Karpaty i Podkarpacie/Beskidnictwo

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Karpaty i Podkarpacie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1939
Druk Concordia S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ JEDENASTY
BESKIDNICTWO

„Czegoż się, błędny uskarżasz narodzie, los twój zwalając na obce uciski? Szukaj nieszczęścia w swej własnej swobodzie i bolej nad jej opłakane zyski“... — takie gorzkie słowa rzucił społeczeństwu swemu wychowanek jezuitów, biskup łucki — Adam Naruszewicz. Z owej właśnie swobody szlacheckiej wyrosły różne klęski, spadające na Polskę, na karpackich zaś kresach jedna z nich, w pewnych okresach niezmiernie uciążliwa — beskidnictwo także po części w tym miało swe źródło. „Beskidnikami“ od w. XVI aż do końca XVIII-go nazywano słynnych zbójników górskich. Dwóch z nich — Janosik tatrzański i Dobosz czarnohorski urośli do rozmiarów i wspaniałości bohaterów ludowych i otoczyła ich swym urokiem legenda, uwieczniła poezja i sztuka. Poza tymi postaciami, istniały inne — stokroć szkodliwsze, niebezpieczniejsze i nieznośniejsze, gdyż wnosiły zamęt do burzliwego i ciężkiego na ogół życia w Beskidzie Niskim, Bieszczadach i na Podkarpaciu. Niespokojne, jak już widzieliśmy, były te strony! — Do panowania Władysława Jagiełły bodaj odłogiem leżały, nominalnie polskie, w istocie „bezpańskie“ puszcze karpackie, kędy najśmielsi tylko wdzierali się osadnicy polscy i inni. — Tam pomiędzy źródłami Dunajca i Świcy bezprawnie, przez nikogo nie śledzeni — mieli schrony swoje zbójnicy — wołoscy, słowaccy i madiarscy, którzy łącząc się nieraz w silne bandy czynili wyprawy na węgierską równinę i Siedmiogród, porywając bydło, kobiety i inny dobytek. Na razie nie byli oni groźni dla pogranicznych „pustoszy“ polskich, jednak z biegiem czasu, gdy osady nasze posunęły się ku grzbietowi beskidskiemu, a potem — gdy przez przełęcze karpackie pobiegły drogi na Węgry, dobrze znane kupcom obu państw, gdy wreszcie przy tych drogach targowych powstały miasta i miasteczka: Krosno, Jasło, Gorlice, Biecz, Dobromil, Sambor, Sanok, Stryj i Dolina, — wtedy to beskidnictwo zmieniło swoją taktykę i bodaj w pierwszym rzędzie uczyniło Polskę celem swoich napadów. Zapewne były one częste i groźne, gdyż cały kraj podkarpacki oprócz „przesiek“ najeżył się zameczkami obronnymi Kmitów, Oświęcimów, Herburtów, Balów, Krasickich, Ligęzów, Jabłonowskich, Stadnickich, Kuropatwów, Korniaktów i innych — za słabych dla wstrzymania wojsk regularnych, ale dostatecznych dla obrony przed opryszkami, gdyby rozprawa z nimi w polu nie przyniosła zwycięstwa. Krajnik skolski — Jerzy Wiśnicki w swoim raporcie o napadzie beskidników na Sławsko i Tucholkę wylicza z tradycji ustnej szereg nazwisk owych cudzoziemskich zbójników, z którymi porównuje współczesnych watażków. Wspomina więc o Węgrzynie Wyszyju oraz Gicie Syczynie i kilkunastu innych. W pamięci ludu tamtejszego wyrzeźbiły się głęboko imiona Bagi, Dernioła, Kusmaja, Tiszy, Gambusa i Walcy, których imiona, jak twierdzą niektórzy badacze średniowiecza Węgier, znalazły odbicie w ludowych pieśniach nad Ondawą, Latorycą i Seretem, albowiem groźne to były imiona dla obu stron grani Karpackiej. W czasach późniejszych, bo na początku w. XVII-go, a więc w okresie, gdy w górach i na podgórzu karpackim najpyszniej rozkwitł jadowity kwiat zbójnictwa, głównymi protektorami i organizatorami jego były możne węgierskie rody, mające swe posiadłości po obu stronach Beskidu Niskiego. Historia zapisała nazwiska Jerzego Drugetha de Hommonay, Aspermonta, Nagytuczy, Peteja, Rakoczego, Wesseleny, Tekely, Bizy — panów węgierskich z górnego Laborca, gdzie mieli oni swoje zamki obronne — prawdziwe gniazda zbójeckie. Drugeth, możnowładca z Homonny, Lubowli i Pławca, otrzymał od Stefana Mniszcha w zastaw Załoźce, Chyrów i Laszki ze wspaniałym zamkiem obronnym. Tam to madziarscy malkontenci założyli sztab, kwaterę intryg politycznych przeciwko własnej ojczyźnie i, werbując różną zbieraninę, oczajduszów, wywołańców, infamisów i zbiegłych z wież kajdaniarzy, czynili wyprawy na Siedmiogród i Spiż, oddawali całe prowincje polskie na łup swoim wojskom swawolnym — tym wszystkim „sabatom, seklom, raskom i donom“, na których uskarżał się królowi kasztelan oświęcimski Zborowski, opisując jak to „cudzoziemskiego autoramentu wolontariusze oraz lisowczycy pod wodzą Rogawskiego spustoszyli dobra rymanowskie, melsztyńskie, miasteczka i wsie, łupiąc i krzywdząc ludność“. W Humennem a nawet w Laszkach pod płaszczykiem też tej walki z Bethlen Gaborem, węgierscy panowie dawali u siebie schronisko opryszkom, którymi posługiwali się w wielu wypadkach. Drugetha otruła własna jego służba w Laszkach, lecz to stare gniazdo polskie dopiero w r. 1638 powraca do prawych właścicieli — Mniszchów. Nie ustają jednak zbójnickie wyprawy na ziemię sanocką, przemyską i samborską, kierują zaś nimi ci sami „Humanaje“, Wesseleny, Berszeni i Tekely ze swoich zamków w Humennem, Użhorodzie, Munkaczu i Trenczynie pobierając od beskidników część zdobytych łupów. Sprawiedliwość nie pozwala zamilczeć, że śród konfidentów niespokojnych sąsiadów spotkać można było nazwiska polskie — lisowczyków Brzezińskich i Klukowskich, szlachciców — Dubickiego i Strucia. Nazwisk Polaków-beskidników, z własnymi grasujących watahami, kroniki ówczesne nie zapisały, więc zapewne szlachta udziału w tym niecnym procederze nie brała. Natomiast Huculi, Bojkowie, Tucholcy i górale tatrzańscy bywali „watahami“, do nich zaś często gęsto przyłączali się kmiecie, ale... Nie osądzajmy ich zbyt surowo; przypomnijmy wyżej przytoczone słowa Naruszewicza. Tak! Ciężkie miały życie rzesze kmieci dawnego Województwa Ruskiego. Panowie władający starostwami nie dążyli zwykle do osobistego rządzenia swymi włościami i w zastępstwie swoim osadzili podstarościch i dzierżawców — Polaków i Żydów, do dyspozycji ich oddając oddziały wojsk nadwornych. Nazwiska okrutnych podstarościch i dzierżawców ożywił Łoziński, wspominając tych „panów Odrzychłopskich“, jak Samuel Jabłonowski, Grabiński, Szaniawski, Pawłowski, Żyd Szaja z Doliny, Zaboklicki, Rykowski, Trojecki, Żyd Berko. Sami starostowie, właściciele posiadłości i rządcy ekonomii królewskich, jak Opaliński, Mniszech, Jerzy Krasicki, Stadnicki, sami nieraz gnębili i uciemiężali chłopów, którzy szybko, po „złotych czasach“ Jagiellonowych ubożeli i zapominali o możliwości nawet tego, o czym w swojej „Przymówce Chłopskiej“ wspomina Kochanowski, gdy wkłada w usta kmiecia słowa: „Tak ci bywało, panie, pijaliśmy z sobą — a nie gardził pan kmiotka swojego osobą!“ Tymczasem pogarda ta rosła i zakorzeniło się przekonanie, że poddanego chłopa nikt bronić nie może i nie powinien, a tak święcie w to uwierzono, że za nic miano glejty i dekrety królów, usiłujących bronić kmieci; za pozyskanie zaś takich dokumentów okrytym opieką króla chłopom sprawiano krwawą łaźnię, poddając chłoście. Były to sprawy straszne i ponure. Słusznie jednak przestrzega Łoziński, ten oskarżyciel Szlacheckiej, „złotej wolności“, przed bezwzględnością i uogólnieniem wniosków... „Winę ludzi — mówi — łagodzić należy koniecznie winą czasów“. Dzieje Polski tego właśnie najgorszego okresu znają innych też ludzi — szlachetnych, nic wspólnego z „Odrzychłopskimi“ nie mających — jak kasztelan Ligęza, kasztelan Stanisław Krasicki, jak Jan Jarmoliński, hetman Kalinowski i nie mało innych, którzy za dobrodziejów włościan uchodzili. Znamy teraz i widzimy w perspektywie czasu winy ówczesnej epoki, ale współcześni i do tego ci, którzy cierpieli najwięcej od „win czasu“ w pewnych okresach tracili resztki cierpliwości.
Wielki bunt chłopów r. 1648 wstrząsnął całym Podkarpaciem. Brała w nim też udział drobna szlachta polska: Krechowieccy, Hołyńscy, Uherniccy, Giżyccy, Berezowscy, Drohomirscy, Kryniccy — z Tucholszczyzny, spod Turki, Leska i Berezowa. Potem rozproszyły się te bandy uchodząc w góry i znikając w ich puszczach i głębokich wąwozach. Tam do nich przekradali się ścigani chłopi z Doliny, Łużków, Spasa, Tyrawy, Turki, Skolego. Cóż mieli robić po dokonaniu „hołownyćtwa“-mordu? Grasowali w pojedynkę lub całą bandą tak długo, aż nie ściął ich kat w Bieczu, Przemyślu lub Samborze. Byli to zbójnicy, napadający dla kawałka chleba, dla tego, by przeżyć choćby jeden jeszcze dzień. Toteż w potyczkach „przewoźników“, prowadzących karawany kupieckie przez przełęcze, nigdy nie zanotowano rodzimych „beskidników“ w całym znaczeniu tego pojęcia. Zorganizowane, zuchwałe napady dokonywały madziarskie i słowackie watahy, przechodzące i ukrywające się potem w Humennem, a nawet w Trenczynie i Użhorodzie.
„Królewięta“, na Podkarpaciu rządzący się po swojemu, prowadzący wojny domowe, posługiwały się nieraz opryszkami, ściągając ich z górskich kryjówek, lub uzbrajały młodych kmieci, gnębionych niemiłosiernie przez swych panów. Była to szkoła sztuki wojennej dla czynnych i przyszłych zbójników, szkoła praktyczna, bo wiemy, jak wiele zameczków i innych „fortalicji“ padło w tym czasie pod ciosami coraz śmielszych i liczniejszych band. Że działalności beskidników po naszej stronie przyświecała rozpacz, mściwość i przeświadczenie o swym bezprawnym stanie, dowodzi udział sporej liczby popów, grających wybitną rolę uczestników, doradców a nawet przewódców w tym ruchu. Nie tylko jednak możni panowie posiłkowali się opryszkami dla swoich prywatnych spraw. Wszelkie korzyści płynące z dobrych stosunków ze zbójnikami w lot ocenili Żydzi. Akta ziemi przemyskiej, halickiej i sanockiej niejedną przed nami odsłonią machinację, gdy to Żydzi byli „nawodcami“, szpiegami, wywiadowcami i paserami zbójnickich watażków, dostawcami broni dla nich, amunicji i koni, organizatorami kryjówek w miejscach zaludnionych i niebezpiecznych. Wielu z kupców, szynkarzy i karczmarzy żydowskich doszło do zamożności, prowadząc konszachty z beskidnikami, obdzierając i oszukując ich, jak gdyby ci nie mieli pistoletów za pasem i noża w garści. Zdobycz zbójnicką, nabytą przez Żydów, tajemnymi płajami przerzucano na węgierską stronę, gdzie kontragentami Hommonayów, Wesselenych i Rakoczych byli również Żydzi z Bardiowa, Preszowa i Użhorodu. W wieku XVII-ym przełęcze karpackie i nieznane przełazy w górach stały się źródłem stałych dochodów dla ludności doliny Świcy, Oporu, Stryja i Beskidu Niskiego, zupełnie tak, jak San i Wisła dla właścicieli i dzierżawców lasów posyłających do Gdańska dębinę, świerkowe belki, wańczosy, smołę i potaż. Bojki, Tucholcy, drobna szlachta i mieszczanie trudnili się przemytem zdobycznego dobra opryszkowskiego i stawali się ich wywiadowcami, dostawcami koni, ludzi, prowiantu i kwater bezpiecznych. Niebywale rozpowszechnione łowiectwo w dobie wprowadzenia ochrony lasów i granic górskich automatycznie zwiększyło kadry zbójników. Góral, — kłusownik, wytropiony przez strażników lub w potyczce z nimi zabijający człowieka, nie miał innej drogi — tylko dać gardło z wyroku sądowego, albo zbiec w góry z bronią w ręku. Jednak, gdy ustaliło się w tej dzielnicy prawo i stało się ogólnym i ścisłym, w Karpatach, niby mgła nad wierchami, znikli beskidnicy i pospolici opryszki. Górale z Beskidu i Bieszczadów nie pamiętają już żadnego nazwiska dawnych watahów. Znają tylko imię Dobosza. Ale to czarnohorski bohater i zapewne legenda tylko opowiada o tym, że kulawy Ołeksa aż pod Łupkowską zapuszczał się przełęcz. Opryszków w w. XVII stworzyła i wychowała szlachta swawolna, głucha na ostrzegawcze głosy Orzechowskiego, Modrzewskiego, Klonowicza, Górnickiego, Skargi, Starowolskiego, Zamoyskiego i owego dominikanina, kaznodziei przeworskiego, surowego i płomiennego jak wielki inkwizytor.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.