<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Redliński
Tytuł Konopielka
Wydawca Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1973
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Szkoła ruszyła na nowo, Ziutek dowiedziawszy sie, że pani uczyć bedzie, poleciał nie pytawszy o pozwolenie, tak samo inne: jedne z chętki do książki, drugie lubiwszy uczycielke, trzecie wykręcawszy sie od roboty, a z wiosno nie braknie jej i dla dzieci. A nie puszczać ich nie wypadało: jakoś tak sie zrobiło, że każdy wstydził sie za Filipa, ja też po cichu żałował tego, co stało sie przed Wielkanoco. Wyszło na to, że sie do uczycielki odnosiło nawet delikatniej, milej niż zimo, żeb wynadgrodzić, co sie wycierpiała, napłakała z naszej winy.
A jak sie wyszło z zimowej chaty w pole, całkiem inaczej sie na duszy zrobiło, jaśniej, letczej. Zasiał ja owies, groch, nawoził gnoju pod kartofli, zaorał. Pód koniec kwietnia poszlim z Ziutkiem na kurhan kartofli z jamy wybierać. Zdjoł ja rydlem ziemie, odrzucił słome, dobrał sie do kartofli, dawaj ich koszem na wierzch wywalać. Chłopiec siedzi na workach i przebiera bulwe po bulwie, na trzy kupki: mniejsze do sadzenia, większe do domu, zgniłe na bok. Zrzucam ja kożuch, bo zgrzało, w koszuli robie. Wywaliwszy z pół jamy, wyłaże oddychnąć, zakurzyć. Ćmie i patrze sobie z góry po polach: na ludzi na płoskach, jak gnoj roztrząsajo, zaorujo, siejo, bronujo. Na mogiłkach ptaszki świszczo, w brzozach parzo sie. A rzeka błyszczy, aż oczy bolo. Na błotkach kaczeńcy żółciejo. Między rzeczko a krzywo rzeko krowy łażo, trawa jeszcze słaba, to przeciągajo sie, brujo, bydłujo, a Filip leniuchuje, psa sztuczkow uczy, dobrze ma: póki rzeczka nie wyschnie, krowy chodzo mięż wodami jak w zagrodzie, nie przepływajo, bo woda za zimna.
Na wioske patrze: wróbli hurmami latajo z jesiona na jesion. Na sokorze bocianica klekocze, szyje wykręciwszy, a boćko raz za razem patyk w dziobie z lasu niesie, gniazdo podszykowuje. Drogo dzieci sie ganiajo, w krece sie bawio, w pikra, ściża, kaczora, krasnepałeczke. Ładnie, letko i dobrze, powietrze błyszczy prawie jak w niedziele.
A ona czego was teraz uczy, pytam sie małego.
Jakie bywajo zawody, mówi.
Zawody?
Co kto robi, co krawcy, szewcy, co stolarze.
To fachi, poprawiam, fachi nie zawody. A o jakich gadała?
Ślusarz: robi rzeczy z żelaza.
Jak z żelaza, to kowal!
Kowal bez maszynow. A ślusarz ma maszyny, że strugajo żelazo jak hebel.
E, i ty w to wszystko wierzysz?
Toż pani opowiadała!
A może ta wasza pani łże?
Ona dobra, ona nie łże. A żeby wy posłuchali tego radja, co pani przywiozła Dunajewi. Dawała nam posłuchać, jak gra!
Ten drot co Dunaj powiesił nad chato?
Ale to nie drot gra! Nakłada sie takie klapki na uszy i słychać: grajo, gadajo, śpiewajo! Jak żywe! Dunajaki całymi dniami słuchajo!
E, każdy drot brzęczy.
Nie, to nie drot, pani mowi, że to też elektryczność.
Ech, ta elektryczność, przypomniało sie mnie zebranie, tamto gadanie iżyniera o maszynach, wójt, przypowieść o koniu: na stare chwoje patrze, a jakże, stoi ona, rosochaty jełowiec koło niej. A tu rydel przy nogach leży!
Przebieraj tu kartofli, ja zaraz bede nazad, mowie małemu, i wstaje, i z rydlem ide.
Ide po kurhanie, wierzchem, stare dziewanny trzeszczo pod nogami, ide coraz prędzej, bo ciągnie. Mijam mogiłki, ide pod chwoje, wrony z niej zlatujo, uciekajo. Staje pod staro chwojo, zadzieram głowe, czy co jeszcze na niej nie siedzi: nie, niczego nima, tylko chwoja szumi, ale ledwo, bo wiatru nima, i niestraszno, dzień, jasno, tylko co obiad minoł.
Pod jełowcem czapka moja leży, ale jaka! Zapleśniała przez zime, poszmaciała! Ruszam jo rydlem: nic! Przewracam: pleszka trawy sie odkrywa, zapóźnionej, białej. Brać te czapke, nie brać? Biore za kozerek: jakaś hadka, fe! Odrzucam jo na bok, w dziewanny!
Staje pod jełowcem i rydel stawiam na ziemie i strachu nie czuje! Niestraszno! Tylko ciekawość, strachu prawie nima.
Naciskam nogo, rydel wstromił sie do rąbka, czekam chwilke: nic! Odrzucam piach na bok, drugi sztych: znowu nic! I trzeci sztych, i nic, nigdzie nic sie nie odzywa. Tylko pot sie leje, czuje mokre na czole, szyi i pod pachami.
E, teraz już kopie śmiało, prędko!
Piach idzie letko, tylko korzeni przeszkadzajo, to ich odcinam rydlem jak siekiero, wyrywam i kopie. Pokazał sie żwir grubszy. Znowuś żółty piaseczek. Potem biały. Już i do paska w jamie stoje!
Ty bardziej pód jełowiec kop! mówi ktoś, oglądam sie: Kozak. Bicz ma w ręku.
Odważniej kopie, zawsze to śmielej z kimś niż samemu. Korzeniow dużo, tyle że cienkie, toż jełowcowe, najlepsze na koszyki, cienkie i długie. Przecinam, wyrywam, kopie. Już pod pachy w jamie stoje.
Ty pokop, mówie do Stacha, bedziem mieli konia na dwóch!
To myślisz, że jest?
Myśle, że nima.
To czemu kopiesz?
Chce wiedzieć na pewno.
Wyłaże, on żegna sie, wskakuje. Kopie, a ja z góry patrze. Ale już nie sam: już i Natośnik przyszed konia w polu zostawiwszy, Stach co to ja i Władko co je komose i Jaśko Zębaty i Ziutek przyleciał.
Jakby sie ziemia ruszyła, prętko podaj trzonek, wyciągniem, ostrzegajo Władko Stacha w jamie.
E, studnie sie kopało i strachu nie było, on na to z jamy.
Nie ruszy sie, jak my nie uwalim, mówie i odpycham ludziow od jamy.
A głęboko kopać chcecie, pytajo sie nas ludzi.
A z półtora chłopa, ktoby co głębiej zakopywał.
Nasłuchujem, czy rydel nie zadzwoni, nie żdżęgnie. Żdżęga, ale o piasek, o żwir: prawdziwego żdżęgu o żelazo, o blache nima. Kozak stęka z jamy: Uf, zdaje sie, że ten koń rozgnił!
Zdech i zgnił! śmiejo sie ludzi na wierzchu.
Może dzie poszed pod ziemio na piekielne łąki!
Uważaj Stach, bo do piekła sie dokopiesz!
A ogona tam nie widać?
Za ogon ciągnij!
A może to kobyła! Uważaj, żeby zębow tobie, ha ha ha, nie wypierdziała!
Jak Filip Jadźce!
A zaglądnij w podogonie, złotne ono czy srebne!
A co wy, kurwa, durnego ze mnie robicie! zezłościł sie Kozak, trzonek w góre podnosi: Wyciągajcie!
A posiedź! śmiejo sie nad jamo: Tej kiełbasy, co wojt mówił, pojedz sobie!
Mączki weź w kieszeni!
Marmulady!
Ktoś mnie popchnoł do jamy i zwalił sie ja Kozakowi na głowe, on przestraszył sie!
Coś na nas zlatuje mokrego, podskoczylim, odbijamy rękami: czapka! moje stare czapke ktoś rzucił.
Podsadzam ja Kozaka, wyłazi i mnie zaraz wyciąga jak z grobu, a na wierzchu męszczyzny ganiajo sie wkoło jamy, to tego napychajo, to tamtego, obsypujo sie piaskiem, dużajo sie po ziemi, mocujo jak chłopcy za koniami, a wrzasku, a śmiechu! Nas bioro w obroty mnie i Kozaka, przewracajo, nawalajo sie wielko kupo, jeden na drugiego: szarpiem sie, siłujem, uch, walim kułakami, nogami dżwiergamy, łońskie dziewanny trzeszczo pod nami, ziemia stęka.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.