rozpaczy
Pytam i nie mam odpowiedzi:
I próżno myśl w tym mroku śledzi,
Zagadki nic mi nie tłómaczy...

Bom mógł uwierzyć, że bez siły
Ręce przy pracy nam opadną,
Że — jak ciśnięty w rzekę na dno
Kamień — los pchnie mię w cień mogiły;

Że wiosną może wyschnąć gleba,
A wroga dłoń krew z żył wytoczyć,
Język oniemieć, wzrok się zmroczyć,
Że ustom może zbraknąć chleba;

We wszystkom wierzyć mógł bezwzględnie,
Czém łamie los i życia troska:
Nawet, że piękność twoja bozka
Jak kwiat odkwitnie mi i zwiędnie;

Nawet, że gwiazdy zgasną w niebie,
Że świat istnienia kres domierzył;
W to jedno tylko bym nie wierzył,
W to jedno — żem mógł stracić ciebie!

Słów kilka... jedna kartka mała...
„Nic nie zostało nam na ziemi.“
Czytałem ją oczyma memi,
Ale myśl nic nie pojmowała.

Kto mógł ci natchnąć, śnie mój złoty,
Ascetyzm dziki czy ofiarność,
Dla których wszystko w świecie marność
Okrom fałszywéj jakiéjś cnoty?

Kto zmącił duszy twéj pogodę?
Kto śmiał przeczyste serce skazić
I w piersi me nóż bolu wrazić,
A tobie zatruć życie młode?

Chciałem — to jeszcze dobrze pomnę —
Odnaleźć jakąś nić przewodnią,
Czy list ów żartem jest, czy zbrodnią?
Wtém jakieś mary nieprzytomne

Obległy mózg — w oczach się kręci —
W głowie szum — zawrót — nic już nie wiem...
Mózg zasypano mi zarzewiem...
Zapadłem w niemoc bez pamięci.







XI.

Jak długom leżał? Co się działo?
I czyjéj zawdzięczałem ręce,
Że téj straszliwéj ducha męce
Zwycięzko się oparło ciało?

Próżno dziś pytałby kto u mnie.
Gdym wskrzesł — ów straszny list dobyłem
I trupią główką naznaczyłem,
Jak gdybym przeszłość składał w trumnie.

I w świat poszedłem już sam jeden.
Sam jeden — słowo śmierci równe
Dla tego, co miał tak cudowne
Sny — i co taki widział eden!

A czy wy wiécie, jak ci żyją,
Co, żywi, sercem wpół umarli?
Wiecie, jak zwolna myśl się karli,
Gdy grotem skrzydło jéj przeszyją?

Zbyt wiele dumy było we mnie
I duch zbyt nawykł górnie latać,
Ażeby z pracą się rozbratać,
Albo odrętwieć mógł nikczemnie.

A nawet — gdyby czas i pole
Do szerszych działań, myśli, badań,
Możebym śród społecznych zadań
Stłumił własnego serca bole

I ranę swą zabliźnił krwawą?
Gdybym z bratniemi legiony
Mógł działać, duchem podniesiony,
Sterować wspólnych losów nawą!

Ha! gdyby choć obracać skały!
Z cyklopich głazów wznosić wały
Lub jak florencki wieszcz ów stary
W piekielnych ognisk schodzić wary!

O, gdyby trudu dla tych ramion,
Wielkiego — do krwawego potu;
Wiru i ruchu, burz zawrotu
Lub szumu chorągwianych znamion!

Szczęsny, kto może paść od gromu,
Co skrą płomienną zbiega z chmury,
Lub jako żołnierz u wyłomu,
Kruszący szturmem wrogów mury.

Ja czasem czułem się olbrzymem,
Ja tyle myśli w głowie miałem,
Ja tak płonąłem, tak kipiałem!
Czyliż to wszystko czczym jest dymem?

Ach — gdyby w ogniu skąpać ducha!
Lecz w czarnéj dobie naszych dziejów
Została kretów praca głucha,
A niéma dróg dla Prometejów.

O Julio moja, w te godziny,
Gdy mię boleści gryzły żmije,
Gdybyś rączkami moją szyję
Oplotła, skarbie mój jedyny;

Gdybym przed tobą wyspowiadał
Żółć, gorycz, jaką świat mię poił,
Bunt ducha mego bym ukoił,
By jako przypływ mórz opadał.

A głos twój drogi, ukochany,
Nakształt anielskich harf muzyki,
Dyssonans by łagodził dziki
Harfy narodu struny rwanéj.

W królestwie serca — monarchini,
Niosłabyś skarb błogosławienia,
Jako ta palma, co ocienia
Pątników pośród spiek pustyni.

Uśmiechem dziecka, domu ciszą
Świata zakryłabyś mi ciemność
I wszelką nędzę i nikczemność.
I jak te niańki, co kołyszą

Dziatwę cudowną opowieścią
O Niebie, co gwiazdami pała, —
Tybyś mię, moja święta, biała,
Koiła dum podniosłych treścią.

Lecz tyś odeszła, a ja marnie
Słabnę — — toż w końcu taką wściekłość
I żal uczułem i zaciekłość
Za te przeżytych dni męczarnie,

że kiedy głos twój mię zawołał
Bolem, powodzią łez wezbrany,
To się zaśmiałem, jak szatany,
Bom w sercu zbudzić ech nie zdołał.

I sam zostałem. Nie upadłem,
Patrząc, jak los mi wszystko kradnie;
Nie opuściłem rąk bezwładnie.
Lecz duszy w pracę już nie kładłem.

I obmierzł mi mój trud powszedni,
Poziomość celów, zadań małość —
Więc uczuwałem sił omdlałość,
Jak ci, co idą zawsze jedni.

I były dni, gdy chłód mogilny,
Co ściął do kolan naród cały,
Raził mię, — żem się czuł zwątpiały,
Bo gromem stopić go bezsilny.

I czas przychodził, gdy w noc ciemną,
Jak ci, co w więzach się szamocą,
Krzyczałem: Na co wszystko? Po co?
Po co się pracą truć daremną?

Nie lepiejże w zwierzęcym szale
Utopić straszną myśli harpię?
Zgryzoty, co nam piersi szarpie,
Nie znają sępy, ni szakale,

A żer znajdują i przytułek.
Mówią: „To zwierząt dział“. Aliści
Cóż zna tłum ludzki prócz korzyści,
Gdy z błędnych nie wychodzi kółek,

Lub, blazeńskiemi strojny dzwonki,
Zwycięzcom łasi się przy łupie?
Czemuż w niektórych mary głupie —
Wzniosłość, szlachetność — puste mrzonki?

Po co przeklęty ten jad smoczy?
I czy przynajmniéj męka duchów
Ma jaką moc wzmożenia ruchów
Świata, co gdzieś się w bezmiar toczy?

A gdy tłum myśli rozszalałych
Nie rozwiązywał pytań owych,
Tom się do piersi tulił białych,
Do ust rozkosznie purpurowych,

Aby mi z czoła zcałowały
Te harde męzkich serc tęsknice,
Gdy duch chce prawdzie spojrzeć w lice,
By szałem pieszczot je zalały.

Szalałem! Pjane uciech kruże
Spełniałem wargą wciąż spragnioną:
Nie czułem nic — lecz mi na łono
Same leciały ludzkie róże,

Jak one kwiaty, co przepaście
Górskie wieńcami swemi stroją.
A ja wolałem: „O, zagaście
Ogień, co pierś przepala moją!

Niechaj z ust waszych haszysz piję:
Samotny orzeł na urwisku,
Niech w tym żmijowym żądz uścisku
Zdławion, zapomnę już, że żyję!“

Lecz próżne były me wołania,
I próżno napój kruż zapienia:
Bo ani ciało wyczerpania,
Ni duch nie osiągł znicestwienia.

Zbyt wiele sił przyroda wlała,
Zbyt długom w świecie duchów bawił,
Ażeby lada ogień strawił
Siły méj duszy, albo ciała.

A może miłość, jak westalka,
Ogniska w sercu mojém strzegła,
Że dusza mrokom nie uległa
I dotąd wre w niéj ból i walka;

Żem precz odtrącił uciech czary,
Pełen pogardy i przesytu,
I myślą rwę się do błękitu,
Gdzie słońc promiennych gorą żary.

Szalałem, — ale podłość świata
Nigdy nie przylgła mi do czoła —
I w sobie hardość mam Anioła
I jasność, co z duchami brata.

Prawnuk rycerskich tych husarzy,
Co skrzydła mieli u swych ramion,
W obec poważnych Ojców twarzy
Rzec mogę: Grzesznym, lecz nie splamion.

Słuch chwyta szumy jakichś lotów —
To nadlatują wiosny ptaki,
A na ich górne patrząc szlaki
I jam gdzieś z niemi lecieć gotów.

A oto Maj znów zszedł na ziemię,
Cudowny, śpiewny jak przed laty:
Też same wonie ronią kwiaty,
Ziemia w miesięcznych blaskach drzemie

I miłościwie na swe łono
Przytula wszystkie swoje twory;
Miłością tętnią pola, bory,
Miłością, zda się, gwiazdy płoną;

A ja, o ramię bratnie wsparty,
Harmonią nocy kołysany,
Rozwijam wspomnień skręt różany,
Jak papirusu zwój zatarty.

I usta zdawna już zamknione
Otwarła wspomnień moc cudowna;
Znowu tęsknota niewymowna
W czasy przenosi mię minione;

I oto do cię, ukochana,
Wyciągam drżących ramion dwoje:
Jedyna moja, dziecię moje,
Jedyna — a niezapomniana!

Przebacz, żem tracąc sen mój luby
Szatańsko cierpiał — krzywd zapomnij;
Przez czas, gdy święci i niezłomni
Szliśmy, jak Niebios dwa Cheruby,

Przez pamięć onych szczęsnych godzin —
Wróć! Na pierś wierną złóż swą głowę —
I niech nam wzejdą zorze nowe,
Jakoby nowych dzień narodzin!





O pójdź! Słowiki gniazda ścielą,
Konwalia woń cudowną sączy,
I lilia z lilią dziś się łączy,
Nad lazurową drżąc topielą.

O pójdź! Wszak ze mną woła wszystka
Ta wiosna cudnie ukwiecona,
Co tchem miłości, zda się, kona
Od gwiezdnych rzesz do trawy listka!

Pójdź! woła nas szerokowładna
Pani, co imię ma: Przyroda!
Ona każdemu czarę poda —
I niewyjęta z istot żadna;

Bogata pierś téj prarodzicy:
„Żyj, kochaj, mnóż się“ — to jéj prawo,
Czyli twór orłem jest, czy trawą,
Czy nim syn myśli bladolicy.

A kto jéj darów wzgardził mlekiem
I głodny stał za życia stołem,
Mógł być półbogiem lub aniołem,
Lecz nie wart nazwać się człowiekiem.

O, zleć w spragnione me ramiona,
Jako ptaszyna utęskniona,
I piersi, żądz spalonéj żarem,
Ożywczéj rosy bądź nektarem!

Ja nie powiodę cię przez kwiecie,
Ni po kosztownych tkań kobiercu;
Lecz cię na mojém złożę sercu,
Jako w kolébce małe dziecię.

Na skroń nie zdejmę gwiazd z błękitów,
Piersi perłami nie przystroję,
Lecz szczęścia łzę dam, dziewczę moje,
W chwili upojeń i zachwytów.

Silném obejmę cię ramieniem
I będę garnął mą ptaszynę:
Pochłonę cię, ach — i sam zginę,
Aż jednem staniem się istnieniem.

Z serca mi zetrzesz życia męty
I wszelki czar zcałujesz z czoła,
Twój głos jak z martwych mię powoła,
Bym znów szedł w życie silny, święty.

Bo ust przeczystych, jako twoje,
Cudowną jest, dziewczyno, władza,
Ich żar nie trawi, lecz odmładza;
Świętością — takich ramion dwoje,

Co, za przyrody rozkazaniem,
W wiosny i uczuć swych rozkwicie,
Niebaczne — na śmierć, czy na życie —
Ze swem się splotą ukochaniem.

Aż w obec nich, jak u ołtarza,
Potężna korzy się władczyni,
I życiodawczym uścisk czyni,
I siłą twórczą go obdarza.

Więc zejdź! Więc bądź mi cherubinem,
O miła, spójmy się najściśléj:
Bądź w Niebie skrzydłem mojéj myśli,
Na ziemi dłonią mą i czynem.

Niech mi przesłonią twe pieszczoty
Wszystko, co nizkie i niegodne;
Lećmy, jak duchy dwa pogodne,
Co do gwiazd kują swe tęsknoty.

A gdy się lazur niepogodą
Zaćmi i gromów ryknie głosem,
Niech, strudzonemu w walce z losem,
Twój uścisk będzie mi nagrodą.

Niech tchnieniem ust twych upojony
Pełnię mą wzniosłą rolę w świecie —
I niech znów kocham za miliony,
Przez ciebie — lub — przez twoje dziecię!









Kraków. — Nakład i druk Wł. L. Anczyca i Sp.
pod zarzadem Jana Gadowskiego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Trzeszczkowska.